Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom III/Epilog/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
SMUTNE DNIE.

Jerzy Herbert powiedział był najściślejszą prawdę, przyznając się żonie, że przez życie całe miał zasady i przekonania, nie licujące zupełnie z wyobrażeniami jej kasty, jeśli już nie republikańskie to przynajmniej wysoce liberalne.
Nasi czytelnicy nie zapomnieli może, iż nasz Prowansalczyk, w chwili, w której zapoznaliśmy się z nim, czytał National’a w jednym z salonów restauracyi Loustalot’a?
Nieco później, kamerdyner jego w ten sposób tłómaczył powody, dla których Jerzy i margrabia de Salbert przestali bywać u siebie:
— Coś zaszło między niemi.. jakaś rozprawa... o jakieś tam głupstwa... o opinie polityczne co do rządu. Dowiedziałem się o tem od lokaja margrabiego Salbert.... Margrabia wymawiał raz memu panu, że ma opinie zbyt... czekajcie, muszę sobie przypomnieć ten wyraz... a tak! to to, zbyt postępowe!... nie rozumiem ja tego dokładnie co to miało znaczyć... Mój pan odpowiedział coś o arystokratycznej kostnicy, a pan margrabia na to powiedział mu, że niektóre poglądy właściwe są zawsze mieszczuchom.
Od owego czasu, zasady Jerzego nie zmieniły się nigdy ani na chwilę.
Miłość i szczęście domowe potem tak nim całkowicie zawładły, że na czas pewien mógł zapomnieć o swych przekonaniach... ale dziś gdy przyszło nań nieszczęście, dawne marzenia i ideały zbudziły się nagle.
Jerzy mówił sobie zresztą, że znaleźć zdoła w życiu politycznem, jeśli już nie pociechę to przynajmniej jakieś rozerwanie dla zbolałej duszy.
To też zaledwie przybył do Paryża rzucił się na oślep w szeregi opozycyi i niezadługo stanął w niej tek, że jeśli nie został głową partyi to uważanym był przynajmniej za wybitnego jej członka, za człowieka niemałego znaczenia.
Słowo swoje, pióro, majątek, wszystko to przyszły trybun, oddał na usługi tych, których wiary podzielał i którzy też czerpali z tego wszystkiego swobodnie... zwłaszcza tez z majątku.
Jerzy pisywał do żony dość częste listy, dość częste i pełne serdeczności; tylko nie mówił nigdy, by powrót jego był blizkim.
— A! — szeptała wówczas Dyanna, — trzeba czekać jeszcze.
Raul wiedział czego należy się trzymać w tym względzie, ale za nic w świecie nie byłby powtórzył pani Herbert owego rozpacznego słowa, które posłyszał w chwili odjazdu.
Jerzy nie pomylił się w swych przewidywaniach.
Tak jak sądził z biegu wypadków, rewolucya była bardzo blizką już wybuchu.
Grom 1848 roku już nadchodził.
Zuchwali mieszczanie, którzy pierwotnie domagali się tylko pewnych reform, ogłosili nagle rzeczpospolitą!
Dzięki Bogu, nie piszemy bynajmniej politycznej powieści, nie potrzebujemy też opowiadać tu, ni komentować lutowej rewolucyi.
Jerzy nabył wielkiego rozgłosu, był on jak najautentyczniejszym republikaninem dnia wczorajszego, liczył szerokie zastępy politycznych przyjaciół i zwolenników.
Wynikiem tego było, że został wybrany przedstawicielem ludu naraz w trzech wyborczych kolegiach.
Miał on silne postanowienie zabrania miejsca w zebraniu narodowem pośród umiarkowanych, ale wkrótce zobaczył, że go pociągnięto z sobą, porwano; mówiono mu do ucha coś o reakcyi i cokolwiek wbrew swej chęci musiał zasiąść na ławach góry, najdemokratyczniejszej i najbardziej socyalistycznej.
Dziwno tendencje niektórych jego kolegów zdumiewały go częstokroć, a nawet przejmowały głębokim wstrętem, ale już było zapóźno, by się cofnąć i zerwać z niemi...
Cofnięcie się byłoby przybrało charakter dezercyi.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Wypdaki te może opowiemy kiedy jeszcze, a to pewna, że opowieść ta, którą napiszemy kiedyś, będzie daleko ciekawsza, daleko dziwaczniejsza, daleko więcej malownicza, ale zarazem daleko też nieprawdopodobniejsze jak najekscentryczniejszy romans pełen wybujałej fantazyi.
Nadszedł czerwiec.
Widocznem było dla wszystkich, że trzy dni lutowe były tylko potyczką bez znaczenia, której jedynym rezultatem było zwalenie tronu i ucieczka króla i że gotowały się wielkie zapasy, bitwa straszna i krwawa, w której zapaśnicy z jednej i drugiej strony będą nieubłaganymi....
Paryż pojmował to doskonale, że zasypia na wulkanie.... To też spał bardzo mało i to snem niespokojnym.,..
Czekano i czekano z niecierpliwością, bo ze wszelkich męczarni najokropniejszą jest niepewność.
Pewnego wieczora, pamiętam to jeszcze, jakby to było wczoraj, na sam widok, jaki przedstawiało miasto, każdy sobie mówił:
— To już jutro.
Bulwary natłoczone były tłumami ludzi, niezmiernemi a milczącemi tłumami.
Od czasu do czasu pośród tych tłumów przechodziła gromada ludzi obdartych, obszarpanych, niosących sztandary i nucących na dziką i pospolitą nutę, tę pieśń:

Ludy są dla nas braćmi!...
Braćmi!...
Braćmi!...
Tyrani dla nas wrogiem!...

Bandy uliczników, małpy po szakalach z kolei, biegły w ślad za niemi, wołając na zabój: «Lampy!... lampy!...« i wybijając kamieniami szyby nieoświetlonych okien.
Jerzy Herbert wiedział równie dobrze jak wszyscy, a może i lepiej jak wszyscy, że coś potwornego, coś okropnego dziać się miało nazajutrz.
Znał on oficjalnie plan powstania i był powołanym do odegrania ważnej roli w sposobiącej się walce.
To też, wychodząc około dwunastej z klubu, gdzie przemawiał długo i nie mając już wracać do siebie tej nocy, mieszkał bowiem przy ulicy de la Paix a obecność jego była konieczną o świcie już na przedmieściu Saint-Antoine, wszedł do kawiarni. Zażądał atramentu i papieru, i pisał.
Skoro list swój ukończył, włożył go w kopertę i na kopercie tej nakreślił adres:

Pani Jenowej Herbert
w zamku Presles
przez Tulon.

Następnie wyszedł z kawiarni, rzucił list do pierwszej pocztowej skrzynki, którą spotkał po drodze K pieszo podążył ku bulwarowi Beaumarchais, gdzie mieszkał jeden z jego politycznych przyjaciół, który miał go na tę noc przyjąć do siebie.


∗             ∗

Nazajutrz rano, wraz z pierwszemi promieniami wschodzącej zorzy podniósł się bunt; czekał on tylko na sygnał, na który też czekać nie potrzebował długo.
Nie będę się podejmował niemożliwego zadania opisywania wam widoku bulwarów Paryża podczas pierwszego z dni czerwcowych.
Dla tego, co ich nie widział wówczas, wszystko, co mógłbym powiedzieć, byłoby niezmiernie dalekiem od rzeczywistości i nie mogłoby o niej przybliżonego choćby dać pojęcia.
Począwszy od Madelaine aż po teatr Porte-Saint-Martin, bulwary zajęte były wojskami liniowemi i gwardyą narodową. Tu oczywiście cyrkulacya była wzbronioną.
Po drugiej stronie Ambique za to, czerń była pa swoim gruncie.
Wielka przestrzeń pusta rozciągała się między ostatnim szeregiem wojsk regularnych i wysoką barykadą wzniesioną w okolicy Chateu-d’Eau.
Żołnierze biwakowali na asfalcie bruku ze spokojem i beztroską, jak gdyby za chwilę nie czekała ih rzeź okropna.
Oficerowie, daleko więcej zajęci od żołnierzy przechadzali się tam i napowrót przed batalionami, zamieniając z sobą rzadkie tylko słowa i nasłuchując od chwili do chwili jak gdyby wietrzyk poranny miał im przynieść z sobą jakieś dziwne odgłosy, jakiś zgiełk niezwykły.
Jeden z tych oficerów, kapitan Afrykańskich strzelców, wydawał się głęboko smutnym.
Siadł na bębnie i z głową wspartą na dwu dłoniach, żując przez roztargnienie zgasłe cygaro, pogrążony był w bolesnej zadumie, która nie dozwalała mu «wracać uwagi na to wszystko co się działo dokoła go.
Był to Marceli do Labardès.
Po swym odjeździe z Prowancyi, zażądał i otrzymał bez trudu, wcielenie napowrót do armii w dawnym stopniu.
Teraz oczekiwał tylko jednej sposobności, by się dać zabić i uważał, że sposobność ta dziwnie się opóźnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiadają, że pod zwrotnikami czasami morze spokojne jak niezmierne zwierciadło, w którem odbija się błękit nieba, nagle wzdyma się i szumi i ryczy i że miasto co by przychodziło z wyżyn niebios, burza wychodzi z głębin Oceanu.
Tego poranka wszystko zdawało się spokojnem.
Nigdzie nie było słuchać śpiewów, nigdzie jakiegoś krzyku, nigdzie słowa.
Paryż cichszym był niż bywa zazwyczaj wśród nocy, o trzeciej nad ranem.
Nagle w oddali, od strony przedmieścia Saint-Jaque, rozległ się huk podobny do wystrzału dwudziestu naraz armat, a w ślad za tym hukiem nastąpił ogień broni ręcznej, zawzięty.
Równocześnie wrzawa zmięszanych odgłosów doleciały od strony bulwaru Bonne Nouvelle.
Był to zgiełk niesłychany tententu kopyt końskich, kół toczących się po bruku, potrząsanych i wleczonych łańcuchów.
Wojska piesze rozstępowały się na prawo i na lewo, pozostawiając środek drogi wolny do przejścia artyleryi, która postępowała w pełnym galopie, wiodąc za sobą armaty i jaszczyki.
Niezmierny krzyk podniósł się naraz po za barykadą Chateau-d’Eau, niemą aż dotychczas.
W pośrodku tej barykady powiała nagle wielka czerwona chorągiew.
I równocześnie pośród nagromadzonych kamieni, niby z licznych strzelnic zamkowych, zabłysły lufy broni. Obłok dymu uwieńczył barykadę i tuzin kul zaświszczał ponad bulwarem, raniąc dwóch artylerzystów.
Nastąpiła trzyminutowa pauza.
Wojska regularne nie odpowiedziały ogniem na ogień powstańców.
Naraz, z pomiędzy chmur gęstego dymu, trysnął huragan ognia, któremu towarzyszył łoskot okropny, olbrzymi, niby huk trąby w dniu ostatecznego sądu.
Dwa działa zatoczono i poczęto prażyć niemi barykadę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.