Rodzina de Presles/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
BRAT I SIOSTRA.

— Dyanno, — wyszeptał starzec z akcentem rozpaczy, — ja ci nie powiedziałem może, że Blanka kocha Raula?
— Nie powiedziałeś mi tego, ojcze, ale ja wiedziałam o tem... — odparła pani Herbert.
— I wobec tej miłości, takiej czystej, takiej uroczej, ty jesteś bez litości?
— W wieku, w którym jest Bianka, zapomina się szybko.
— Mylisz się, moje dziecko, takie serce, jak serce Blanki, nie zapomina! Skoro raz się oddało, oddało się na zawsze....
— Pozwól mi wierzyć, ojcze, że tu nie chodzi o żadne poważne i trwale uczucie, ale po prostu o przywiązanie przelotne, niemal dziecinne jeszcze. Pozwól mi wierzyć, że Blanka łudzi się sama, co do natury tego uczucia i że nadaje imię miłości temu, co jest tylko sympatyą....
Generał łagodnie wstrząsnął głową.
— Nie, nie... — rzekł po chwili, — Raul de Simeuse, ja to czuję, jest jednym z takich, których kochają kobiety na śmierć i życie. Mam tę pewność, że Blanka cierpieć będzie okropnie.
— Lepszem jest cierpienie niż jej nieszczęście.
— A więc postanowienie twoje jest stanowczem?... Odmawiasz przyzwolenia na to małżeństwo, które byłoby radością ostatnich dni moich?
— Powinnam odmówić i odmawiam....
— Nieodwołalnie?
— Tak, nieodwołalnie, mój ojcze.
— Okrutne dziecko! pominąwszy już przykrość, którą mi sprawiasz, pomyśl, w jaki wprowadzasz mnie kłopot!
— Nie rozumiem cię, ojcze.
— Cóż ja powiem teraz Marcelemu Labardès i Raulowi, kiedym poniekąd już zobowiązał się wobec nich?
— Nie zobowiązywałeś się, mój ojcze, skoro podporządkowałeś swoje zezwolenie mojemu. Odpowiesz, że ja sprzeciwiam się temu małżeństwu i że gorące twe prośby nie zdołały nic wymódz na mnie.
— Raul będzie chciał dowiedzieć się przyczyny tej śmiertelnej a niepojętej zniewagi, którą mu czynisz.
— Więc niechaj przyjdzie mnie samą zapytać o nią, będę umiała odpowiedzieć mu na to pytanie, nie dotykając go przecież... Nic cię zresztą, ojcze, nie obowiązuje do dania natychmiastowej odpowiedzi... Łatwo jest tu zyskać na czasie.... Wiek Blanki może tu być najlepszym pretekstem do odwleczenia całej tej sprawy. Uznajemy, że dziecko za młodem jest jeszcze, by myśleć o wydawaniu jej już za mąż.... Któż mógłby czuć się obrażonym tak prawdopodobną i tak naturalną odpowiedzią?...—
Tak... tak... bez wątpienia, — szepnął pan de Presles, — wszystko to być może, że jest łatwem i prostem w istocie... ale trzebaby kłamać... a ja kłamać nie umiem.
Kiedy starzec wymawiał te słowa, dziwny jakiś uśmiech zarysował się zwolna na jego ustach i zwolna, zdało się, do nich przyrastał.
Wyraz jego twarzy począł się zmieniać, a raczej twarz jego zwolna utracała wszelki wyraz...
Iskierka życia umysłu znikała z oczu, co zwolna stawały się nieruchome i bezbarwne.
Plecy jego pochyliły się, zgarbiły, głowa opadła naprzód a obie ręce oparły się o kolana, jak ręce owych kolosów egipskich, wyciętych w granicie za czasów Faraonów.
Dyanna z widoczncm przerażeniem śledziła widoczny a szybki postęp tej zmiany tak nagłej.
— Mój ojcze, mój ojcze... — spytała niespokojna, — na miłość boską co ci jest?...
Pan de Presles nic nie odpowiedział i jak się zdawało, nie słyszał nawet pytania córki.
Dyanna uklękła przed nim, ujęła jedną z jego dłoni i okryła ją pocałunkami; Generał spuścił wzrok ku pani Herbert a ten sam uśmiech dziwny, bez wszelkiego powodu nie schodził z ust jego.
— A!... to ty, moja córko... to ty, Dyanno... — ozwał się wreszcie głosem powolnym i zaledwie nieco przypominającym zwykły jego organ mowy. — Nie widziałem cię jeszcze.... Czyś ty tu dawno już, moje dziecko?...
— Tak, mój ojcze, jestem tu już oddawna....
— Bo ja zapewne spałem....
Pani Herbert milczała.
Generał mówił dalej:
— Teraz, jak mi się zdaje, jest na świecie wiosna...
— Nie, ojcze, lato się kończy.
— A, tak, prawdą.... Nie przypominałem sobie tego.... Czy dziś pogoda?
— Tak, ojcze.
— Zdaje mi się, że słońce świeci.
Dyanna skinęła głową twierdząco.
— Gdybyśmy tak poszli przejść się po parku.... Zdaje mi się, że to by mi przyniosło ulgę.... Czy łechcesz, Dyanno?
— Ja wszystko chcę czego ty chcesz, ojcze....
— A więc chodźmy.... Ale ja jestem słaby, dziwnie słaby... trzeba mnie podtrzymywać.... Przywołaj Blanki i jej męża.
— Jej męża? — powtórzyła pani Herbert zdumiona...
— Naturalnie.... Czyż to Raul nie jest mężem Blanki?
— Nie, mój ojcze.
— A! zdawało mi się.... Ale jeśli nim nie jest jeszcze, powinien nim zostać... będzie nim.... Każ im tu przyjść obojgu.... Ja tak lubię patrzeć na tych dwoje dzieci, gdy są obok siebie... one takie piękne i takie są dobre.
— Pana de Simeuse niema wcale w zamku, mój ojcze....
— A Blanka?
— Znajdziemy ją w parku.
— To idźmyź do niej... Podaj mi rękę.... Promienie tego cudnego słońca radością przejmują moje serce.... Czuję się dziwnie szczęśliwym, moja córko... i ty wydajesz mi się szczęśliwą, moja Dyanno.... Wokół nas wszędy jest szczęście, szczęście nas otacza... ostatnie dni moje będą dniami spokoju i radości.
Dyanna płakała, ale ojciec nie widział tych łez zupełnie.
Przy jej pomocy generał powstał z niesłychanym trudem z tego fotelu, który przed chwilą zaledwie opuszczał jaknajswobodniej, wychodząc na spotkanie córki.
Potem starzec wsparty na młodej kobiecie, wyszedł z biblioteki i skierowali się zwolna przez korytarze zamkowe i schody prowadzące do parku.
Pan de Presles, jak to każdy pojmie, dostał nagłego ataku mózgowego cierpienia, które jak mówiliśmy już pojawiały się coraz częściej i trwały coraz dłużej.
— To dla mnie zwłoka... — pomyślała sobie Dyanna, a może skoro rozum jego powróci, ojciec nie l będzie już nic pamiętał....
Godziny dnia mijały, wieczór nadszedł, a światło umysłu nie powróciło do głowy starca.
Jerzy Herbert pojechał do willi Labardès, aby uprzedzić Marcelego i Raula, że im się przyjdzie uzbroić w cierpliwość i czekać jeszcze na tak gorące przez nich pożądane rozstrzygnięcie się sprawy.


∗             ∗

Na skutek zajść, zaszłych w Tulonie po owem śniadaniu ofiarowanem przez barona Polart swym przyjaciołom, w »Klubie Przemysłu i Sztuki«, Gontran powrócił do zamku bardzo późno w nocy.
Trzeba mu oddać sprawiedliwość i przyznać, że nie zamknął oczu tej nocy ani na chwilę, że stojąc u otwartego okna, widział jak jedna po drugiej zagasały gwiazdy w przestrzeni, spychane z niebios pierwszym brzaskiem zorzy.
Bezsenność Dyanny była tak samo zupełną a stokroć okropniejszą jeszcze, bo młoda kobieta zmuszoną była udawać sen, aby ukryć przed mężem męczarnie, które szarpały jej serce.
Od samego zaraz rana, zapewniwszy się, że Jerzy wyjechał na konną przejażdżkę, Gontran poprosił siostrę o chwilę widzenia się, które też zaraz otrzymał.
W chwili, gdy młody człowiek wszedł do pokoju Dyanny, ta ostatnia zafrasowaną została jego bladością niezwykłą i gorączkowym blaskiem jego oczu.
— Czyś chory? — spytała go serdecznie i z prawdziwem zajęciem, boć, bądź co bądź, był jej bratem i jakkolwiek opłakane było jego postępowanie, mogła go już nie szanować, ale czuć musiała, że taż sama krew płynie w ich żyłach i musiała kochać go wbrew wszystkiemu.
— Czyś ty chory? — powtórzyła. — Wyglądasz, jakbyś był cierpiącym.
— Nie, moja kochana Dyanno... źle spałem tylko i to wszystko.. nigdy zresztą nie czułem się zdrowszym.
— Szczęśliwą jestem, jeśli to prawda.... Ale czemuż mam przypisać tę poranną wizytę, tak przeciwną twoim nawyknieniom?...
— Przychodzę prosić cię o oddanie mi pewnej przysługi.
— Przysługi?
— Tak, przysługi.
— Zgaduję.
— Bardzo wątpię.
— Grałeś i przegrałeś... i przychodzisz mnie prosić o pieniądze. Niestety, kochany mój Gontranie, jeżeli to to, w takim razie bardzo źle trafiłeś, niedawno temu dwa razy przyszłam ci w pomoc i kieska moja jest teraz pusta kompletnie.
Gontran wyjął z kieszeni garść złota, którą ukazał Dyannie.
— Widzisz, żeś się omyliła... — rzekł wreszcie. — Przysługa, której się po tobie spodziewam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi.
— A! — zawołała pani Herbert tonem rzeczywistego zdziwienia.
Potem dodała:
— Ale w takim razie o co chodzi?
— Zaraz się dowiesz, — odpowiedział wicehrabia nie bez pewnego zakłopotania. — Czy przypominasz sobie któregoś dnia, onegdnaj, jeśli się nie mylę, przedstawiłem tobie i ojcu jednego z moich przyjaciół?...
— Przypominam sobie, a jeżeli chcesz, abym była szczerą, wyznam, że zdziwioną jestem niepomiernie, iż wznawiasz podobne wspomnienie.
— Dla czegóż to?
— Pytasz mnie o to, a wiesz to równie dobrze jak ja.
— Nie, doprawdy.
— Tem gorzej dla ciebie.... A więc kochany mój Gontranie, czyż nie powinienbyś rumienić się za to, żeś sprowadził do domu twego ojca i przedstawił twój siostrze osobistość tak dwuznaczną, żeby nie powiedzieć więcej, jak ów mniemany baron, który nie może być i nie jest twoim przyjacielem.... Podobny brak taktu u szlachcica z twojem nazwiskiem, u światowca jest rzeczą niewybaczoną.
— Jeżeli mi tak bardzo brak taktu, moja kochana Dyanno, — odpowiedział Gontran, wykrzywiwszy twarz uśmiechem, — zdaje mi się, że tobie znów straszcie brak wyrozumiałości.... Być może, że maniery pana Polart pozostawiają wiele do życzenia pod względem dystynkcyi.
— Być może, rzeczywiście... — przerwała pani Herbert z ironią.
— Ale, — ciągnął dalej wicehrabia, — niemniej przeto jest człowiek dobrze urodzony... i... co więcej jeszcze... nasz powinowaty....
Gontran mimo pewności, którą wmawiał w siebie, ostatnie słowa wymówił z wielkiem wahaniem.
— Nasz powinowaty!... — krzyknęła Dyanna. — Cóż to ma znów znaczyć?... Czyżby ten pan Polart rościł sobie przypadkiem pretensye należenia z daleka czy z blizka do naszej rodziny?
— Ależ bez wątpienia, rości sobie tę pretensyę i jest to uzasadniona pretensya.
— Tak ci powiedział?
— Więcej niż powiedział, dowiódł mi tego.
— I jakże to, proszę cię?
— Pokazując mi autentyczny dokument, dowodzący związku w piętnastym stuleciu hrabiego de Presles z jedną ż panien de Polart....
— I ty to widziałeś, Gontranie? — spytała młoda kobieta zdumiona.
— Widziałem to, ja, Gontran, wicehrabia de Presles z bożej łaski.
Dyanna wobec tego twierdzenia, tak stanowczego, swego brata, oszołomioną została na chwilę. Potem odpowiedziała:
— Czegóż to jednak dowodzi? Jeżeli związek, o którym mówisz, istotnie miał miejsce, twój baron mniemany w takim razie ukradł nazwisko, które nosi, oto wszystko!... Zresztą czyż nie można zfabrykować rodzinnych dokumentów i papierów? Nie mało jest ludzi, robiących fałszywe banknoty; fałszują weksle, co przecież jest rzeczą daleko niebezpieczniejszą.... Otóż kto może więcej, ten może i mniej. »Nie trzeba wspominać sznura w domu wisielca!« mówi stare, rozumne francuzkie przysłowie.
I przysłowie to sprawdziło się raz jeszcze.
Z pewnością Gontran nie mógł przypuszczać, by ostatnie słowa siostry były pod jego zwrócone adresem, a jednak słuchając ich, zaczerwienił cię aż po białka oczu.
Dyanna nie spostrzegła bynajmniej jego pomięszania.
— Nakoniec, — podjęła, — powiedzże wreszcie, bo wyznaję, że całkiem nie mogę odgadnąć, o co ci chodził... W jakim celu rozwijasz przedemną uroszczenia rodowe twego szczególniejszego przyjaciela, który z pewnością zyskał sobie swa pargaminy w jednym z tych magazynów, w których, jak mówią, sprzedają podług taksy herby, tytuły i ordery wszelkiego rodzaju i wszystkich kolorów?... Przypuszczam, że nie przychodzisz żądać odemnie, bym pana Polart uznała za naszego krewnego i mówiła mu: »mój kuzynie?«
Drwiący ton Dyanny zbijał coraz bardziej Gontrana z tropu i wzmagał coraz więcej trudność wypowiedzenia prośby, którą sobie ułożył.
Niezmierne zakłopotanie, którego doznawał, powinno być łatwo zrozumiałem naszym czytelnikom.
— Szczerze mówiąc, moja siostro, — rzekł z źle ukrywaną cierpkością, — nie widziałem cię nigdy tak drwiącą i tak opancerzoną w heraldyczną dumę! Co za werwa w twoich napaściach! Cóż ci zrobił ten biedny baron? Zdaje mi się przecież, że zostając żoną Jerzego, który nie jest nawet szlachcicem, zrobiłaś mezalians, urągający wszelkim heraldycznym przywilejom.
Dyana z wyniosłością niemal przerwała bratu.
— Źle ci się zdaje! — rzekła. — Jerzy ma dwoiste szlachectwo serca i rozumu, a te szlachectwa więcej są warte od twego! Zapamiętaj to sobie, mój bracie! Taki wicehrabia jak ty jest bardzo mizerną figurą wobec mieszczucha takiego jak Jerzy. Takiem jest moje zdanie, takiem zdaniem wszystkich ludzi zdrowego rozsądku i rozumu, którzy ci powiedzą, że wielkie nazwisko tylko wówczas coś znaczy, gdy jest godnie noszonem!...
Gontran skłonił się z faryzeuszowską pokorą.
— Dziękuję za nauczkę... — odrzekł.
— Daj Boże, abyś z niej skorzystał! A teraz, czyż nie raczysz wreszcie powiedzieć mi, co cię tu sprowadza, bo ja nie mogę tego żadną miarą odgadnąć sama, powtarzam....
— Bo widzisz, niewiem doprawdy, jak ci to wyznać....
— Co takiego?
— To, jakiej przysługi spodziewam się po tobie.
— Czyżbyś wypadkiem miał się zrobić nieśmiałym?
— W tej chwili: tak... przyznaję....
— Więc masz mnie prosić o coś niedorzecznego!
— Niedorzecznego z twego punktu widzenia, lękam się tego....
— Mów jednakże, ja to potem osądzę... O cóż tu chodzi?
— O mego przyjaciela.,..
— Barona Polart?
— Tak.
— Zagadka jeszcze więcej się wikła... Cóż może być wspólnego między mną a tym panem?
— Nic, bez wątpienia... tylko, że pan Polart pragnie....
Gontran urwał.
— A więc — podjęła Dyanna — zobaczmyż cóż to są za pragnienia tego szlachcica, których, ty, jak mi się zdaje, podjąłeś się oficjalnym być tłómaczem.
Gontran uzbroił się w całą stanowczość.
— Nakoniec, — ciągnął dalej, — baron Polart opuści za kilka dni Tulon, udając się do Afryki, tam bowiem otrzymał od rządu olbrzymie koncesye... a największą jego ambicyą jest: być przed wyjazdem raz jeden dopuszczonym do zasiadania u jednego stołu z ojcem moim i tobą....
— Uf! — pomyślał Gontran, gdy skończył, — przecież powiedziałem!
— Innemi słowy, — spytała pani Herbert, — życzy sobie otrzymać zaproszenie na obiad?
— Tak, właśnie.
Mimo dolegliwych męczarni, które znosiła od wczoraj, Dyanna nie mogła się powstrzymać od wybuchnięcia dźwięcznym, rozgłośnym śmiechem.
— Mój drogi Gontranie, — rzekła wreszcie, — boli mnie to ze względu na twego barona, ale te ambitne rojenia nie zostaną ziszczone....
— Odrzucasz moją prośbę?
— Jaknajformalniej i jaknajabsolutniej.
— Gdybym jednak prosił cię o to gorąco, usilnie?
— Nie zdołałbyś wymódz na mnie rzeczy, która mi się wydaje nietylko wysoce niedorzeczną, ale po prostu nieprzyzwoitą....
— Dyanno, zaklinam cię ze złożonemi rękoma: nie odmawiaj mi.
I w istocie, wymawiając te słowa, wicehrabia wzniósł ręce ku siostrze z błagalnym giestem.
Pani Herbert zdziwiona tym tonem, który tak mało nadawał się do niepodległej i gwałtownej natury jej brata, popatrzała nań badawczo; on nie mógł znieść tego inkwizytorskiego spojrzenia, bo spuścił głowę i oczy, jak przed sędzią.
— Słuchaj, — rzekła po chwili milczenia, — czy będziesz przynajmniej miał odwagę być otwartym?
— Przysięgam ci! — zawołał Gontran.
— Odpowiesz mi prawdę?
— Najszczerszą prawdę.
— A więc przyznaj wraz ze mną, że ten baron Polart nie jest i nie był nigdy twoim przyjacielem....
— Czemże więc sądzisz, że jest?
— Sądzę, że on jest twoim panem a ty jego sługą!
— Jego sługą! — powtórzył Gontran, któremu nowy rumieniec okrył czoło i twarz całą.
— Tak, jego sługą! — ciągnęła Dyanna energicznie dalej, — bo ty tu przychodzisz nie własnowolnie żądać zaproszenia dla tego człowieka, ale służalczo spełnić rozkaz, przez niego ci wydany!... Gontranie, przyrzekłeś mi szczerość. Czy to, com ci powiedziała tu teraz jest prawdą.
— Jest prawdą, — wybąknął wicehrabia.
— A zatem postawiłeś się w zależności od owego mniemanego barona, który bez najmniejszej wątpliwości jest awanturnikiem najpodrzędniejszego gatunku! Pozwoliłeś mu wziąść nad sobą przewagę bez granic!
— Nie ja to uczyniłem, nie ja oddałem mu się w ręce....
— A któż inny?
— Przypadek....
Dyanna wzruszyła ramionami.
— Co ty nazywasz przypadkiem? — spytała. — Co zaszło między tobą a panem Polart?...
— Rzecz nadzwyczaj prosta... grałem....
— I przegrałeś?
— Oczywiście.
— A! wiedziałam to dobrze!..: odgadłam!... Powiedziałam ci to natychmiast. Gontranie, ten człowiek cię okradł.
— Nie sądzę.... Zresztą, tak czy nie, niemniej przegrałem....
— I nie zapłaciłeś?
— I czemżebym zapłacił?...
— I ileż winien mu jesteś?
Po paru sekundach wahania Gontran odpowiedział:
— Trzydzieści tysięcy franków.
— A! Boże mój! — zawołała Dyanna, — trzydzieści tysięcy franków!... O, mój bracie, mój bracie, w jakiemż postawiłeś się położeniu!
— W położeniu okropnem, ohydnem, wiem to równie jak ty dobrze: Pojmujesz to, moja siostro, tak jak ja dobrze, ile potrzebnem jest wyjść z niego....
— Wyjść z niego? A jakimż sposobem?
— Jest tylko jeden jedyny. Pan Polart jest człowiekiem bogatym a więcej jeszcze próżnym niż bogatym.... Poświęca on bez wahania pekuniarne swe interesa najmniejszemu zadowolnieniu swej dumy.... Jeżeli otrzymam przez ciebie, by się zgodzono na zaproszenie go na obiad do zamku Presles, radość jego z tego powodu będzie tak wielką, że zgodzi się na odroczenie w nieskończoność spłaty mego długu.... Jeżeli przeciwnie natrafi na nieubłaganą odmowę, miłość jego własna zraniona popchnie go do najsmutniejszych dla mnie kroków.... Wiem, że zdolny jest domagać się natychmiastowej zapłaty, że przyszedłby aż tutaj szukać mnie i żądać w sposób skandaliczny i brutalny, bym dopełnił mego zobowiązania; a ponieważ nie mógłbym zadośćuczynić temu żądaniu, zwróciłby się niezawodnie do ojca.
— Masz słuszność, — szepnęła pani Herbert, — tego uniknąć trzeba... uniknąć za jakąbądź cenę.... A! gdybym mogła dać ci te trzydzieści tysięcy franków....
— Ale nie możesz?
— Alboż kobiety mają kiedy pieniądze!... Prosić męża o tak wielką sumę.... Odmówiłby mi, to niewątpliwe.... Mój Boże, mój Boże! co tu czynić?
— Wszakże powiedziałem ci, że jeden jest tylko sposób. Upoważnij mnie do zaproszenia na jutro barona a wszystko się ułoży.
— Wszystko się ułoży na jakiś czas może... ale później trzeba będzie przecież zapłacić, a wtedy co zrobisz?...
— Zapominasz, moja siostro, że ojciec nasz jest już bardzo stary i że po nim odziedziczymy znaczny majątek....
Krzyk zgrozy wyrwał się z ust Dyanny.
Wzniosła ku niebu obie ręce, szepcząc głosem wzruszonym:
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy!... Więc ty spekulujesz na śmierć ojca!... ty zrobiłbyś z jego trumny kantor, gdzie wypłacałbyś szalone twe długi!
— Dyanno, błagam cię, — odpowiedział Gontran, — nie przesadzajże tak rzeczy najprostszych w sobie, przekręcając całkiem ich znaczenie! Kocham mego ojca tak może jak ty go kochasz, ale ponieważ jest w podeszłym już wieku, my zaś jesteśmy młodzi, przeto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa on przed nami zejdzie ze świata. To rzecz tak dalece prosta, że każdy mówi o tem z całą otwartością w świecie ile odziedziczy w przyszłości, choć żyją jeszcze posiadacze majątku. Te przyszłe majątki, ty to wiesz, równie dobrze jak ja, zwą się nadziejami.
— A! — wymówiła pani Herbert, — świat jest nikczemnym!
— To, — pomyślał Gontran, — uwaga niezbyt nowa; ale pozwólmy wygadać się mojej siostrze, bo przed upływem trzech minut zrobi to, o co ją proszę.
Wicehrabia nie mylił się.
Zanim upłynęły trzy minuty naznaczone przez Gontrana na wahanie się Dyanny, ta ostatnia przerwała milczenie, którego Gontran strzegł się pilnie przerywać.
— Mój bracie, — rzekła, — ulegam ci....
A widząc, że młody człowiek zamierza wyrażać jej swą wdzięczność, dodała coprędzej:
— Nie, nie, nie dziękuj mi, bo nic nie czynię ja dla ciebie. Ty jesteś złym duchem naszego domu i niemało już nieszczęść dotknęło nas z twojej winy.... Opuściłabym cię więc, jeśli nie bez żalu to przynajmniej bez litości, twemu losowi, na który zasłużyłeś najzupełniej; ale nie chcę, aby grom ten straszny uderzył w serce naszego ojca i skrócił może dni jego. Nie chcę by jakieś reklamacye przychodziły do jego uszu i zamącały mu umysł; niechcę nakoniec przyczynić się do tego, byś wcześniej został panem fortuny, której wstydzący użytek przewiduję z góry! Możesz przeto oznajmić człowiekowi, któremu się zaprzedałeś ciałem i duszą za marne trzydzieści tysięcy franków, że jutro będzie dla niego miejsce u naszego stołu rodzinnego! Idź, Gontranie, możesz teraz być dumny, boś dokazał rzeczy niemożliwej! Dzięki tobie, bezwstydny łotr, nędzny awanturnik, przyjdzie zasiąść jutro między twym ojcem i twemi dwoma siostrami!... Wszyscy przodkowie nasi wraz ze mną wołają: Brawo Gontranie, brawo!
Wice hrabia nie odpowiedział ani słowa.
Ukłonił się Dyannie, jak gdyby kłaniał się osobie całkiem sobie obcej i wyszedł z pokoju, mówiąc sobie:
— Niezbyt ona miła, ta moja pani siostra; ale ba! wszystko jest dobrem gdy się dobrze kończył...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.