Rodzina de Presles/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
ZAMYSŁY GONTRANA.

»— Mój plan wkrótce został osnuty, — ciągnął dalej Gontran; — był on iście prymitywnej prostoty... takie to bowiem zazwyczaj najlepiej się udają. Przedostać się przez mur?... o tem ani sposób było myśleć. Przekupić portyera?... mogłem narazić się na zdradę w chwili pierwszego usiłowania.
»Zrobiłem przeto lepiej. Pewnego dnia począłem się skarżyć, że doznaję jakichś nieokreślonych bólów w calem ciele, łamań, kurczy i t. p.... Pan Génin kazał natychmiast przywołać domowego lekarza. Bez wielkiego trudu zdołałem przekonać tego czcigodnego medyka, że cierpienia moje mają źródło w braku ruchu. Zalecił mi on dalekie spacery.
»Od tej chwili, to jest następnego dnia zaraz, pan Génin, pojmujący jak bardzo należy dbać o to, aby ostatni potomek rodu Presles nie zszedł marnie w kwiecie wieku z tego świata, wsadzał mnie do dorożki i wiózł z sobą do bulońskiego lasku i tam oddawał się w mem towarzystwie dwugodzinnej blizko pieszej przechadzce. Oznajmiłem tegoż zaraz wieczora, że czuję się znakomicie lepiej. Następnego dnia takiż sam porządek. Oczekiwałem tylko sposobności pomyślnej do odzyskania mej swobody... a ta nadejść musiała, bo poczciwiec Génin nie miał ani cienia podejrzeń. Podczas czwartej takiej przechadzki skorzystałem z natłoku wymijających się pojazdów w jednej alei... wsunąłem się w sam środek między konie, krzyżujące się z sobą... zniknąłem w tym chaosie, śmiejąc się mimo woli z całego serca, słysząc jak mentor mój krzyczał głosem błagalnym i zrozpaczonym.
»— Panie Gontranie! panie Gontranie, gdzie idziesz?...
»Wskoczyłem do próżnej dorożki... i kazałem się zawieść do mojej przyjaciółeczki Formozy i przez tydzień wynagradzałem sobie o ile możności cały ten czas klasztornego postu, któremu poddawać się byłem zmuszony....
Jednakże ów tydzień w Saint-Germain w połączeniu z tym tygodniem wypróżniły sakiewkę moją niemal do dna. W Paryżu niepodobna już było istnieć dłużej... posiałem Formozę, aby pod zmyślonem nazwiskiem zamówiła dla mnie miejsce w dyliżansie idącym do Marsylii. Wsiadłem wesoło tegoż jeszcze wieczora... do Marsylii przybyłem onegdaj, do zamku Presles wczoraj wieczór i oto jestem u ciebie dziś już rano.... A teraz, mój przyjacielu Jerzy, jesteś już powiadomiony o wszystkich moich przygodach i nieszczęściach, od A do Z i możesz, będąc świadomym całej sprawy, pożałować ostatnią ofiarę ostatniej Bastylii!! Dixi!!
»Gontran umilkł i aby odświeżyć zmęczone tak długiem opowiadaniem gardło, wypił duszkiem jedna za drugą trzy czy cztery czarki szampana, pomrukując:
— Ten Moet stanowczo jest wyższym od obfitości papy Génin....
Jerzy jednak siedział milczący, zamyślony, z łokciem wspartym na stole i czołem na dłoni.
— Cóż ci u dyabła jest, mój drogi Jerzy? — zawołał Gontran. — Oto milczący jesteś i poważny jak sędzia, który namyśla się nad wydaniem potępiającego wyroku!... Czyżbyś i ty także uważał mnie za łotra wartego szubienicy!... Czy poślesz może po żandarmeryę i każesz mnie odprowadzić w dybach od brygady do brygady aż do więzienia papy Génin?... Powiedzno, o czem myślisz?... Czy jesteś przyjacielem czy wrogiem?... Czyż miałbyś dezerterować z pod chorągwi młodości?... Chciałbym wiedzieć, czego się mam trzymać, pokaż karty!...
— Bądź spokojny, mój biedny Gontranie, — odpowiedział poważnie Jerzy, — nie będę ja cię moralizował... wiem wybornie, że tego nie lubisz i że zresztą na nicby się to nie przydało...
— Otóż to jest mówić rozsądnie! — przerwał mu młody chłopak. — Słuchajmyż dalej:
Jerzy ciągnął dalej:
— Niepodobieństwem jest przyznać ci słuszność; w tem wszystkiem, co mi tu opowiedziałeś... z drugiej strony wszakże, nie przyznaję w zupełności racyi generałowi...
— To bardzo szczęśliwie!
— Chciał się ukarać... miał do tego prawo... ale może wybrał do tego rodzaj kary, niezgodny jeśli nie z wiekiem twoim to z nawyknieniami, których pozwolono ci nabrać....
— Jakaż przeto konkluzya?...
— Ta, że niezmiernie mi przykro, iż niezgoda wdziera się przez twój postępek w rodzinę tak wzorową jak wasza... to, że jestem daleko bardziej zmartwiony niżbym ci umiał to wypowiedzieć, kiedy pomyślę o tej boleści jaka przejmuje twoich rodziców i o tym śmiertelnym niepokoju, którego muszą doznawać w tej chwili!...
— Zirytowani, tak, bez wątpienia, że są zirytowani... ale niespokojni, ani trochę.... Żądają odemnie, abym się nagiął do ich woli, do wszystkich ich kaprysów, ale zbyt oni są obojętni względem mnie wogóle, aby się mieli niepokoić moją nieobecnością.
— Czy chciałbyś utrzymywać może, że rodzice cię nie kochają?...
— Z pewnością, że to utrzymuję.
— Kochany mój Gontranie, nie bluźnij! Znam ja generała i matkę twoją i nigdy nie zdołasz osłabić we mnie wiary w ich dla ciebie uczucia niezmierzone....
— Mój drogi przyjacielu, zachowaj twe przekonania... ja zachowam moje wątpliwości. Gdybyś był na mojem miejscu, zapatrywałbyś się na rzeczy całkiem odmiennie, ale trudno jest być dobrym sędzią w sprawie cudzej....
Jerzy uśmiechnął się mimowolnie....
— Ty to masz osobny właściwy sobie sposób zmieniania mądrości narodów! — rzekł wreszcie.
— Z tą mądrością narodów ma się rzecz całkiem tak jak, z kodeksem w sprawie władzy rodzicielskiej i sukcesyi, trzebaby ją poddać ścisłej rewizji....
— O! ja wiem, że w dyskusyi ty mnie pokonasz zawsze...
— Bez wątpienia, bo zawsze mam słuszność....
— Dajmyż więc jak na teraz temu pokój, a pomówmy o twoich projektach.... Jesteś teraz przeto wolny i zdała od wszystkich twoich i aż do nowego zwrotu rzeczy poróżniony z familią.... Zobaczmyż, Gontranie, co czynić zamierzasz?
— Raczej wszystko, niż popaść znów w to znienawidzone jarzmo....
— Nienawistne jarzmo owego dyrektora pensyi przy ulicy Saint-Jacques, nieprawdaż?
— Oczywiście.
— Aby więc uniknąć tej ostateczności, która wydaje ci się tak przykrą, cóżeś postanowił?...
— Mamże mówić z tobą otwarcie?
— Pytanie to zadziwia mnie, bo sądziłem, że mnie uważasz za przyjaciela i to przyjaciela szczerze wam oddanego....
— Wreszcie, ty mnie nie zdradzisz?...
— Daję ci na to słowo honoru!...
— A więc odważę się i powiem ci najszczerszą prawdę.... Mam siedmnaście lat skończonych... prawo daje mi możność, skoro rozpocząłem rok ośmnasty, wstąpienia do wojska bez zezwolenia nawet rodziców.. Mam przeto nadzieję mój drogi Jerzy, że mi zechcesz pożyczyć jakie dwa lub trzy tysiące franków a wtedy wyjadę do Włoch, gdzie oczekiwać będę chwili, w której będę już mógł zaciągnąć się do wojska.... Co mówisz na ten mój zamiar?...
— Powiem, że stawiasz mnie w wielce kłopotliwem położeniu....
— W czemże to?
— Prosząc mnie, abym ci dał pomoc w całkowitym buncie przeciw rodzicom....
— Czy mówisz to dla tego, aby mi nie pożyczyć pieniędzy?... — spytał Gontran z odcieniem widocznej impertynencyi.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Moje drogie dziecko, — rzekł wreszcie, — sprawiasz mi wielką przykrość! Jak to! dopatrujesz się w moich słowach mizernej kwestyi pieniężnej, kiedy ja z największą chęcią dałbym nie tysiąc talarów, ale dziesięć, ale dwadzieścia tysięcy franków, ale daleko znaczniejszą sumę jeszcze, byle tylko nic z tego coś mi tu opowiedział nie było zaszło między wami! Wiesz dobrze żem bogaty i że skąpcem nie jestem.... Jak to, czyż nie pojmujesz tego, że skoro pożyczę ci, co odemnie żądasz i skoro dowie się o tem twój ojciec, będzie mnie uważał i to nie bez słuszności, za wspólnika twego oporu przeciw jego woli i nie przebaczy mi tego nigdy w życiu! A więc, Gontranie odwołuję się do twojego serca i zdrowego rozsądku... czy mam ja słuszność?
Nie wiedząc co odpowiedzieć młody chłopak zmilczał a natomiast odwrócił tylko kwestyę.
— Cóż więc chcesz, abym zrobił?... Jakem Gontran de Presles wołałbym palnąć sobie w łeb niż wracać do Paryża po to, aby mnie zamknięto, jak ptaka w klatkę obrzydłą, śmieszną?
Brat Dianny mówił z przerażającą determinacyą. Widocznem było, że niegodziwy ten chłopak gotów był na wszystko nawet na to. Jerzy to zrozumiał.
— Słuchaj, dziecko moje, czy ty masz do mnie zaufanie?
— Mniej więcej....
— To nie dosyć! Czy ty mi ufasz zupełnie?
— A więc, tak.
— Czy zechcesz w ręce moje złożyć pełnomocnictwo i przyjąć mnie za medyatora między ojcem twoim a tobą?... Czy zechcesz powierzyć mi całą tę sprawę i doprowadzić rzecz do zupełnego i szybkiego pojednania?...
— Czy sądzisz, że zdołasz doprowadzić do tego?
— Spodziewam się.
— A godność moja nie będzie temi pertraktacjami w niczem skompromitowaną?
Jerzy miał serdeczną ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem prosto w nos śmiesznego smarkacza, prawiącego o swej godności, ale powstrzymał się i odpowiedział:
— Bynajmniej, w niczem....
— Nie każą mi czasem wracać do Paryża?
— Przyrzekam ci to.
— Przez czas zaś trwania negocyacyj, co mam robić?
— Pozostaniesz tu ze mną.
— A jeśli ci się nie uda pogodzenie?... Jeśli ojciec mój nie zechce słyszeć o niczem, czy wówczas dopomożesz mi do urzeczywistnienia mego zamiaru i wyjechania do Włoch?...
— Owszem.
— Z pewnością?...
— Mój drogi Gontranie, zapamiętaj to sobie, że moje jedno słowo znaczy więcej niż przysięgi i zaklęcia bardzo wielu ludzi....
— Dobrze więc... Ależ do tej chwili ja nie mogę pozostawać tak absolutnie bez grosza... — przerwał młody chłopak, którego kieszeń straszliwie lękała się próżni.
— Pożyczę ci tysiąc franków, pod jednym wszakże warunkiem....
— Jakimż to?
— Tym, aby generał nigdy nic o tem nie wiedział.
— A! — zawołał Gontran, śmiejąc się, — otóż to warunek, który mi się bardzo podoba i który akceptuję z całego serca....
— W takim razie zgadzamy się z sobą?
— Najzupełniej.
— We wszystkich punktach?...
— We wszystkich.
— Daj mi więc rękę i licz na mnie....
Gontran wyciągnął rękę i położył ją na wyciągniętej dłoni Jerzego.
— Skoro więc jesteś tak uprzejmym i dobrym, — rzekł po chwili, — nie wiem dla czego nie miałbym powiedzieć ci zaraz rzeczy, która z pewnością bardzo cię uszczęśliwi....
— A ta rzecz?... — spytał Jerzy z instynktownem wzruszeniem i trwogą.
— To to, że znam ładną dziewczynę, którą i ty znasz również, noszącą imię Dianny de Presles, która dla niejakiego Jerzego Herbert ma w sercu uczucie, nie mające nic wspólnego z obojętnością....
— Co ty mówisz?... — wyszeptał Jerzy. — Co ty mówisz, Gontranie?... Twoja siostra....
— No i cóż! moja siostra jest taką samą jak inne córy Ewy.... Ma serce, a ma je na to, aby go używać.... Kochasz ją i ona Łocha ciebie.... Powiedzie mi, co ty tu widzisz w tem dziwnego?...
— Ależ to niemożliwe, tak, niemożliwe... — bąkał Prowansalczyk, w jakiemś dziwnem upojeniu, nie śmiejąc dać wiary temu co słyszał.
— A! więceś ty nigdy chyba nie przyjrzał się sobie?... — odparł Gontran. — Przecież tyś bardzo przystojny, mój Jerzy.... Jeśliś dotąd o tem nie wiedział, ja ci to mówię.... Dla czegóż więc nie miałbyś być kochanym?... Jeśli zresztą nie chcesz mi wierzyć, nie wierz, jakkolwiek powiedziałem ci najszczerszą prawdę....
— Ale na jakiejż podstawie przypuszczasz?...
— A to dobre! Wszystko o tem mówi, wszystko!... Ja znam się na miłości, mój kochany Jerzy, tak dobrze jak lekarz zna się na febrach.... Istnieją charakterystyczne symptomaty, które nie mylą nigdy... A więc symptomaty te, wielkie i małe, siostra moja łączy je wszystkie i to w sposób tak bijący w oczy, że mniej nawet wprawne i mniej jasnowidzące spojrzenie dostrzedz je musi natychmiast. Ilekroć w jej obecności rozpocznie się rozmowa o Prowancyi, lub okolicach zamku Presles, natychmiast pokieruje tak rozmowę, aby ona zeszła na ciebie.... Skoro tylko wymówionem zostanie twe nazwisko twarz jej mieni się natychmiast, to staje się purpurową jak kwiat granatu, to bladą jak lilia.... Ilekroć mówi o tobie do matki, głos jej nabiera dziwnie miękkiej, łagodnej intonacyi, a wzrok staje się powłóczystym.... Pewnego dnia wreszcie, jakoś zaraz po naszej installacyi na ulicy Chaillot, wszedłem niespodzianie do pokoju, w którym ona rysowała. Czemprędzej odwróciła kartkę albumu, aby zakryć przedemną rozpoczętą robotę.... Rzecz oczywista, że to był najpewniejszy sposób aby mnie zaciekawić do jej zobaczenia.... We dwie godziny później, kiedy Dianna czytała matce, powróciłem do jej pokoju, przerzuciłem album.... I zgadnijże com zobaczył....
— Jakże mógłbym odgadnąć? — spytał Jerzy tak wzruszony, że ręce i usta drżały mu jak w febrze.
— No, nie chcę cię dręczyć dłużej... — ciągnął Gontran; — zresztą ty byś nie śmiał nigdy zgadnąć tego.... Mój kochany przyjacielu, zobaczyłem twój portret, twój własny portret, rysowany z pamięci i zdumiewająco podobny.... Co ty o tem sądzisz? Czyż to nie jest próba nieomylna i czy zechcesz utrzymywać po tem jeszcze, że moja siostra cię nie kocha?
— Nie! — zawołał Jerzy, — nie, teraz już nie wątpię!... nie chcę wątpić!... A! Gontranie, kochany Gontranie! jak ty mnie czynisz szczęśliwym!
— Jeśli chcesz w zastępstwie Dianny mnie ucałować, nie żenuj się bynajmniej.... Wierzaj mi, ja już przed dwoma godzinami, kiedyś mnie tak czule witał u drzwi twoich, wiedziałem wybornie, że nie dla mnie przeznaczone były te pocałunki.
Po chwili podjął znów Jerzy:
— Być kochanym, to wiele; ale to nie dosyć jeszcze.... Jak sądzisz, czy ja mogę mieć nadzieję?.. Czy sądzisz, że generał i matka twoja zezwolą?
— Abyś został mężem Dianny? — dokończył Gontran.
— O to właśnie chciałem cię pytać....
— Ja o tem ani na chwilę nie wątpię....
— Jednakże z punktu widzenia świata, taki związek może niemal uchodzić za mezalians.... Pomyśl, że ja nie jestem szlachcicem!
— To rzecz małego znaczenia.... Być może, że z początku rodzice moi stawiać będą jakieś małe trudności... a nawet i tego się nie spodziewam, ale w każdym razie szybko ulegną.... Alboż to dziewczyna zakochana nieda temu zawsze rady z odrobiną wytrwałości tylko?... Zresztą mój ojciec kocha cię bardzo, a matka nasza szczególniejszym odznacza szacunkiem... a potem masz majątek, który uchyla wiele przeszkód!... Nakoniec, to pewna, mój Jerzy, że Dianna do ciebie należeć będzie, a nie do kogo innego, na to ci daję słowo!... Ty jesteś szwagrem po mojej myśli... ty mi nigdy nie będziesz prawił morałów i będziesz pożyczał pieniędzy! To też pragnę za pół roku najdalej tańczyć na twojem weselu! I nikt też inny jak ten łobuz Gontran nie będzie do chrztu trzymał pierwszego twego potomka. Więc jego zdrowie! zdrowie mego siostrzeńca!...
I Gontran pochwycił butelkę wina szampańskiego, jeszcze nie napoczętą, wlał jej połowę w wielką czarę z japońskiej porcelany i wychylił ją duszkiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.