Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Śmierć mówi.

Matka patrzyła na ten posępny korowód, ale nie zrozumiała go, ani się starała zrozumieć, mając przed oczyma inne widzenie — swoje dzieci zagubione w ciemnościach.
I ona także wyszła z wioski wkrótce po owym orszaku i postępowała tą samą drogą, w pewnej odległości za drugim oddziałem żandarmów. Nagle, przypomniała sobie wyraz „gilotyna.“ „A! gilotyna,“ pomyślała. Ta dzika Michalina Flechard nie wiedziała, co to takiego, ale instynkt ją ostrzegł i mimowolnie drgnęła; zdawało jej się okropnem iść tuż za tą rzeczą; zawróciła więc na lewo, opuściła gościniec i szła pod drzewami, należącemi do lasu Fougères.
Pobłąkawszy się czas pewien, zobaczyła dzwonnicę i dachy; była to jedna z wiosek na skraju lasu i kobieta tam poszła. Była głodną.
I weszła na plac przed merostwem.
W tej wiosce także, panowała niespokojność wzruszenie i trwoga. Tłum ludzi cisnął się na schody ganku przed merostwem. Na tym ganku stał człowiek eskortowany przez żołnierzy i trzymający w ręku duży rozwinięty afisz. Ten człowiek miał po prawej stronie dobosza, a po lewej afiszera, który niósł garnek z klajstrem i pendzel.
Na balkonie, ponad gankiem, wiodącym do merostwa, stał mer, przepasany wstęgą trójkolorową na wieśniaczem odzieniu.
Człowiek z afiszem był woźnym publicznym.
Miał na sobie temblak podróżny, do którego przyczepione były małe sakwy, co wskazywało, że chodził z wioski do wioski i że miał coś obwieszczać w całej okolicy.
W chwili, gdy Michalina Fléchard zbliżyła się do merostwa, woźny właśnie rozwinął afisz i rozpoczął czytanie. I wołał wielkim głosem:
— „Rzeczpospolita francuska, jedna i niepodzielna.“
Dobosz uderzył w bęben. W tłumie zrobiło się poruszenie, jakby kołyszącej się fali. Niektórzy zdjęli czapki; inni nacisnęli kapelusze na oczy. W owym czasie i w owych okolicach można było prawie rozpoznać opinie polityczne po okryciu głowy; kapelusze oznaczały rojalistów, a czapki republikanów. Szmery pomieszanych głosów ustały, tłum słuchał, woźny czytał:
...Na mocy danych nam rozkazów, oraz władzy delegowanej nam przez Komitet ocalenia publicznego...“
Tu dobosz powtórnie uderzył w bęben. Woźny czytał dalej:
...tudzież w wykonaniu dekretu Konwencyi narodowej, który wyjmuje z pod opieki prawa buntowników, schwytanych z bronią w ręku, i który skazuje na karę główną każdego, co da im schronienie lub do ucieczki dopomoże...“
Jeden wieśniak zapytał pocichu swego sąsiada:
— Co to jest kara główna?
— Nie wiem.
Woźny potrząsnął afiszem:
„... Zważywszy, że artykuł 17 prawa z 30 kwietnia daje wszelką władzę delegowanym i poddelegowanym przeciw buntownikom.
„Wyjęci są z pod prawa...“
Tu woźny umilkł na chwilę i znów czytał:
„Osoby wskazane pod następującemi nazwiskami lub przezwiskami...“
Wszyscy w tłumie nadstawili ucha.
Głos woźnego stał się grzmiącym. Czytał dalej:
„... Lantenac, rozbójnik.“
— To nasz jaśnie pan — szepnął jeden wieśniak.
W całym tłumie przebiegły szepty: — To nasz jaśnie pan.
Woźny znów czytał:
„... Lantenac, były margrabia, rozbójnik.
Wilkołak, rozbójnik...“
Dwóch chłopów spojrzało na siebie z boku.
— To Gouge-le-Bruant.
— A także niebiesko-żerca.
Woźny czytał dalej listę.
„...Wielkie Serce, rozbójnik...“
Tłum zaszemrał:
— To ksiądz.
— Tak, ksiądz proboszcz Turmeau.
A tak, ma parafię za lasem Chapelle, to proboszcz.
— 1 rozbójnik — dodał człowiek w czapce.
Woźny czytał:
„...Boisnouveau, rozbójnik. — Dwaj bracia Dzidy, rozbójnicy. — Huzar, rozbójnik...“
— To pan z Quellen, dziedzic — rzekł jeden chłop.
„...Kosz, rozbójnik...““
— To dziedzic Sepher.
„...Wymiatacz, rozbójnik...“
— To dziedzic Jamois.
Woźny czytał dalej, nie zważając na te objaśnienia:
„...Guinoiseau, rozbójnik. — Chatenay, zwany Trefnisiem, rozbójnik...“
Jeden chłop szepnął:
— Guinoiseau, to ten sam, co Jasnowłosy, a Chatenay jest z Saint-Ouen.
„...Hoisnard, rozbójnik“ — czytał woźny.
A w tłumie wyszeptano:
— Dziedzic z Ruille.
— Tak, to Złoty Konar.
— Jego brat zginął przy szturmie do Pontorson.
— A tak, Hoisnard-Ceglarz.
— Śliczny dwudziestoletni panicz.
— Uwaga! — krzyknął woźny. Czytam koniec listy:
„...Winnica, rozbójnik. — Kobza, rozbójnik. Rębacz, rozbójnik. — Romansik, rozbójnik...“
Jeden wyrostek trącił w łokieć stojącą obok dziewczynę. Dziewczę uśmiechnęło się.
Woźny czytał:
„...Śpiewaczek, rozbójnik. — Kot, rozbójnik...“
Jeden wieśniak objaśnił:
— Nazywa się Mulard.
„...Tabouze, rozbójnik.
— To Młot — objaśnił chłop.
— Jest ich dwóch — dodała jedna kobieta.
— A oba zuchy — mruknął wyrostek.
Woźny potrząsnął afiszem, a dobosz zabębnił.
Woźny tak dalej czytał:
„...Wyżej wymienieni, gdziekolwiek ujęci zostaną, po sprawdzeniu tożsamości osoby, będą natychmiast ukarani śmiercią.“
Zrobiło się poruszenie.
Woźny czytał jeszcze:
„...Ktokolwiek da im schronienie lub pomoże im do ucieczki, będzie stawiony przed sądem wojennym i ukarany zostanie śmiercią. Podpisano...“
Nastało głębokie milczenie. „...Podpisano: delegowany Komitetu ocalenia publicznego, CIMOURDAIN.“
— Ksiądz — rzekł jeden chłop.
— Dawny proboszcz parafii Parigné — rzekł drugi.
A jeden mieszczanin dodał:
— Turmeau i Cimourdain. Ksiądz biały i ksiądz niebieski.
— A obadwaj czarni — wtrącił drugi mieszczanin.
Mer, stojąc na balkonie, podniósł w górę swój kapelusz i krzyknął:
— Niech żyje rzeczpospolita!
Dobosz znów zabębnił, dając znać, że woźny jeszcze nie skończył. Wistocie skinął ręką.
— Uwaga! — rzekł. Przeczytam jeszcze ostatnie cztery wiersze afisza rządowego. Podpisane są przez dowódcę oddziału ruchomego wojsk Brzegów Północnych, majora Gauvain.
— Słuchajcie! — odezwały się glosy z tłumu.
I woźny czytał:
— „Pod karą śmierci...“
Wszyscy umilkli. „...Zabrania się, na mocy powyższego rozkazu, nieść jakąkolwiek pomoc dziewiętnastu buntownikom wyżej wymienionym, którzy w tej chwili są otoczeni i osaczeni w wieży Tourgue.“
— Co? Tourgue? — powtórzył, pytając jeden głos.
Był to głos kobiety. Był to glos matki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.