Resztki życia/Tom IV/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
C


Chmurna jesień z szaremi obłoki wisiała nad Kaniowcami, a uliczki miasteczka bokami powydeptywane przez mieszkańców, środkiem okryły się nieprzebrnionem błotem. Zwykle ta pora nawet w Dworkowéj ulicy, nieco piasczystszéj i suchszéj, a gdzie niegdzie w kładki opatrzonéj, zrywała stosunki towarzyskie między sąsiadami i zamykała ich po domach do pierwszych przymrozków.
Nie zdziwiono się téż wcale gdy pan Joachim coraz mniéj zaczął się pokazywać, w niedzielę tylko rano przechodząc na probostwo z xiążkami które odnosił i przynosząc sobie nowy zapas strawy na tydzień cały. Często Podkomorzanka czatowała nań w ganku i powoływała gwałtem do siebie, ale Wielica posłuszny rozkazom, przychodził tylko na chwilę i wyrywał się nazad jak gdyby najpilniejsze miał zajęcie. Niepokój jaki czuł w duszy jeszcze, kazał mu unikać Adeli, któréj widok zawsze na nim silne robił wrażenie. Walczył on z niem wszelkiemi środkami ludzkiemi i potęgą woli, przecież nie mógł się łudzić by niebezpieczeństwo ustało. Po powrocie ze wsi mniemał się wyleczonym z marzeń próżnych, ale rozmowa dłuższa, pobyt w domu Podkomorzanki, budziły tak silnie znowu uśpioną namiętność, że Wielica postanowił nie narażać się na odnowienie jéj i unikać widoku Adeli.
Ale któż tak pewien siebie i panem swéj woli, by spełnił co zakreśli? samotnika napadały tęsknoty niewysłowione, smutek ciężki, niepokoje straszne, a w ostatku usłużny ów rozum, który umie na wszystko znaleźć radę, łamał najlepsze postanowienia, wynajdując powody odwiedzenia Podkomorzanki i ukazując ich nieszkodliwość.
Spokojniejsza to była miłość niż w początku, nie łudząca się nadziejami próżnemi, ale nie mniéj uparta, i gdy już sądził że ją wyrwał z serca do szczętu, znajdował wyrosłą jak chwast którego wyplenić nie było podobna.
Dziecię z początku z naiwnem współczuciem rzuciło się było ku człowiekowi który zdumiał ją swą powagą, charakterem i wyższością, serce jego zaczynało bić gdy oziębłość, umyślne oddalenie się, chłód okazywany mu, wstrzymał rodzące się przywiązanie.
— Mógłbym być jeszcze szczęśliwym! — mówił sobie Wielica, — ale czy dla niéj byłoby to szczęściem co dla mnie jest największem? Godziż się poświęcać ją nieopatrzną mnie staremu i zużytemu, co sił już nie mam na dźwignienie brzemienia przeszłości? Nie! nie! kto raz wyszedł na plac i padł, drugi raz nie powinien sił probować.
— Niech będzie szczęśliwą! — dodawał, i niech mi wolno będzie patrzeć na nią z daleka tylko — to dosyć powinno być dla mnie.
I wracał do swoich xiąg, kominka, samotności, a przechodząc mimo okien dworku, unikał nawet spojrzenia w okna, bo uśmiech Adeli burzył go, a wzrok jéj śnił się dnie długie i siał w nim niepokój nieprzemożony. — Często gdy już się sądził bezpiecznym i wyleczonym, jedna godzina spędzona przy niéj, znowu go czyniła nieszczęśliwym i dowodziła że chorobę uśpił tylko. — Xiążki, polowanie, długie myśli o przeszłości, nie wystarczały, przychodziły godziny bezsilności, tęsknoty, rodziła się potrzeba ludzi i towarzystwa i Wielica musiał uciekać z domu na probostwo lub do Żelizów. U xiędza Herderskiego rzadko znalazł pociechę i rozrywkę, bo na plebanji nieustannie pełno było ludzi, i gościnne jéj drzwi nigdy się nie zamknęły. Ktokolwiek przyjechał na nabożeństwo z sąsiedztwa lub przejeżdżał przez Kaniowce, na popas, nocleg, odpoczynek, szedł do poczciwego pijara. Zamęt więc był wielki zawsze, a coraz nowe twarze i nowi ludzie których lubił widziéć xiądz dziekan, przykrzyli się Wielicy. Częściéj więc nie mogąc przystać ani do Szambelana, ani do Referendarza, pan Joachim szedł do starego Żelizy i tam po kilka godzin przepędzał, niekiedy zajrzał do Malutkiewicza, choć tam zawsze prawie słuchać potrzeba było Seneki, co się w końcu przejadło.
Spokój starca, jego łagodność, pewność że się go znajdzie takim jutro jakim się porzuciło wczoraj, co z ludźmi rzadko się trafia, czyniły towarzystwo jego miłem dla Wielicy.
Umysł jego był dowodem jak jedna xięga boża lepiéj kształci i wypełnia człowieka od ludzkich tysiąca; Wielica czytał niezmiernie wiele, badał i rzucał się na wszystkie strony, starzec ów oprócz Pisma Świętego i żywotów, oprócz kilku xiąg pobożnych, nic prawie nie znał — przecież widział jaśniéj, sądził bezpieczniéj i w obec niego pan Joachim czuł się słabym i niedorosłym. — Jego pojęcia o ludziach i świecie oparte na wiekuistych a prostych podstawach nigdy go nie myliły, miłość którą czerpał w ewangelji dopełniała reszty, pogląd na rzeczy był spokojny i górujący, nie dziwiło nic, nie przerażało, a wiara w cud i zakreślenie granicy rozumowaniu, wstrzymywały zaciekania próżnéj ciekawości. U łoża jego często godziny długie spędzał Wielica ucząc się cierpieć, czerpiąc spokój którego mu brakowało zawsze, podziwiając pogodę duszy Łazarza i dziecięce jego wesele.
Wszyscy go tam nazywali ojcem i Wielica z innemi, a starzec przyjmował to imie płacąc za nie prawdziwie rodzicielską czułością. Zbawienny téż wpływ wywierał na otaczający go światek, a to życie osamotnione, całe w Bogu, dawało mu siłę niemal jasnowidzenia i przeczucia. — Myśl jego odgadywać się zdawała co we wnętrzu duszy kto przynosił, i zdumiewała nieraz obnażając łagodnie rany które się mniemały dla wszystkich oczów zakryte.
Biedny Szambelan najwięcéj go unikał, często narażony na przymówki i nauczki których znieść nie mógł, bo się poprawić nie chciał.
Téj zimy mimo powiększenia towarzystwa przybyciem Adeli i jéj ojca, dnie zdawały się dłuższe i cięższe do przebycia niż kiedykolwiek, wszyscy narzekali na nudy oprócz Malutkiewicza i Żelizy. Referendarz napróżno grzebał się w gazetach których nowinami nie zawsze się miał z kim podzielić, jeśli na probostwie słuchacza powolnego nie znalazł, pannie Petronelli brakło plotek, Szambelan osmutniał i rękę skaleczył co go równie od tokarni jak od klawicymbała odegnało. Pani Farfurska chorowała, Poroniecki nie mógł po śniegiem przysypanych włóczyć się zwaliskach, Podkomorzanka żałowała Oktawa, a podobnież i pannie Adeli go brakło.
Na Dworkowéj uliczce w śniegu obfitym, ledwie kilka ścieżynek wydeptanych wązko, świadczyły jak mało było ruchu i stosunków wzajemnych.
Na chwilę tylko przerwała ciszę śmierć niespodziana kuzyny Szambelana, która przebolawszy kilka tygodni i już zdając się do zdrowia przychodzić, nagle zduszona jakimś atakiem do piersi, życie skończyła.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość Szambelanowi, że ją serdecznie opłakiwał i wystąpił z pogrzebem wspaniałym, sam się nim zająwszy z pilnością wielką... ale choć głęboko wzdychał wspominając o nieboszczce i wysoko zalety jéj głosił, po kilku tygodniach ze zwykłą sobie lekkością powrócił do dobrego humoru, a nawet swobodniejszym się okazywał niż wprzódy. Zmiana jaka zaszła w jego obyczajach, dowiodła że pani Farfurska nieco ostro trzymała powierzonego jéj pieczy krewnego, który z wszelkich czynności musiał się jéj tłumaczyć i brał pozwolenie jeśli mu gdzie wyjść przyszło nie śmiejąc przekroczyć terminu w obawie admonicji jaką to na niego ściągało. Teraz Wędżygolski ruszał się, chodził, postępował inaczéj, a odświeżony strój i staranie około siebie okazywały że jeszcze myślał niekiedy o przybraniu sobie towarzyszki żywota, z czem się zresztą nie taił.
— Dlaczegobym się nie miał ożenić? mój prapradziad w siedmdziesiątym ósmym roku życia poślubił sobie ubogą wprawdzie ale dobrego rodu panienkę nie starszą nad lat dwadzieścia, i był z nią szczęśliwy, a nawet doczekał się konsolacji...
— Stosowniéjby było żeby wieki małżonków lepiéj się zgadzały, mówił xiądz Herderski, — jeśli już koniecznie żenić się trzeba.
— Boskie i ludzkie prawa nakazują! — wołał posłuszny Szambelan.
Panna Petronella nic przeciwko temu nie miała, ale według jéj teorji także młody powinien był żenić się ze starą, a dojrzały z młodą; zapewne dlatego aby zawsze pierwiastek młodości jakikolwiek znajdował się w małżeństwie. Byli ludzie życzliwi którzy siostrę Referendarza swatali nawet Wędżygolskiemu, ale ten się oburzał przeciw myśli tak zuchwałéj.
— Sługa uniżony! — mówił, — wcale nie mam ochoty do grzybów... niestrawna to potrawa...
Ktoś ten niewczesny żarcik doniósł do uszu Petronelli i nie dziw że tak nieprzyzwoite wyrażenie gniew w niéj potężny wzbudziło. Starała się nawet wymódz na bracie, aby gazet Szambelanowi nie dawał, i dom mu zamknął, na co jednak polityk się nie zgodził, ale ilekroć Wędżygolski przybywał, panna Petronella z wielkim hałasem wynosiła się z domu; a na ulicy choć nisko jéj się kłaniał, nigdy go widziéć nie raczyła.
Ucieczka Andzi, śmierć Farfurskiéj, żywot nowych małżonków, były przedmiotem rozmów na plebanji i w miasteczku przez całą zimę, a pierwszy skowronek zwiastujący wiosnę i powrót Oktawa, zaśpiewał wszystkim do serca.
Adela nawet zarumieniła się gdy jéj o tem wspomniała matka, i uśmiechnęła figlarnie.
— Ktoby pomyślał, — rzekła, — że nam tak bardzo ten młokos tu potrzebny?
— Ale się wcale gniewać jednak nie będziemy gdy powróci, — dodała Podkomorzanka — nie mówię ty, bo masz zawsze czem się zająć i starczy ci jeszcze własnego życia, ale nam starym widok młodych potrzebny, ożywiający, rzeźwiący... Żelizo liczył miesiące, teraz tygodnie, późniéj dnie i godziny rachować zacznie; ja sama radabym żeby powrócił i znowu przyszedł nam czytać i opowiadać. Przyznaję się że mi tego chłopaka braknie...
— A Bóg tam wie, — odezwała się Adela, co z nim przez ten rok się stało, mógł się tak bardzo odmienić, roztrzpiotać... i całkiem o nas zapomnieć.
— No! to sobie przypomni! — rozśmiała się matka, — nie mam wcale prawa wymagać aby się w nas kochał, a nawet pewna jestem, że nam się ledwie trochę przyjaźni dostanie, bo chłopiec pewnie tam do kogoś przylgnął, i nie radabym znowu zbytniéj jego czułości.
— Czemu, kochana mamo? — spytała naiwnie Adela...
— Doskonałe pytanie! czyż moja Adelka niewarta kogoś lepszego nad żaczka Żelizę, którego ojciec służył u nas za ekonoma...
— Mamo! mamo! — przerwała Adela, — jak to do ciebie niepodobne, daruj mi! — coś powiedziała...
— A jednak, — smutnie odezwała się Podkomorzanka, — przyjdzie mi może powtórzyć com mówiła. Żelizo święty człowiek, zapewne; młody, dobry chłopak, ależ to nie ów ideał o którym ja marzę dla ciebie.
— A gdzież go mama widziała, ów godny mnie ideał?
— Dotąd znaleźć go nie mogłam, ale nie rozpaczam, Pan Bóg nam przyśle gdy przyjdzie pora.
— A gdyby tak zapomniał jak o pannie Petronelli!
— A! złośliwa dziewczyno! — przerwała śmiejąc się Podkomorzanka, — on tylko o tych zapomina którzy nazbyt o sobie pamiętają... Wpadłyśmy na niebezpieczny przedmiot i lepiejby mu dać pokój.
— Więc damy mu pokój! — wesoło odparła Adela i na tem się teraz skończyło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.