Przejdź do zawartości

Rodzina de Presles/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
REWIZYA

Croquemagot i Cocodrille pozostawali przez dziesięć minut w ciemnej izbie znajdującej się obok głównej sali szynkowni; praca której się oddawali, zależała poprostu na przeniesieniu w inne miejsce pęków chróstu leżących przy ścianie w pośrodku izby i ułożenia ich w innem.
Skończywszy tę robotę, dwaj ludzie powrócili do sali. — Cocodrille nalał sobie trzeci kubek wódki, a Croquemagot otworzył na rozcieź drzwi wychodzące. na małe podwórze koło drogi.
Zacząwszy od tej chwili, szyld Morskiego Królika stał się na piękne, rzeczywistością. — Dom tak starannie zamknięty i tak niedostępny, odzyskał swój tytuł szynkowni. — Według nęcących obietnic wypisanych czerwonemi literami na blasze, ofiarowywał rzeki wybornego wina, starej wódki i piwa marcowego ekstra-musującego!...
Szynkarka, jako zacna gospodyni, zabrała się z chwalebną pilnością do szumowania zupy gotującej się w kotle. — Croquemagot i Cocodrille, usiedli jeden naprzeciw drugiego, — nałożyli fajki i rozmawiali o różnych rzeczach, tonem budującej zgody i i serdeczności.
Godzina upłynęła.... — Zegary dzwonnic Tulonu zabierały się wybić dwunastą.
Nagle strzał padł jak piorun, tak iż szyby okien szynkowni zadrżały w swej ołowianej oprawie.
Było to pierwsze uderzenie alarmowego działa.
— Ah! ah! — rzekł Cocodrille.... — uwaga!! — Raz!
Drugi strzał dał się słyszeć.
— Dwa! — mruknął Croquemagot.
— Trzy!
— Cztery!
— Pięć.... — zawołali kolejno obaj bandyci.
— Interes udał się niewątpliwie... — dodał Cocodrille... — Nigdy o tem nie wątpiłem.... Rzecz cała zbyt dobrze była ułożona aby się miała nie powieść.... Kolędy muszą już teraz być niedaleko ztąd.... Zapewne już byli na brzegu, kiedy o ucieczce się dowiedziano,.. — Powiedz no ojcze, jak się tam nazywasz, czy wiesz, że to dość zuchwale: — pięciu zbiegów przechodzących przez port i miasto z laskami w ręku, w samo południe!! — Myślę, że o tem długo mówić będą...
Szynkarz opóścił głowę na piersi i zdawaj się bardzo wzruszony, prawie drżący.
— Ah! do trzykroć stotysięcy dyabłów! — zakrzyknął Cocodrille, — niemiej że takiej miny zmokłej kury, mój kolego!! — Aby sobie dodać odwagi pomyśl tylko o pięknych zyskach, które wpadną ci do kieszeni!! — Możesz być pewny, że będą nie małe!!..
Skutek tych słów był natychmiastowy... — niepewny uśmiech, ukazał się na ustach ojca Croquemagot.


∗             ∗

Podczas gdy w szynkowni pod Morskim Królikiem miał miejsce powyższy dyalog, dziesięciu majtków, hałasując straszliwie, śpiewając i wybuchając głośnym śmiechem, szło drogą przedmieścia i kierowali ku wsi, a tem samem ku gościnnemu domowi ojca Croquemagot.
Majtkowie, którzy zapewne więcej aniżeli wypada bawili się butelką, tworzyli dwie bandy, po pięciu każda w pewnej od siebie odległości, i zajmowali całą szerokość ulicy, pięciu bowiem z każdej bandy trzymało się pod ręce i szło frontem dwoma szeregami.
Idąc śpiewali chórem na cały głos z odurzającym zapałem pieśni dobrze znane w morskich portach, i których zwrotki akompaniowano były tak przerażającemi wrzaskami, że od nich głusi by zadrżeli a zmarli przebudzili się w mogiłach.
Nieliczni mieszkańcy przedmieścia, którzy nie poszli do Tulonu, wychodzili przed progi swych domów, aby przyjrzeć się przechodzącym hałaśliwym majtkom: — wesołość ich zresztą była całkiem nie szkodliwą, gdyż nie tylko ci uczciwi marynarze nie znieważali nikogo, ale nawet nie pozwalali sobie najmniejszego żarciku z ładnemi tulonkami, które spotykali po drodze.
A jednakże przypatrując się uważniej tym dziesięciu zuchom, trudno by podejrzywać ich o podobną wstrzemięźliwość. — Wcale bowiem nie odznaczali się powierzchownością, ci wrzaśliwi majtkowie, zdający się należeć raczej do załogi pirackiego okrętu, aniżeli okrętu wojennego lub kupieckiego statku.
Długie brody różnokolorowe, godne saperów lub baszów, okalały twarze dzikie fizyonomie burzliwe. — Gorące przytem kolory pijaństwa nie oświecały bladych ich twarzy. Wyraz oczu zdawał się zadawać kłamstwo gorączkowej egzaltacyi głosu i śpiewów.
Obserwator może by to zauważył, — lecz nie wszyscy są obserwatorami, — i każdy zresztą wie, że marynarza nie można sądzić po powierzchowności. — Stary majtek z pokiereszowaną twarzą, okryty medalami i dekoracjami, podobny często bywa w uderzający sposób do bandyty z melodramatu.
W chwili kiedy pierwsza z dwóch band ujrzała zdała szyld ojca Croquemagot, śpiewacy nowe zadali wysilenie swym płucom, i głosy ich grzmiały jak dzwny katedry.
Na ogłuszający hałas tych wrzasków dochodzących do szynkowni: —
— Otóż oni... — rzekł Cocodrille do szynkarza, — to oni z pewnością....
— Oni!! — powtórzył Croquemagot, jakby oszołomiony. — Gwałtu!! co za hałas!... Jak to być może, że nie zaaresztowali ich dwadzieścia razy podczas drogi!!...
— Właśnie dla tego, że hałasowali nie zostali aresztowani! — Nikt na nich nie zwracał uwagi, a wiesz dla czego, ojcze Croquemagot?... o to dla tego, że wyglądają właśnie tak jak gdyby chcieli zwrócić na siebie uwagę całego świata... — Rozumiesz teraz?
Croquemagot nic na to nie odpowiedział.
Tymczasem pierwsza banda doszła do szynku i znikła w jego wnętrzach, wyjąć ciągle tak, że się szyby trzęsły.
Drugi oddział poszedł w ślad za niemi i podczas kilku następnych minut, w wielkiej sali Morskiego Królika, zwykle tak ponurej i smutnej, rozlegały się krzyki i śpiewy.
Wtedy można było ujrzeć, bladą i złowrogą twarz w okrągłem okienku na dachu, jakby gipsowy maskaron; — poczem śpiewy i krzyki umilkły i znowu milczenie zapanowało.
Drzwi od gabinetu były szeroko jak nigdy otwarte....
Któżby ośmielił się podejrzywać, wobec tego progu tak łatwego do przestąpienia, że Morski. Królik ma coś do ukrywania?...


∗             ∗

Dwie godziny upłynęły od czasu, kiedy alarmowe sygnały zadrżały w powietrzu.
Blada twarz nie poruszała się z krągłego okna, przemienionego na obserwatoryum. W sali na dole rozmawiano, lecz cichym głosem.
Nagle lekkie gwiźnięcie dało się słyszeć z wysokości strychu, poprzedzające słowo wymówione bardzo wyraźnie, chociaż nadzwyczaj cicho:
— Strzeżcie się... nadchodzi policya!...
Natychmiast nowy wybuch śpiewów rozległ się w szynkowni, poczęto trącać się kubkami, i pijackie głosy rozpoczęły unissono, nie kończące się kuplety: pieśni marynarzy; podczas straży nocnej.
Ostrzeżenie ze strychu nie myliło się.
Komisarz policyi, opasany szarfą, w towarzystwie czterech agentów, pół tuzina żandarmów i oddziału piechoty, z bagnetami na karabinach, ukazał się na drodze prowadzącej do szynkowni pod Morskim Królikiem.
W miarę jak ten mały oddział przybliżał się i odgłos śpiewów wyraźniej dochodził do ich uszu, na fizyonomii komisarza okazał się wyraz zadziwienia i wahania.
Doszedłszy do drzwi od ogródka, podoficer piechoty, kazał wykonać rozkazy, które sam otrzymał, ustawiając żołnierzy, naokoło żywopłotu otaczającego dom, z poleceniem posłania kuli pierwszemu lepszemu, któryby usiłował plot ten przebyć.
To uczyniwszy, pan komisarz wraz z agentami i żandarmami wszedł do dalszej sali, i próg przestąpiwszy zawołał:
— Cokolwiek ciszej, panowie, proszę....
Sześciu ludzi siedziało około stołu, na którym tyleż stało butelek, znacznie już napoczętych.
Croquemagot z dzbankiem w ręku chodził tam i napowrót.
Wobec niebezpieczeństwa, odzyskał przytomność, i gdy usłyszał głos komisarza, obrócił się żywo i wzrokiem i ruchami, okazał najwyższe zadziwienie.
Postawiwszy dzbanek na stole, zbliżył się do komisarza i zapytał go, kłaniając się do samej ziemi.
— Mam nadzieję, że to nie o mnie panu chodzi, panie komisarzu?
— Nazywasz się Jakób Beru? — rzekł komisarz.
— Do usług pana komisarza, jeżeli mógłbym w czem być mu pomocnym....
— W różnych epokach byłeś kilkakrotnie sądzony i karany?
— Takie to moje nieszczęście, panie komisarzu, gdyż zawsze byłam karany niesprawiedliwie, zawsze na skutek zeznań, składanych przeciwko mnie przez moich wrogów....
— Używasz jak najgorszej sławy....
— Mój Boże! o kimże źle nie mówią na tym świecie? — Złośliwe języki pozwalają sobie spotwarzać mnie całem sercem, ponieważ jestem biedny, i bardzo mi trudno dać sobie radę w interesach.... — Jednakże nic nikomu nie jestem dłużny.... Czy oskarżają mnie o coś, panie komisarzu?
— Oskarżają cię, że przechowujesz skradzione rzeczy, że jesteś bankierem galer, i masz zawsze gotową kryjówkę dla zbiegłych galerników, twych klijentów, w razie ucieczki.
Jakób Béru, przezwany Croquemagot, — wzniósł oczy i ręce ku niebu, przybrał postać zgryzioną, i przygotowywał się zbić piorunującą repliką to kłamliwe oskarżenie, rzucone przeciwko niemu; — lecz nie miał da to czasu.
Komisarz mówił dalej:
— Ponieważ zatem, pięciu galerników zbiegło dziś rano, przychodzę z rozkazem dokonania poszukiwać zwiedzenia całego domu, w którym spodziewam się znaleść tych, których szukam.
— Szukaj panie komisarzu, — odrzekł Croquemagot, z doskonałą pewnością siebie; — szukaj, badaj, śledź... poszukiwania pańskie będą dowodem mej niewinności!... Dom mój do pana należy, każ go pan zburzyć, jeżeli chcesz, ponieważ i tym razem jeszcze jestem ofiarą potwarzy.... — Z biednym człowiekiem jak ja, wszystko wolno, — wszystko jest dobrze!!
Komisarz nie uważał za stosowne podnosić tego, co ostatnie słowa szynkarza zawierały w sobie ubliżającego dla sprawiedliwości.
— Kto są ci ludzie? — zapytał, wskazując na sześciu majtków.
Ci ostatni powstali i wymienili swe nazwiska bez najmniejszego wahania.
Według ich zeznania, obcy byli w tym kraju i należeli do załogi statku z Nantes nazwiskiem Quibron, wynajętego przez spekulanta pana Hennequiu. Statek ten udaje się z wyprawą afrykańską, biorąc ładunek wszelkiego rodzaju, cennych win, — zapasy te oddane być mają do rozporządzenia oficerów armii francuzkiej pod namiotami restauracji, mającej się urządzić na brzegu afrykańskim, zaraz po wylądowaniu.
Na sześciu znurzanych kapeluszach majtków słowo Quiberon świeciło złotemi literami.
Komisarz znalazł w zupełności naturalnemi i prawdopobnemi odpowiedzi tych dzielnych marynarzy, niepotrzebujących wcale zajmować się reputacją, mniej lub więcej dobrą szynkarzy, u których wydają swą gażę. — Przestał więc zajmować się niemi.
Podczas gdy badał ich tak pobieżnie, trzech agentów i dwóch żandarmów, weszło po schodach, a raczej po drabinie prowadzącej na strych.
Zeszli napwrót kurzem i pajęczyną okryci, lecz nic nie odkryli. — Strych był pusty.
Komisarz dał znak.
Agenci otworzyli drzwi do drugiej izby, w której prawie zupełna ciemność panowała. — Owe niby firanki z kawałków płótna, zawieszone przed szybami zostały cokolwiek odchylone, i słabe światło, pozwoliło przekonać się, że ściany zupełnie są nagie, i, że w izbie tej nie było żadnego sprzętu. Dwie rzeczy tylko zwróciły uwagę policyj przedewszystkiem, że dwanaście pęków chróstu ułożonyonych przy jednej ze ścian izby, a przy tem rodzaj drzwi w podłodze podnoszących się zapomocą żelaznego kółka średniej wielkości.
Rozpoczęto od odrzucenia w inne miejsce pęków chróstu. Nic one ukrywały.
Następnie jeden z agentów schwycił za kółko, podniósł drzwi, i ukazały się pierwsze stopnie drabiny, zagłębiającej się pod ziemię.
— Dokąd się schodzi po tej drabinie? — zapytał komisarz szynkarza, przyglądającego się rewizyi.
— Dekądże u dyabła by miała prowadzić, jeżeli nie do piwnicy?
Zapalono latarnię i wszyscy zeszli do piwnicy; — znaleziono dwie lub trzy beczki wina, kilka baryłek wódki i stare oksefty puste i spróchniałe, które zostały starannie obejrzane.
Ponieważ ściany tej piwnicy mogły zawierać jaką kryjówkę, zostały opukane młotkiem, lecz wszędzie dźwięk pełny i matowy wskazywał, że nie było nigdzie żadnego zagłębienia
Pozostała więc tylko do zwiedzenia trzecia izba, służąca małżonkom Croquemagot za pokój sypialny.
Ta ostatnia część rewizyi nie doprowadziła do żadnego rezultatu, zarówno jak i poprzednie operacye.
Komisarz rozkazał zaprzestać poszukiwań.
— I cóż, panie komisarzu, — zawołała szynkarz tryumfujący, — widzisz więc pan....
— Widzę, że w tej. okoliczności przynajmniej... nie masz nic sobie do wyrzucenia, i winszuję ci tego.... Recz była ważna... — Chodziło o ciężkie roboty dla ciebie, — artykuł 243 kodeksu karnego....
— Ogłaszasz pan moją niewinność, o panie komisarzu.... — to dobrze.... — to sprawiedliwie... — ale jak pan wynagrodzisz mi tę krzywdę, którąś mi pan uczynił?...
— O jakiej krzywdzie, chcesz mówić?...
— krzywdzie ogromnej, uczynionej mojej dobrej sławie, przez tę rewizyę, która zhańbiła moje ognisko domowe....
— Twoja dobra sława!! — powtórzył komisarz wzruszając ramionami. — W twoim własnym interesie, Jakóbie Béru, radzę ci, nie wspominaj o tem!
W kilka minut później, komisarz, agenci, żan, a gospodarze pozostali sami w sali, z majtkami Quiberona.
Szanowne te osoby zamieniły owe niedające się opisać spojrzenia, a jednocześnie marynarze, z automatyczną regularnością, wszyscy wykonali ów gest uliczników paryzkich, zależący na przyłożeniu wielkiego palca lewej ręki do nosa, a małego de wielkiego prawej, poruszając przytem szybko innemi palcami, jak gdyby grając na flecie.
Jeden z majtków wskoczył na drabinę prowadzącą na strych i wyjrzawszy oknem, stwierdził, że policyantów już nie widać.
Inny z nich obadał w około dom, aby się zapewnić, czy policya nie pozostawiła szpiega.
Wtedy Croqumagot i Cocodrilie wzięli latarnię, przeszli do drugiej izby i zbliżyli się do miejsca, które stos chróstu przerzucony przez agentów, zakrywał.
Przełożyli szybko ten chróst w inne miejsce izby, z którego go przedtem wzięli, odsłaniając tym sposobem tę część ściany, przy której złożyli je agenci własnemi rękami. — To uczyniwszy Croquemagot ukląkł na ziemi i wyjął dwa gwoździe z wielkiemi główkami, która nie przedstawiając żadnego oporu, przytrzymywały deskę forsztowąnia, znajdującego się przy samej podłodze.
Deska ta opadła jak pulpit biurka, i pozwoliła dojrzeć wyższą część kryjówki wązkiej a długiej, w której ukazało się pięć głów z błyszczącymi oczami, ułożonych jedna obok drugiej. — Głowy te należały do pięciu zbiegłych galerników, których ciała znikały w tej kryjówce prawie nie do znalezienia, wybudowanej w samych fundamentach domu. — Aby ją odkryć, trzeba by było zburzyć chyba cały dom do szczętu.
Croquemagot sprytnie wymyślił ów stos pęków chróstu złożony właśnie w pobliżu podejrzanego miejsca, przekonany, — a doświadczenie dowiodło, że miał słuszność, — przekonany, powiadamy, że pierwszą czynnością agentów będzie odsunąć te pęki i położyć je własnemi rękami przy samym, otworze tajemniczej kryjówki.
— No i cóż, — zapytał jeden z galerników, re wizyą skończoną?...
— I z jak najlepszym skutkiem, — odpowiedział szynkarz... — Już nie powrócą...
— Czas był wielki! — Czy wiesz ojcze Croquemagot, że zaczynaliśmy się na piękne dusić w tej norze!...
— A więc teraz, moje dzieci, oddychajcie sobie do woli...
— Czy możemy już wyleść z tej dziury?...
— Oho! ani myśleć! trzeba zostać aż do nocy....
— A więc przynieście nam pić przynajmniej.
— Chciałem wam to właśnie zaproponować.
Szynkarz wyszedł, i powrócił po chwili z butelką wódki i pięciu kubkami, włożonemi jeden w drugi.
Zbiegowie wyciągnęli — ręce, aby pochwycić za kubki.... Croquemagot ponalewał je, i jednym haustem wypróżnione zostały, z wojskową dokładnością.
— A teraz, — odezwał się do Cocodrilla, ten z galerników, który zdawał się największy wywierać wpływ na swych towarzyszy, jaki zwykle na galerach daje sława zbrodni, — pogadajmy trochę o pięknych i dobrych interesach, o których już wspominałeś... — Czy masz cośkolwiek gotowego zaproponować nam natychmiast?... Uprzedzam cię, ze nie chcemy tracić ani sekundy.... Ręce nasze i nogi zardzewiały, chcielibyśmy je odświeżyć, jak najprędzej....
— Kiedy tak, — odpowiedział wesoło Cocodrille, nic nam nie przeszkodzi zrobić, na wszelki przypadek, małą przechadzkę po okolicy dzisiejszej jeszcze nocy, — choćbyśmy mieli powrócić z próżnemi rękami... a na jutro mam przygotowane dwie operacye, prawdziwie złote....
— Nie chwalisz się, co! Cocodrille?
— Tak mało się chwalę i operacye te są tak piękne, że sami nawet będziecie zadziwieni!!...
— O cóż więc chodzi?... powiedz.
— Powiadam wam, że coś przepysznego.... Słuchajcie zresztą, zobaczycie....
Wtedy pomiędzy Cocodrillem i galernikami rozpoczęła się przerażająca rozmowa, w którą na teraz nie wtajemniczamy czytelników, — dowiedzą się bo wiem aż nadto wcześnie o jej rezultatach.
Powiedzmy tylko, że w tym menstrualnym dyalogu, gdzie każde słowo wyobrażało pchnięcie nożem, dwa domy wymienione były ze dwadzieścia razy przez Cocodrilla: willa Labardès i willa Salbert.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.