Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
OŚWIADCZENIE.

Nazajutrz przeto, około drugiej po południu, Jerzy udał się w drogę do zamku Presles, najdoskonalej zdecydowany nie opóźniać pod żadnym już pretekstem stanowczego kroku, od którego zależała jego przyszłość i jak sądził, cale jego szczęście.
Jako człowiek dobrze wychowany i nawykły obracać się w dobrem towarzystwie, nasz Prowansalczyk chciał krok ten tak ważny otoczyć pewnemi zewnętrznemi, przyjętemi zazwyczaj formami.
Wprawdzie zażyłość serdeczna i przyjacielska kordyalność, jakie go łączyły z generałem pozwalały mu nie odstąpić i na ten raz od zwykłego sans façon, ale na ten raz Jerzy nie chciał stanąć przed hrabiną w szerokim słomkowym kapeluszu i jasnem letniem ubraniu, który to ubiór tak jest dogodnym pod słońcem Prowancyi.
W tym dniu jednak przywdział na siebie strój bez zarzutu, właściwy dla gentlemana, który ma sobie zlecony ważną dyplomatyczną misyę. A potem zamiast przybyć jak zazwyczaj konno, kazał się powieźć prześlicznym odkrytym powozem, zaprzężonym w czwórkę rasowych, pięknych koni. Konie miały u grzyw pęki serizowych wstążek. Stangret przybrany był z angielska, obcisło, w aksamitnej czapeczce z złotym kutasem.
Uprząż sprowadzona z Londynu, zasługiwała na to, by zwrócić na siebie uwagę znawcy; nakoniec całość ekwipażu, doskonale dobranego we wszystkich szczegółach, byłaby bezzawodnie znalazła powodzenie na tradycyjnej przejażdżce w Longchamp.
W połowie drogi od dworu Herberta do zamku Presles, Jerzy spotkał Gontrana, który pędził galopem w stronę Tulonu.
Powóz i jeździec zatrzymali się równocześnie.
— Jakiżeś wspaniały, mój Jerzy! — zawołał młody chłopak. — Gdzież to tak jedziesz?...
— Jadę do twego ojca, — odpowiedział zagadniony.
— Wiesz co, że byłbym cię wziął za jakiego ambasadora, jadącego zawrzeć pokój między dwoma mocarstwami! Na jakąż to intencyę ten zaprząg paradny, ci stangreci w książęcej liberyi, a i ty sam w ceremonialnym stroju?...
— Na intencyę uczczenia tem waszego domu... — odparł Jerzy z uśmiechem.
— O, to nie wymieniasz właściwego powodu.... — ozwał się Gontran, pochylając się ku Prowansalczykowi, — a ten powód właściwy, ja ci go powiem! Jedziesz oświadczyć się o rękę mojej siostry.... Zdaje mi się, żem odgadnął... co?... Daję ci moje zezwolenie, a dołączę do niego błogosławieństwo, jeśli ci to może sprawić najmniejszą przyjemność!... Do widzenia, mój drogi Jerzy. Życzę powodzenia, przyszły mój szwagierku!...
I brat Dyanny, puściwszy cugle, popędził galopem z głośnym śmiechem w swoją drogę, kiedy tymczasem powóz podążył w swoją.
Generał znajdował się w tej chwili w tej olbrzymiej i wspaniałej bibliotece, którą już znamy. Kiedy kamerdyner wprowadził doń Jerzego, chodził on po niej tam i napowrót z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową, a wzrok jego miał wyraz smutku i zgnębienia, jaki go teraz nigdy nie opuszczał niemal.
Słysząc wymówione nazwisko przybyłego gościa, żywo podszedł ku wchodzącemu z wyciągniętmi do uścisku rękoma, a twarz jego chmurna na przelotną chwilę zabłysła niemal radością.
— Witaj mi, drogie moje dziecko, — przemówił, — jesteś tą osobą w świecie, którą dziś i zawsze z największą witam przyjemnością, a naturalne to całkiem, bo do mej sympatyi dla ciebie łączą się w wysokiej mierze wdzięczność i szacunek....
— Generale, — wymówił nieśmiało Jerzy, — dziś właśnie, dziś zwłaszcza szczęśliwym jestem, takiego od pana doznając przyjęcia i słysząc go tak przemawiającego do mnie...
Pomięszanie Jerzego, wzruszenie z jakiem wymówił ostatnie słowa, nie uszły bacznego oka hrabiego.
Popatrzał na młodzieńca wzrokiem pełnym dobrotliwej ciekawości i spytał go:
— Dla czegóż to dziś właśnie więcej niż kiedykolwiek, moje dziecko?...
— A! bo dziś potrzeba mi więcej niż kiedykolwiek być pewnym pańskiej życzliwości, generale, a zwłaszcza też być pewnym pańskiego szacunku, aby odnaleźć w sobie odwagę potrzebną do przystąpienia do rozmowy, którą z nim mieć pragnę.
— Cóż to masz mi do powiedzenia?
— Mam prośbę do pana, generale, a od odpowiedzi pańskiej zależy najwyższe dla mnie szczęście lub najwyższa rozpacz....
— Powinienbyś wiedzieć o tem, moje dziecko — odpowiedział generał z uśmiechem, — że jeżeli szczęście twoje zależeć ma odemnie tylko, z góry już możesz uważać się za szczęśliwego...
— A! panie hrabio — zawołał Jerzy — zanim mi dasz tę nadzieję, może szaloną, czekaj... czekaj.... aż wszystko wypowiem...
— Słucham cię — odparł starzec — i niezmiernie byłbym zdziwionym, gdyby to, co mi masz powiedzieć zmienić miało w czemkolwiek myśl, którą wypowiedziałem przed chwilą...
Młody człowiek zamyślił się na chwilę, potem rozpoczął:
— Znasz mnie dobrze, panie generale — ozwał się — i sądzisz mnie przychylnie, skoro zdołałem pozyskać twoją sympatyę i szacunek... Pozwól więc, abym cię zajął przez chwilę... Pojmiesz pan, że nie czynię tego bez uzasadnionych przyczyn... bez przyczyn ważnych. Rodzina moja, jak to pan wiesz, jest zacną, uczciwą i szanowaną od wieków, jakkolwiek nie ma szlachectwa...
— Pozwól, że ci tu przerwę — przemówił hrabia de Presles — aby raz na zawsze wypowiedzieć ci moje w tej materyi zdanie, a sądzę, że zdanie to nie wyda ci się podejrzanem, ponieważ sam z rodu należę do tak zwanych arystokratów. Naprzód tedy mieszczaństwo tego rodzaju co twoje, szanowne, zbawcze niemal, mające swe miejsce w dziejach Prowancyi, której oddało niejedną ważną przysługę, warte jest tyleż, jeśli nie więcej, co wspaniałe herbowne tarcze lub długi szereg antenatów... Dodam, że według mnie, w miejsce słów tych uświęconych zwyczajem: „szlachetny nazwiskiem i znakami,” należałoby postawić: „szlachetny nazwiskiem i sercem...” te dwie szlachetności nie powinnyby istnieć jedna bez drugiej... Bo proszę, czemże jest tarcza herbowa, jeśli jej nie podtrzymuje serce wielkie, uczciwe, szlachetne? A to właśnie szlachectwo duszy i serca ty posiadasz więcej niż ktokolwiek inny... To też dla mnie, klnę ci się na honor, jesteś równym najstarszej szlachcie Francyi!...
Jerzy pochwycił rękę starca i przycisnął ją do ust z czcią namiętną i mimowolnie łzy rozrzewnienia i zapału płynęły mu z oczu.
— Teraz — mówił dalej hrabia Presles — teraz, kiedy znane ci już są moje w tym względzie poglądy, mów dalej, moje dziecko...
Jerzy podjął:
— Patrząc najuważniej w przeszłość moją, która coprawda długą nie jest, nie znajduję w niej nic, za co zmuszony byłbym się rumienić. Jak każdy człowiek młody a gorący, słuchałem i ja czasami przez godzin kilka głosu mych namiętności; ale o tem zapewnić cię mogę, panie hrabio, że nigdy imienia mego nie złączyłem z żadnym skandalem... Jestem bogaty, mam przeszło ośmdziesiąt tysiący liwrów renty. Majątek ten mógłby był wzróść łatwo i bez wielkiego ryzyka, gdybym był starał się go kiedykolwiek powiększyć, nie czyniłem tego jednak, bo i to co posiadałem wystarczało mi aż nadto... Cóż powiem panu o moim charakterze? Każdy pono źle zna samego siebie, a natura ludzka do zbytku skłonną jest do sądzenia siebie doskonałą... Zdaje mi się jednak, że jestem łagodny, że czuję wstręt przed wszelką niesprawiedliwością i wszelkim fałszem, że zapalam się do wszystkiego co jest wielkie i piękne, że kocham wszystko co dobre... zdaje mi się wreszcie, o to chodziło mi głównie w tem co tu panu powiedziałem, że byłbym, w stanie uszczęśliwić kobietę, która zechciałaby mnie pokochać.
Wymawiając ostatnie słowa, głos Jerzego stał się drżącym i niemal niewyraźnym.
— Tak, to pewne — odparł hrabia — tak, to pewne, że szczęśliwą będzie kobieta, która pokocha ciebie i którą ty pokochasz... Ja to wiem... czuję to... jestem tego pewien...
— A więc... w takim razie... w takim razie... — wyszeptał młodzieniec, który mówił, tak jak się mówi we śnie i drżał cały — co mi odpowiesz pan skoro się dowiesz, że tą którą kocham... to... to...
Zbrakło mu do dokończenia siły.
— To Dyanna — dokończył hrabia Presles po prostu.
— Pan to wiedziałeś! — wykrzyknął Jerzy.
— Z pewnością i to oddawna... Alboż sądzisz, że człowiek uczciwie zakochany jest dość zręcznym n? to, by módz ukrywać swą miłość?...
— Pan to wiedziałeś?... — powtórzył Prowansalczyk szalony radością i nadzieją — a jednak nie miałeś pan nic przeciw ustawicznym moim wizytom?...
— Bez wątpienia, ponieważ nie miałem nic przeciw twoim projektom...
Jerzy przesunął obu dłońmi po czole:
— Generale — rzekł wreszcie w zupełnem upojeniu — lękam się, że się mylę, żem się przesłyszał, lękam się, że śnię... Generale, jakże to mam rozumieć?... Czego się mam spodziewać?...
— Masz to rozumieć po prostu tak, jak ci to mówię, moje dziecko, bo w moich słowach niema żadnej ukrytej myśli, a co do twoich nadziei... A! mój Boże, przecież ja im nie kładę granic... Pozwól im wzrastać w nieskończoność...
— A więc... pan zezwalasz?...
— Na to, by cię nazwać synem?... Z całego serca, przysięgam ci... W dniu, w którym zostaniesz mężem ukochanej mojej Dyanny, urzeczywistni się dla mnie jedna z najdroższych moich nadziei, ale do tego nie wystarcza moje tylko zezwolenie...
— Potrzeba mi jeszcze, ja to wiem, zezwolenia hrabiny...
— Zezwolenie jej masz pan tak samo zapewnione jak moje...
— Generale, nie rozumiem cię już... O jakiemże zezwoleniu mówisz jeszcze w takim razie?...
— O najnieodzowniejszem ze wszystkich, o przyzwoleniu Dyanny... Nigdy i pod żadnym pretekstem nawet wtedy, gdybym sądził, że jej zapewniam szczęście, nie pogwałciłbym jej woli, nie starałbym się nawet memi radami wpływać na jej postanowienie, bo dla takiej jak ona córki rada moja byłaby niemal rozkazem... Dyanna jest wolną... najzupełniej wolną... i od niej tylko możesz ją otrzymać... Zobacz się z nią... pomów... będziesz wymownym bo kochasz... Ja mogę powtórzyć ci to tylko, com ci powiedział przed chwilą... będę bardzo szczęśliwym jeżeli Dyanna cię przyjmie i szczerze sobie tego życzę... Więc, mój przyjacielu, zapytaj sam siebie i odpowiedz mi... Jak sądzisz, czy Dyanna cię kocha?...
— Nie śmiem powiedzieć tego, że tak sądzę, ale spodziewam się tego całą duszą...
— I ja się tego spodziewam... Pani Presles i ja w wczorajszem zemdleniu dopatrywaliśmy się dowodu głębokiego przywiązania, które dziwnie podobnem jest do miłości... Jeżeliśmy się nie pomylili, zadanie twoje będzie bardzo łatwem.
— Ale jeśli to jest tylko złudzeniem!... — wyszeptał z przerażeniem Jerzy. — Jeżeli nie jestem kochany!... jeśli panna de Presles mi odmówi!... Cóż wówczas stanie się ze mną, mój Boże! Jakież przebudzenie po śnie takim! Jakaż przyszłość dla mego złamanego serca?...
— Tylko najprzód niepotrzebnie nie poddawaj się rozpaczy! — odpowiedział mu generał. — Żołnierzom, którzy idą na bitwę z przewidywaniem klęski, z góry powiedzieć można, że będą pobici! Miejże odwagę, moje dziecko!... a zdaje mi się, że mogę dodać: miej także nadzieję!
— A! generale, oby cię Bóg wysłuchał!
— Wysłucha mnie, bo zasługujesz na to... Dalej idź-że zaraz spróbować.
— Czy nie lepiej byłoby może odłożyć to do jutra?
— Odłożyć?... dla czego? Czy musisz przygotować na ten cel mowę?... Czy też nie śmiesz może stawić czoła pięknym oczom dziewczyny?... Nie, nie, mój panie zakochany, me odkładaj... Ja lubię jasne sytuacye... Lubię przedewszystkiem zwycięztwa odnoszone na bagnety...
— Pójdziesz zobaczyć się z Dyanną natychmiast — dodał generał ze śmiechem — inaczej cofam moje pozwolenie... Czekaj że tutaj na mnie... pójdę dowiedzieć się czy Dyanna jest u matki i przyszlę ją zręcznie tutaj...
Hrabia Presles wyszedł z biblioteki, pozostawiając w niej Jerzego, pogrążonego w zachwycie i niepokoju.
Z jednej strony cieszył się bez granic, że u generała zyskał tak szybkie i zupełne poparcie zamiast opozycyi, której się lękał.
Z drugiej strony, rozmowa, którą miał mieć z Dyanną, zdawała mu się najbardziej przerażającą rzeczą w świecie. On, którego oczy tak często szukały młodej dziewczyny, aby do niej przemawiać z nieprzepartą wymową, czuł już naprzód, że język paraliżuje mu myśl, że ma to wszystko wypowiedzieć ukochanej.
Ta nieśmiałość u człowieka w wieku Jerzego, z jego pozycyą, człowieka, co jak on żył przecież jest poniekąd nieprawdopodobną, a w każdym razie niewytłómaczoną. Cóż robić jednak skoro tak było a nie inaczej.
Drzwi biblioteki otwarły się. Jerzemu zaszumiało nagle w uszach; błękitne płomyki poczęły mu migotać przed oczyma, natychmiast wszakże oprzytomniał spostrzegłszy, że to nie Dyanna wchodzi lecz generał.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się ten ostatni, — twoja narzeczona, (nazywam ją tak, aby ci dodać odwagi), twoja narzeczona jest w parku.... Biegnijże tam prędzej, poszukaj, znaleź, wytłómacz się a tymczasem błogosław bogu zakochanych, który ci daje za sprzymierzeńca całą przyrodę i promienie słoneczne, zbłąkane we mchach parku, kwiaty otwierające w niebo swe kielichy i lejące swe wonie, słowiki i makolągwy zawodzące hymn miłości.... Z takimi alyantami, zwycięztwo z góry jest przy tobie! Spieszże się moje dziecko. I ja z niecierpliwością wyczekuję rezultatów kroku, który uczynić zamierzasz... spieszno mi dowiedzieć się, czy cię będę mógł nazwać moim synem.
Jerzy, wahający, zwrócił się ku drzwiom.
— Bardzo prawdopodobnie, — dodał generał, — zastaniesz Dyannę u kamiennego stołu pod kasztanami albo też w pawiloniku....
Młodzieniec wyszedł i zapuścił się w głąb parku, idąc wskazanym przez generała kierunkiem.
Placyk pod kasztanami był pusty.
Jerzy przeto zwrócił się ku pawilonowi.
Pawilon ów, budynek malowniczy w rodzaju szwajcarskiego szaletu, był ulubionem schronieniem Dyanny podczas upałów letnich. Uczyniła ona zeń prawdziwe sanktuarium i wszystkie zwykłe przedmioty pracy swej i rozrywek, tu były nagromadzone. Tu był jej fortepian, tu farby i sztalugi. Szafa do książek zawierała najulubieńsze jej dzieła... Szeroka otomana pokryta kretonem służyła za łoże, gdy jej przyszła ochota odpoczywania po zajęciu. Trudno byłoby doprawdy obmyślić lepiej dobraną sytuacyę nad ten ładny szalet, stojący pośród gazonu otoczonego dwuwiekowemi drzewami. Wycięte drzewa parku dozwalały z okien jego patrzeć wprost na morze Śródziemne, w dalekiej perspektywie. Wielkie statki przesuwały się w dali w ramie z zieleni.
Dyanna częstokroć spędzała tu całe poobiedzia w tej ustroni uśmiechnionej a wonnej, to pracując nad jakąś akwarellą, to puszczając biegłe palce po klawiszach ze słoniowej kości i wywołując z nich jaką fantastyczną melodyą, to znowu z książką w ręku leżąc na otomanie, czytając lub marząc.
Młoda dziewczyna bowiem rysowała i malowała z prawdziwym talentem. Tak samo miała niezmierny talent do muzyki.... Głos jej czysty a giętki niezwykłą miał skalę tak, że gdyby Dyanna przyszła była na świat w innej sferze, byłaby jako artystka miała zapewnioną przyszłość.
W chwili, w której Jerzy wchodził na lekkie wzgórze, na którem stał pawilon, Dyanna siedziała przed fortepianem i śpiewała dziwaczną piosenkę, własnej kompozycyi, chwilami żywą jak hiszpańska segedyka, to znów pełną rzewnego smutku. Tekst był utworem jednego z młodych owoczesnych poetów.
Przez drzwi nawpół uchylone głos biegł na zewnątrz.
Jerzy zatrzymał się, przysłuchując.... Nakoniec kilka olśniewających akordów zakończyło ostatnią zwrotkę. Dyanna przestała śpiewać, a makolągwy, ukryte w krzewinach róż, skorzystały z tej przerwy i poczęły z kolei teraz świegotać swą piosenkę.
Jerzy, jak to powiedzieliśmy, zatrzymał się c kilka kroków zaledwie od progu.
Dyanna nie domyślała się nawet jego obecności, bo gruba warstwa piasku na ścieżce stłumiła zupełnie szelest jego kroków. Przez szczelinę drzwi młodzieniec mógł ją widzieć wybornie.
Głowa jej była w tył przechylona... wzrok, nieruchomie utkwiony gdzieś w dali, miał w sobie dziwny wyraz bolesnego zamyślenia.... Jedna jej ręka oparta była o klawisze, druga opadała bezwładnie na białą suknię... usta jej poruszały się zwolna, jakby wymawiały jakieś niedosłyszane dla niczyjego ucha wyrazy.
W tej niedbałej pozycyi Dyanna była piękną i wzruszającą zarazem, istny żywy posąg Rezygnacyi.
Jerzy zcicha zapukał do drzwi.
Młoda dziewczyna drgnęła tak, jak drgnąć musi ktoś, nagle ze snu zbudzony, któremu z sennych marzeń odrazu każą przejść do rzeczywistości życia. Oczy jej zwróciły się ku Jerzemu.... Głębokie zdziwienie wybiło się na jej twarzy... podniosła się, mimowiednie prawą rękę położyła na sercu, może po to by powstrzymać gwałtowne jego bicie i wyszeptała, usiłując się uśmiechnąć:
— Jakto! to pan, panie Jerzy!... Omal się pana nie przelękłam, takem nie spodziewała się zobaczyć tu pana.... Czy pan tu szukasz mego ojca?... Nie ma go tutaj... Nie widziałam go... ale przypuszczam, że go pan zastaniesz w zamku....
— Przed chwilą właśnie opuściłem generała... — odpowiedział młodzieniec, zakłopotany niemniej chyba od Dyanny, — a jeśli pozwoliłem sobie przerwać samotność pani, to właśnie uczyniłem z jego woli....
— Ojciec pana tu przysłał?... — powtórzyła panna de Presles.
— Tak, pani....
— Więc masz mi pan co do powiedzenia?...
Jerzy w milczeniu skinął głową.
— Od niego: czy od siebie?... — ciągnęli, dalej Dyanna.
— Od siebie... ale za jego upoważnieniem...
— A więc mówże pan... — wyszeptała dziewczyna, przywołując na usta nowy uśmiech, równie wymuszony jak poporzedni. — Nie musiałabym być kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co to tak tajemniczego masz mi do powiedzenia, bo z zachowania pańskiego wnoszę, że chodzi tu o jakąś tajemnicę.... Miałażbym się mylić?...
— Nie, pani, nie mylisz się ani trochę... Istotnie mam ci odkryć tajemnicę... tajemnicę mego serca... — dodał Jerzy tak cichym głosem, że Dyanna raczej odgadła niż dosłyszała tych słów ostatnich.
Od chwili wejścia Jerzego do pawilonu panna Presles pobladła strasznie. Teraz twarz jej nagle oblókł gorący, płomienny rumieniec.
Jerzy już zaszedł ządaleko, aby podobnem mu było się cofnąć. Uzbroił się w całą odwagę i na wzór owych bohaterskich tchórzów, co to aby być pewni siebie, że się nie cofną, rzucają się na oślep głową naprzód w największe niebezpieczeństwo, mówił dalej z namiętną egzaltacyą:
— Kocham cię, pani... kocham miłością głęboką, niezmierną, pełną szacunku, która zapełnia całą duszę moją i która nie skończy się aż z życiem chyba.... Mojem marzeniem na przyszłość, moją nadzieją szczęścia, jedyną ambicyą mojej młodości jest pragnienie skłonienia cię do przyjęcia mego nazwiska i powierzenia mi twej przyszłości, twego szczęścia... Rodzina twoja, pani, aprobuje i godzi się na urzeczywistnienie tych marzeń moich, tych moich pragnień.... Ojciec twój, pani, powiedział mi, że chętnie zezwoli na nazwanie mnie swym synem, że jednak pani zależysz tylko wyłącznie od siebie i od ciebie tylko mężna cię otrzymać.... Otóż dla czego tu przyszedłem... otóż dla czego widzisz mnie pani teraz u nóg swych... otóż dla czego udaję się do pani, jak do Boga i pytam, czy zechcesz otworzyć przedemną niebo nadludzkiej radości, czy też zechcesz pogrążyć mnie w rozpacz bezgraniczną....
Kiedy Jerzy formułował to oświadczenie, przybrane w formę poetycznej przesady, właściwej naturom południowym, twarz Dyanny mieniła się kilkakrotnie, przybierając coraz to inne wyrazy; malowało się na niej najgłębsze wzruszenia, najróżnorodniejsze uczucia koleją.
Kiedy wreszcie wysłuchała do końca wszystkiego, odzyskała spokój, jakkolwiek wydawała się złamaną samą siłą doznanych wrażeń a bladość jej mogła współzawodniczyć z białością jej sukni.
Wyciągnęła rękę, aby podnieść młodzieńca, który istotnie padł przed nią na kolana i którego chłodem przejęło dotknięcie tej ręki.
— Panie Jerzy, — ozwała się głosem, który silił się na spokój ale drżał, wymawiając każde słowo, — ja wiem, że pan jesteś zacnem i szlachetnem sercem... duszą czystą, prostą i uczciwą... dumną też jestem i wdzięczną, że to serce i ta dusza mnie się oddały... Wiem, że uczyniłbyś szczęśliwą tę, której przyrzekłbyś szczęście... wiem, że nie zbrakłoby nigdy twej miłości dla tej, której byś ją poprzysiągł....
Dyanna zatrzymała się na chwilę.
Jerzy skorzystał z tej przerwy:
— Ależ nią jesteś pani i tylko pani....
— Wiem o tem, — odpowiedziała Dyanna, — wiem o tem... nie wątpię... i za tę miłość szlachetną, — ciągnęła dalej z zachwycającą prostotą, — serce moje nie jest ci niewdzięcznem....
— Mój Boże! — wyszeptał Jerzy — mój Boże czyliż dobrze zrozumiałem!... Kochasz mnie!... Czyż to mi powiedziałaś.... Dyanno? czy to chcesz mi powiedzieć?
— Tak, — odparła dziewczyna z tą heroiczną iście prostotą, która jest prawdziwej dziewiczości znamieniem i która w najodleglejszem podobieństwie nie stoi z wszelką ohydną pruderyą i udaniem wszelakiem, — tak, Jerzy, ja cię kocham....
— Kochasz mnie! — powtórzył młody człowiek, przejęty nagle uniesieniem. — Kochasz mnie! Ależ w takim razie... w takim razie przyszłość do nas należy... cała jej radość do nas, całe szczęście.... Będziesz moją... moją na zawsze! moją ukochaną małżonką.... Mój Boże... czy to podobna, że na ziemi istnieje tyle szczęścia.... I jestże na niej szczęście równe memu?... Czemże ja sobie zasłużyłem na nie? Boże mój, pozwól mi żyć.... Niechaj mnie ręka Twa nie dosięga, bom ja zanadto szczęśliwy.... Dyanna miałaby zostać moją żoną!... Alboż podobna ośmielić się w to uwierzyć?... O, jeśli kochasz mnie, jak mówisz, powtórz ty mi, że to prawda, że to rzeczywistość... powtórz mi, że to jest możliwem,...
Jerzy na nowo uklęknął przed młodą dziewczyną; pochwycił obie jej ręce i przyciskał je do ust w namiętnem upojeniu.
Dyanna cała drżała pod tem ust jego dotknięciem; przez chwilę zdało się, że zemdleje; bladość jej wzrastała z każdą sekundą.
— Jerzy, — wyszepnęła głosem złamanym przez wzruszenie, — a! czemuż nie pozwoliłeś mi dokończyć... czemu nie wysłuchałeś mnie do końca?... Jerzy, twoja radość przywodzi mnie do rozpaczy, bo zmuszona jestem zadać jej cios okropny.... Jerzy, przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam ci, że cię kocham z całej mej duszy i że nigdy nie będę kochać nikogo prócz ciebie... Jerzy, jedynem szczęściem dla mnie byłoby poświęcić ci życie... a przecież nigdy nie będę twą żoną... nie... nigdy... nigdy... nigdy!...
Głos Dyanny umilkł w długiem łkaniu. Jerzy, który słuchając tego sądził, że jest igraszką snu chyba, patrzał na nią teraz z przerażeniem i zadawał sobie pytanie, czy jakieś nagłe szaleństwo nie ogarnęło jej umysłu!...
Młoda dziewczyna upadła na posadzkę, jak gdyby nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa... padła na kolana obok otomany i twarz ukryła w jej poduszkach, łkając konwulsyjnie.
A pośród tego płaczu i łkania usta jej powtarzały ciągle to straszne słowo:
— Nigdy!... nigdy!... nigdy....
Jerzy stał obok niej i w wątpieniu szukał wyjścia z tej rozpaczy, co go ogarniała coraz więcej... odtrącał ze wszystkich sil świadectwo własnych zmysłów, Przesuwał ręką po czole i mówił sobie;
— Nic z tego, co widzę, nie jest prawdą!... wszystko, co słyszę jest tak nieprawdopodobnem, tak niemożliwem! Śnię chyba i muszę się zbudzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.