Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
ZUZANNA, RILLA I PIES WTOREK.

Obszerny salon na Złotym Brzegu zarzucony był gazą i szarpiami. Przyszła wiadomość z Głównego Zarządu Czerwonego Krzyża o zapotrzebowaniu na bandaże i materjały opatrunkowe. Nan, Di i Rilla pracowały gorączkowo. Pani Blythe z Zuzanną zajęte były na górze w pokoju chłopców pakowaniem drobiazgów Jima. Nazajutrz rano miał wyjechać do Valcartier, więc musiał mieć wszystko przygotowane.
Rilla po raz pierwszy w życiu darła szarpie. Gdy nadeszła wiadomość, że Jim musi wyjechać, Rilla pobiegła do Doliny Tęczy, aby się wypłakać, poczem wróciła do domu i weszła do pokoju matki.
— Mateczko, chciałabym coś robić. Jestem dziewczyną i nie mogę pójść na wojnę, lecz muszę coś robić, chociaż w domu, aby pomóc naszej armji.
— Przysłali płótno na szarpie, — rzekła pani Blythe. — Mogłabyś pomóc Nan i Di. A poza tem, Rillo, nie uważasz, że mogłabyś zorganizować Młody Czerwony Krzyż wśród swoich rówieśniczek? Sądzę, że chętniej będą pracować same, niż w towarzystwie starszych pań.
— Ależ, mateczko, ja nigdy takich spraw nie załatwiałam.
— Dużo jeszcze będzie takich rzeczy w najbliższych miesiącach, których nikt z nas nigdy nie załatwiał, Rillo.
— Dobrze, — zamyśliła się Rilla, — postaram się, mateczko, ale musisz mi powiedzieć jak mam zacząć. Myślałam nad tem długo i doszłam do wniosku, że powinnam być dzielna, odważna i poświęcająca się, jak wy wszystkie.
Pani Blythe nie wyśmiała postanowienia Rilli. Możliwe, że trudno jej było zdobyć się na uśmiech, albo też uważała, że i Rilla mogłaby zdziałać coś pożytecznego. Tak więc Rilla darła szarpie i w myśli organizowała Młody Czerwony Krzyż. Radowała się tem, że jednak i ona będzie się mogła na coś przydać. Taka organizacja mogła być całkiem ciekawa, ale kto będzie prezeską? W każdym razie nie ona. Starsze dziewczęta nie będą się chciały zgodzić. Może Irena Howard? Ale Irena naogół nie była lubiana, chociaż zasługiwała na to. Maniusia Drew? Nie. Maniusia była zbyt roztrzepana. Na pewno zgadzałaby się we wszystkiem z każdą z członkiń. Najlepsza będzie Basia Mead, spokojna, taktowna, ona jest stanowczo wymarzonym typem na prezeskę. Una Meredith mogłaby być skarbniczką, a jeżeli zechcą to wybiorą Rillę na sekretarkę. Trzeba będzie zebrać pokaźną ilość członkiń. Odbywać się będą zebrania, bez jakichkolwiek poczęstunków. Rilla wiedziała, że na ten temat będzie musiała stoczyć walkę z Olą Kirk. Książeczka rachunkowa Rilli opatrzona będzie na wierzchu czerwonym krzyżem, a jak byłoby pięknie, gdyby każda z członkiń miała odpowiedni uniform, skromny, ale gustowny i oczywiście wszystkie ukazywałyby się w uniformach na wszelkiego rodzaju zebraniach, koncertach i przyjęciach towarzyskich.
— Przyszyj ten kawałek bandaża, aby był dłuższy, — rzekła Di.
Rilla sięgnęła po igłę i przyszło jej na myśl, że strasznie nie lubi szyć. Organizowanie Młodego Czerwonego Krzyża stanowczo było czemś o wiele ciekawszem.
Pani Blythe mówiła na górze w pokoju chłopców:
— Zuzanno, czy pamiętasz ten dzień, kiedy Jim po raz pierwszy podniósł maleńkie rączki i zawołał na mnie „mama“, było to pierwsze słowo, jakie w swem życiu wypowiedział?
— Wszystko, co nasze kochane maleństwo mówiło pamiętać będę do śmierci, — odparła Zuzanna wzruszona.
— Zuzanno, przypominam sobie wyraźnie tę noc, kiedy płakał, wzywając mnie do siebie. Miał wtedy zaledwie kilka miesięcy. Gilbert prosił, abym nie podchodziła do kołyski i nie rozpieszczała dziecka. Ja jednak poszłam, wzięłam go na ręce, a on opasał moją szyję swemi małemi rączętami. Zuzanno, gdybym wtedy tego nie uczyniła, owej nocy przed dwudziestu laty, gdybym nie utuliła mego dziecięcia, z pewnością nie mogłabym tak odważnie oczekiwać jutra.
— Nie wiem, czy tak odważnie to jutro zniesiemy, pani doktorowo, ale to nie będzie przecież ostateczne pożegnanie. Z pewnością wróci na urlop, przed wyjazdem zagranicę, prawda?
— Mam nadzieję, ale nie jestem pewna. Wolę sobie wmówić, że urlopu nie dostanie, aby później nie mieć rozczarowań. Zuzanno, jestem gotowa pożegnać jutro mego chłopca z uśmiechem. Niechaj nie zabiera ze sobą wspomnienia, że ma słabą matkę, która nie posiada ani odrobiny odwagi i która jemu odwagę odbiera. Mam nadzieję, że nikt z nas nie będzie płakał.
— Ja nie będę płakać, pani doktorowo, może pani być pewna, ale czy zdobędę się na uśmiech — nie wiem, to zależy od Wszechmogącego. Znajdzie się miejsce na te owoce i na placek? Przecież nasz kochany chłopak nie może umrzeć z głodu, a może w tym Quebecu nie będą mieli nic do jedzenia. Wszystko się jakoś zmieniło tak odrazu, nieprawdaż? Nawet stary kot na plebanji zdechł wczoraj. Wyzionął ducha o dziesiątej wieczorem, a opowiadano mi, że Bolcio jest zrozpaczony.
— Już najwyższy czas, żeby życie zakończył. Musiał mieć najmniej piętnaście lat. Od śmierci ciotki Marty był dziwnie smutny.
— Nie rozpaczałabym tak bardzo, pani doktorowo, gdyby ta bestja Hyde zdechła. Od czasu, jak Jim przyjechał do domu w mundurze, kocisko było stale Mr. Hyde‘em, to nie jest dobry znak. Ale co biedny Wtorek zrobi, jak Jim wyjedzie. Biedactwo patrzy za Jimem, jak człowiek. Ta walizka jest już zapakowana, pani doktorowo, więc teraz pójdę nadół, aby przygotować kolację. Chciałabym wiedzieć, kiedy znów będę gotowała coś dla Jima, ale, niestety, nikt z nas tego przewidzieć nie może.
Jim Blythe i Jurek Meredith wyjechali nazajutrz rano. Był to ponury dzień deszczowy i ciężkie chmury wisiały ołowiem na niebie. Mimo to jednak wszyscy mieszkańcy Glen, Czterech Wiatrów, Portu i Górnego Glen, z wyjątkiem „Księżycowego Brodacza“, odprowadzali chłopców. Rodziny Blythe‘ów i Meredithów utrzymywały się jakoś w nastroju. Nawet na twarzy Zuzanny, co widocznie zdziałał Wszechmogący, jaśniał uśmiech, który prawdopodobnie był bardziej bolesny od łez. Flora i Nan były bardzo blade, ale ogromnie spokojne. Rilla myślała w duszy, że byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to dziwne dławienie w gardle i drżenie ust. Pies Wtorek był także na dworcu. Jim chciał się pożegnać z nim na Złotym Brzegu, lecz Wtorek patrzał nań tak wymownie, że wreszcie Jim pozwolił pójść mu na dworzec. Kręcił się wciąż koło nóg Jima i obserwował każdy ruch swego ukochanego pana.
— Nie mogę znieść spojrzenia tego psa, — rzekła pani Meredith.
— Zwierzęta często mają więcej rozsądku, niż ludzie — odezwała się Mary Vance. — Czyśmy kiedyś przypuszczali, że przeżywać będziemy taki dzień? Przez całą noc myślałam o wyjeździe Jima i Jurka. Mam wrażenie, że obydwaj są bardzo niespokojni. Miller też wbił sobie w głowę, że musi pójść, ale szybko wytłumaczyłam mu ten zamiar, jak zresztą wszystko potrafię mu wytłumaczyć. Jedyna osoba, która się ze mną zgadza pod tym względem to Kitty Alec. Rillo, jest także Krzysztof.
Rilla wiedziała, że Krzysztof był na dworcu. Widziała już go w owej chwili, kiedy wyskakiwał z powozika Leona Westa. Teraz podszedł do niej z uśmiechem.
— Widzę, że pozujesz na poświęcającą się siostrę. Cóż za tłumy na stacji! Ja także wyjeżdżam za parę dni.
Powiało na Rillę dziwne uczucie nagłego osamotnienia, którego nie uczuwała nawet wówczas, gdy dowiedziała się o wyjeździe Jima.
— Jakto? Przecież masz jeszcze miesiąc wakacyj.
— Tak, ale nie mogę sterczeć w Czterech Wiatrach i bawić się wówczas, gdy na świecie dzieją się takie rzeczy. Pojadę do Toronto, gdzie będę mógł coś robić bez uszczerbku dla swojej chorej nogi. Gdy patrzę na Jima i Jurka, zazdrość we mnie wzbiera. Wy dziewczęta odważne jesteście, nie płaczecie, nie okazujecie swej rozpaczy. Dzięki temu chłopcy wyjadą z dobrem wrażeniem. Mam nadzieję, że Polcia z matką tak samo się zachowają, jak przyjdzie na mnie kolej.
— Och, Krzysiu, nim twoja kolej przyjdzie, wojna już dawno minie.
O! Znowu zasepleniła. Druga ważna chwila w jej życiu zepsuta! Taki już był jej los. Chociaż w gruncie rzeczy nie miało to wielkiego znaczenia. Krzysztof już odszedł i rozmawiał teraz z Elżunią Reese, która o siódmej rano miała na sobie suknię balową i płakała, jak małe dziecko. Czego właściwie Elżunia płacze? Przecież nikt z Reese‘ów nie poszedł na wojnę. Rilli także zbierało się na płacz, ale wiedziała, że nie powinna. Co ta obrzydliwa stara pani Drew mówiła mamie?
— Nie pojmuję, jak pani może to przeżyć, pani Blythe. Jabym nie przeżyła tego, gdyby chodziło o mego biednego chłopca.
A mama, och, mama zawsze potrafiła zachować spokój! Jakże pięknie błyszczały jej szare oczy na tle bladej twarzy.
— Byłoby jeszcze gorzej, pani Drew. Muszę mu dodać odwagi.
Pani Drew nie rozumiała, lecz Rilla wiedziała o co mamie chodzi. Podniosła w górę głowę. Trzeba bratu dodać odwagi.
Rilla znalazła się nagle sama i mimowoli poczęła się przysłuchiwać rozmowom różnych ludzi, spacerujących po peronie.
— Mówiłam Markowi, aby zaczekał, aż będą powoływali starszych mężczyzn. Gdyby werbowali ten rocznik, na pewno pozwoliłabym mu iść, — mówiła pani Pawłowa Burr.
— Myślę, że najlepiej będzie obramować górę aksamitem. — zastanawiała się Basia Clow.
— Lękam się spojrzeć na mego męża, bo z twarzy jego mogę wyczytać, że także pragnie się zaciągnąć do wojska, — szeptała młoda mężatka z za Portu.
— Jestem przerażona, — rzekła bojaźliwie pani Jimowa Howard, — jestem przerażona, że Jim zechce się zaciągnąć i boję się, z drugiej strony, że może stracić przeze mnie do tego ochotę.
— Wojna zakończy się na Boże Narodzenie, — mówił Joe Vickers.
— Niechaj narody europejskie walczą z sobą, — zaperzał się Adam Reese.
— Jak był małym chłopcem, nieraz dostawał ode mnie baty, — wrzeszczał Norman Douglas, mając prawdopodobnie na myśli jednego z młodych ochotników. — Tak, panie, biłem go, ile sił starczyło, a teraz jaki zuch z niego.
— Egzystencja Państwa Brytyjskiego znajduje się w bardzo ryzykownej sytuacji, — dowodził pastor Metodystów.
— Jednakże mundury mają specjalny urok, — wzdychała Irena Howard.
— Wojna ta jest raczej wojną handlową i nie warto, aby Kanadyjczycy przelewali swą młodą krew, — twierdził jakiś nieznajomy z hotelu.
— Blythe‘owie przyjmują to wyjątkowo spokojnie, — uśmiechała się Kasia Drew.
— Młodzież żądna jest przygód, — charkotał Natan Crawford.
— Mam bezwzględne zaufanie do Kitchenera, — mówił doktór z za Portu.
— „Daleka, daleka droga prowadzi do Tipperary“, — mruczał Ryszard Mac Allister.
W ciągu tych dziesięciu minut Rilla przechodziła uczucie gniewu, wesołości, smutku, rozpaczy i zadowolenia. Och, jacy ludzie są zabawni! Jak mało rozumieją. „Przyjmują to wyjątkowo spokojnie“, istotnie, bo nawet Zuzanna przez całą noc oka nie zmrużyła! Kasia Drew zawsze była wiedźmą.
Rilla miała wrażenie, że męczy ją jakaś senna zmora. Tak, ci sami ludzie jeszcze przed trzema tygodniami mówili o urodzaju, cenach i miejscowych plotkach.
Nadszedł pociąg... Matka ściskała rękę Jima... Pies Wtorek lizał ją... Wszyscy się żegnali... Pociąg stanął na stacji! Jim przy wszystkich ucałował Florę... Stara pani Drew zaczęła histerycznie szlochać.... Chłopcy, którzy przybyli z Krzysztofem dodawali wyjeżdżającym odwagi... Rilla uczuła, że Jim ściska gorąco jej dłoń.. „Bądź zdrowa, Pająku“... Ktoś pocałował ją w policzek... Zdawało jej się, że to Jurek, ale nie była pewna... Wsiedli do przedziału... Pociąg ruszył... Jim i Jurek powiewali zdaleka chustkami... Wszyscy zebrani cofnęli się... Mama i Nan uśmiechały się jeszcze, jakby zapomniały odegnać uśmiech z twarzy... Wtorek wył przeraźliwie i pastor Metodystów musiał go siłą oderwać od pociągu... Zuzanna powiewała swym najlepszym beretem, krzycząc grubym głosem, czy ona oszalała? Pociąg zniknął na zakręcie toru. Pojechali.
Rilla powoli przychodziła do siebie. Dookoła nagle zapanowała cisza. Trzeba tylko wrócić do domu i czekać. Doktór i pani Blythe poszli razem... tak samo Nan i Flora, oraz John Meredith i Rozalja. Władek, Una, Shirley, Di, Karol i Rilla szli gro­madką. Zuzanna włożyła nieco krzywo beret na głowę i ruszyła w drogę samotnie. Nikt w pierw­szej chwili nie zauważył nieobecności Wtorka. Wreszcie zaczęto się za nim rozglądać i Shirley po niego wrócił. Znalazł Wtorka zwiniętego w kłębek w jednej z budek przy stacji i usiłował nakłonić go do powrotu do domu. Wtorek się nie ruszał. Merdał ogonem, chcąc okazać, że nie jest zły, lecz wszelkie prośby nie pomagały.
— Jestem pewny, że Wtorek postanowił cze­kać tam powrotu Jima, — rzekł Shirley siląc się na uśmiech, gdy połączył się z resztą towarzystwa.
Widocznie Wtorek miał istotnie ten zamiar. Jego ukochany pan wyjechał, a on, Wtorek, musiał pozostać, zatrzymany przez pastora Metodystów. Dlatego też postanowił czekać, aż zobaczy znowu tę dymiącą i parskającą maszynę, która przywiezie zpowrotem jego uwielbianego bohatera.
Mógłbyś czekać, mały, przywiązany piesku o łagodnych, mądrych oczach! Jeszcze dużo minie dni, pełnych goryczy, zanim twój przyjaciel wróci do ciebie.
Doktór tego wieczoru został wezwany do cho­rego, a Zuzanna wstąpiła do pokoju pani Blythe, aby się przekonać, czy droga pani doktorowa nie potrzebowała czegoś. Przystanęła wpobliżu łóżka i oznajmiła uroczyście:
— Pani doktorowo, doszłam do wniosku, że i ja powinnam zdobyć się na trochę bohaterstwa.
„Pani doktorowa“ uczuła nagle ochotę do śmiechu, co byłoby bardzo niestosownem z jej strony, gdyż nawet nie śmiała się wówczas, kiedy Rilla zwierzyła się przed nią ze swych bohaterskich postanowień. Coprawda Rilla była młodą dziewczynką w białej sukience, o kwitnącej twarzyczce i błyszczących oczach, podczas, gdy Zuzanna otulona była w tej chwili w szarą flanelową nocną koszulę, a siwe jej włosy przewiązane były czerwoną wełnianą chustką, która była talizmanem przeciwko newralgji. Ale właściwie nie było między niemi żadnej wyraźnej różnicy. Czyż wygląd powierzchowny mógł zaważyć na szali? Pani Blythe siłą powstrzymała się od śmiechu.
— Nie mam zamiaru lamentować, — mówiła dalej Zuzanna, — ani narzekać, ani też udawać się o pomoc do Wszechmocnego, jak czyniłam to dotychczas. Narzekanie i rozpacz nie doprowadzą do niczego. Trzeba wziąć się za bary i wtedy dopiero możemy coś zdziałać. Właśnie ja biorę się za bary. Nasz ukochany chłopak poszedł na wojnę, a my, kobiety, pani doktorowo, musimy znosić to mężnie, musimy podnieść w górę głowy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.