Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Owego czasu wszystko prawie było dowolne w sądach wojennych. Dumas w Zgromadzeniu prawodawczem nakreślił był szkic prawodawstwa wojskowego, który później opracował i przerobił Talot w radzie Pięciuset; ale stanowczy kodeks sądów wojennych ułożony został dopiero za cesarstwa. Od czasów to cesarstwa, mówiąc mimochodem, datuje się obowiązek włożony na trybunały wojenne, aby nie inaczej zbierano głosy sędziów, jak poczynając od niższego stopnia. Za rewolucyi prawo to nie istniało.
W r. 1793 prezes trybunału wojennego sam jeden prawie stanowił cały trybunał; on wybierał członków sądu, on klasyfikował porządek stopni wojskowych, on wreszcie urządzał sposób głosowania; słowem, był współcześnie wszechwładnym panem i sędzią.
Cimourdain postanowił, że obrady sądu wojennego odbędą się w tej samej sali na dole, gdzie rojaliści wznieśli byli barykady, a gdzie teraz straż przebywała. Chodziło mu o skrócenie wszystkiego, o skrócenie drogi z więzienia do trybunału i z trybunału do rusztowania.
W południe, zgodnie z jego rozkazami, miało się rozpocząć posiedzenie sądu z następującemi przyborami: trzy wyplatane krzesełka, stół jodłowy, dwie zapalone świeczki i stołek przed stołem.
Krzesełka były dla sędziów, a stołek dla oskarżonego. Przy dwóch końcach stołu byty jeszcze dwa stołki: jeden dla komisarza-audytora, którym był prosty kapral.
Na stole leżały: laska czerwonego laku, pieczęć miedziana rzeczypospolitej, kałamarz i piaseczniczka, pióra, biały papier do pisania i dwa rozłożone afisze drukowane, z których jeden zawierał wyjęcie z pod prawa, a drugi dekret Konwencyi.
Krzesło środkowe opierało się o zwój chorągwi trójkolorowych; w owych czasach surowej prostoty nie przebierano w ozdobach sali i niewiele czasu wymagało przemienienie kordegardy w salę posiedzeń sądu.
Krzesło pośrodku, przeznaczone dla prezesa, stało naprzeciw drzwi więzienia.
Publiczność stanowili żołnierze.
Dwóch żandarmów strzegło stoika, na którym miał zasiąść oskarżony.
Cimourdain siadł na krześle środkowem, mając po prawej stronie kapitana Guéchamp, pierwszego sędziego, a po lewej sierżanta Radoub, drugiego sędziego.
Prezes miał na głowie kapelusz z trójkojorowym pióropuszem, przy boku pałasz, a za pasem dwa pistolety. Szeroka czerwona blizna powiększała dzikość jego twarzy.
Radoub pozwolił się nareszcie obandażować. Dokoła głowy miał chustkę, na której zwolna rozszerzała się krwawa plama.
Wybiła dwunasta, a jeszcze nie rozpoczęło się posiedzenie sądu; kuryer, którego koń rżał na dziedzińcu, stał przy stole trybunału. Cimourdain pisał. A pisał to:
„Obywatele, członkowie Komitetu ocalenia publicznego.
Lantenac wzięty do niewoli. Jutro będzie zgilotynowany.“
Położył papier, podpisał, złożył papier, zapieczętował depeszę i oddał ją kuryerowi, który natychmiast odjechał.
To uczyniwszy, Cimourdain rzekł donośnym głosem:
— Otwórzcie więzienie.
Żandarmi odsunęli rygle, otworzyli więzienie i weszli tam.
Cimourdain podniósł głowę, założył ręce na piersi, spojrzał na drzwi i zawołał:
— Przyprowadźcie więźnia.
Pod kolistą futryną drzwi otwartych ukazał się człowiek pośród dwóch żandarmów.
Był to Gauvain.
Cimourdain zadrżał.
— Gauvain! — krzyknął.
I dodał:
— Żądam, żeby przyprowadzono więźnia.
— Ja jestem więźniem — rzekł Gauvain.
— Ty?
— Ja.
— A Lantenac?
— Wolny!
— Wolny?
— Tak.
— Uciekł?
— Uciekł.
Cimourdain wyjąkał drżącym głosem:
— A... prawda! Ten zamek jest jego własnością; wszystkie wyjścia są mu znane, więzienie zapewne ma jakie tajne wyjście; powinienem był o tem pomyśleć, widać znalazł sposób ucieczki i nie potrzebował niczyjej pomocy.
— Owszem, pomożono mu — rzekł Gauvain.
— Do ucieczki? — Tak, do ucieczki.
— Kto mu pomógł?
— Ja.
— Ty!
— Ja.
— Chyba ci się śni!
— Wszedłem do więzienia i byłem sam z jeńcem. Zdjąłem z siebie płaszcz, włożyłem mu go na ramiona, zasłoniłem twarz jego kapturem i wyszedł zamiast mnie, a ja zostałem na jego miejscu. I otóż staję jako więzień.
— Chybaś tego nie zrobił!
— Zrobiłem.
— Niepodobna!
— Szczera prawda.
— Przyprowadźcie mi Lantenac’a!
— Już go tu niema. Żołnierze widząc, że jest w płaszczu dowódcy, wzięli go za mnie i wypuścili. Była jeszcze noc ciemna.
— Oszalałeś, widzę.
— Powiadam jak było.
Nastało milczenie. Cimourdain wyjąkał:
— Więc zasłużyłeś...
— Na śmierć — dodał Gauvain.
Cimourdain był blady, jak głowa ścięta. I siedział nieruchomy, jak człowiek, w którego piorun uderzył. Zdawało się, że przestał oddychać. Grube jak perły krople potu wystąpiły na jego czoło.
A jednak zdobył się na głos silny i rzekł:
— Żandarmi, posadźcie oskarżonego.
Gauvain siadł na stołku.
— Żandarmi, dobądźcie pałaszy.
Formuła ta była w użyciu, gdy nad oskarżonym ciężyła kara śmierci.
Żandarmi dobyli pałasze.
Glos Cimourdaina odzyskał dźwięk dawny.
— Oskarżony — rzekł — proszę wstać.
Nie mówił już „ty“ do Gauvain’a.