Przejdź do zawartości

Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga czwarta/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Koleje wojny domowej.

I nagle około niego i ze wszystkich stron naraz, gęstwina napełniła się karabinami, bagnetami i szablami; sztandar trójkolorowy wynurzył się z półcienia, okrzyk „Lantenac!“ buchnął mu do ucha, a u stóp jego wśród cierni i gałęzi ukazały się twarze roznamiętnione.
Margrabia, stojąc sam jeden na wierzchołku, widziany był ze wszystkich punktów lasu. Zaledwie mógł dojrzeć tych, którzy wykrzykiwali jego nazwisko, ale widziany był przez wszystkich. Jeżeli las jeżył się tysiącem karabinów, to on stał jak gotowy dla nich cel. W zaroślach nie dostrzegał nic więcej, prócz ognistych źrenic, utkwionych w niego.
Zdjął kapelusz, odwinął rondo, odłamał z krzaku długi cierń, wyjął z kieszeni białą kokardę, przypiął cierniem rondo razem z kokardą do główki kapelusza, i wkładając na głowę kapelusz, którego rondo podniesione odkryło mu czoło i pozwalało widzieć kokardę, rzekł głosem donośnym, jakby odzywając się do całego lasu.
— Jestem człowiekiem, którego szukacie. Jestem margrabia de Lantenac, wice-hrabia de Fontenay, książę bretoński, namiestnik wojsk królewskich. Skończmy. Cel! Pal!
I roztwierając obiema rękami kaftan z koźlej skóry, odsłonił pierś nagą.
Spuścił oczy, szukając wzrokiem wycelowanych karabinów, i zobaczył otaczających go ludzi na klęczkach.
Rozległ się okrzyk potężny: „Niech żyje Lantenac! niech żyje margrabia! niech żyje dowódca!“
I jednocześnie kapelusze wylatywały w powietrze, szable młynkowały radośnie, a w całej gęstwinie widać było sterczące kije, na końcu których obracały się czapki z brunatnej włóczki.
Margrabia miał w koło siebie bandę wandejską.
Banda owa, spostrzegłszy go, uklękła.
Wszystkie te oczy, groźnemi ciskające błyskawicami, wpatrywały się w margrabiego z rodzajem dzikiej miłości.
Tłum ten uzbrojony był w karabiny, szable, kosy, widły, kije; wszyscy mieli na głowie wielkie kapelusze pilśniowe, albo czapki brunatne z białemi kokardami; obwieszeni byli mnóstwem różańców i amuletów; resztę ubioru składały szerokie spodnie z dziurami na kolanach, kaftany kosmate, kamasze skórzane. Nogi ochotników nagie były do kolan, włosy długie; wyraz twarzy u niektórych tylko był dziki, u wszystkich naiwny.
Mężczyzna młody i przystojny przeszedł pomiędzy klęczącymi, dążąc wielkiemi krokami ku margrabiemu. Człowiek ten, równie jak wieśniacy, miał na głowie kapelusz pilśniowy z odwiniętem rondem i z białą kokardą, i ubrany był w kaftan kosmaty; ale ręce jego były białe i koszula cienka, a u przepasanej na wierzchu kaftana szarfy białej, jedwabnej, wisiała szpadą z pozłoconą rękojeścią.
Wszedłszy na wierzchołek, zrzucił kapelusz, odwiązał szarfę, przykląkł na jedno kolano, podał margrabiemu szarfę, szpadę i rzekł:
— Szukaliśmy cię istotnie, panie margrabio, i znaleźliśmy. Oto szpada dowódcy. Ci ludzie należą teraz do ciebie. Dowodziłem nimi; awansuję i staję się twoim żołnierzem. Przyjmij hołd nasz, panie margrabio. Wydaj rozkazy, generale.
Dał znak, na który ludzie niosący sztandar trójkolorowy, wyszli z lasu, przystąpili do margrabiego i złożyli sztandar u nóg jego. Był to ten sam sztandar, który widać było z pomiędzy drzew.
— Generale — rzekł młody człowiek, który mu oddał szpadę i szarfę — ten sztandar zabraliśmy niebieskim, którzy byli na folwarku Ziele w Słomie. Panie margrabio, nazywam się Gavard. Byłem przy margrabi de la Rouarie.
— Dobrze — rzekł margrabia.
I z powagą a spokojem przypasał szarfę.
Potem dobył szpady i wywijając nią nad głową, zawołał:
— Wstańcie! niech żyje król!
Wszyscy powstali.
I w głębiach lasu rozległ się okrzyk szalony, tryumfalny: „Niech żyje król! niech żyje nasz margrabia! Niech żyje Lantenac!“
Margrabia zwrócił się do Gavarda.
— Wielu was jest?
— Siedm tysięcy.
Zstępując z pochyłości, podczas gdy wieśniacy odchylali zarośla przed margrabią, Gavard mówił dalej.
— Nic prostszego, panie margrabio. Jedno słowo tłómaczy wszystko. Potrzeba było tylko iskry. Afisz rzeczypospolitej, donosząc o waszej obecności, podburzył kraj na rzecz króla. Byliśmy prócz tego zawiadomieni ukradkiem przez mera z Granville, naszego sprzymierzeńca, tego samego, który ocalił księdza Oliviera. Dzisiejszej nocy dzwoniono na gwałt.
— Dla kogo?
— Dla ciebie, panie margrabio.
— Aha! — rzekł margrabia.
— I oto jesteśmy — dodał Gavard.
— I jest was siedm tysięcy?
— Dzisiaj. Ale będzie nas piętnaście tysięcy jutro. To danina kraju tutejszego. Kiedy pan Henryk de La Rochejacquelein udał się do wojska katolickiego, zadzwoniono na gwałt, i w jedną noc sześć parafij: Isernay, Corqueuv, les Echaubroignes, les Aubiers, Saint-Aubin i Neuil, przyprowadziło mu dziesięć tysięcy ludzi. Nie było amunicyi; znalazło się u pewnego mularza sześćdziesiąt funtów prochu minowego, i pan de La Rochejacquelein z tem odjechał. Domyślaliśmy się, że pan margrabia musisz być gdzieś w tym lesie i szukaliśmy cię.
— I napadliście na Niebieskich w folwarku Ziele w Słomie.
— Wiatr przeszkodził im usłyszeć dzwonienie na trwogę. Nie domyślali się niczego. Ludzie ze wsi, wałkonie, przyjęli ich dobrze. Dziś rano otoczyliśmy folwark, Niebiescy spali, i w okamgnieniu wszystko było skończone. Mam konia. Czy zechcesz go przyjąć, generale?
— Dobrze.
Wieśniak przyprowadził konia białego, osiodłanego po wojskowemu. Margrabia, obywając się bez pomocy, którą mu ofiarował Gavard, dosiadł konia.
— Hurrah! — krzyknęli wieśniacy, bo okrzyki angielskie są w częstem użyciu na wybrzeżu bretońsko-normandzkiem, zostającem w ciągłych stosunkach z wyspami kanału la Manche.
Gavard salutował po wojskowemu i zapytał:
— Gdzie będzie wasza główna kwatera, panie margrabio?
— Najprzód w lesie Paproci.
— To jeden z waszych siedmiu lasów, panie margrabio.
— Trzeba nam księdza.
— Mam jednego.
— Co on za jeden?
— Wikary z Chapelle Cobrée.
— Znam go. Odbył podróż do Jersey.
Ksiądz wyszedł z szeregów i dodał.
— Trzy razy.
Margrabia obrócił głowę.
— Dzień dobry, księże wikary. Będziesz miał sporo roboty.
— Tem lepiej, panie margrabio.
— Będziesz spowiadał grzeszników, którzy zechcą. Nie zmuszam nikogo.
— Panie margrabio — rzekł ksiądz — Gaston w Guéménée zmusza republikanów do spowiedzi.
Gavard, który wydawał niektóre rozporządzenia, powrócił.
— Generale, czekam na rozkazy.
— Najprzód punkt zborny w lesie Paproci. Niech się rozproszą i tam zdążają.
— Rozkaz już wydany.
— Wszak mówiłeś mi, że ludzie z folwarku Ziele w Słomie dobrze przyjęli Niebieskich.
— Tak, generale.
— Spaliliście folwark?
— Tak.
— Spaliliście wieś?
— Nie.
— A więc spalcie.
— Niebiescy próbowali bronić się; ale było ich stu pięćdziesięciu, a nas siedm tysięcy.
— Co to za Niebiescy?
— Niebiescy Santerre’a.
— Więc to batalion paryzki?
— Pół batalionu.
— Jak się nazywa ten batalion?
— Na sztandarze wypisano: Batalion Czerwonych czapek.
— Dzikich zwierząt.
— Co robić z rannymi?
— Podobijać.
— Co robić z jeńcami?
— Rozstrzelać.
— Jest ich około ośmdziesięciu.
— Rozstrzelać wszystkich.
— Jest i dwie kobiety.
— Rozstrzelać także.
— Jest troje dzieci.
— Zabierzcie je z sobą. Zobaczymy, co się z niemi zrobi.
I margrabia popędził konia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.