Resztki życia/Tom IV/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
O


Ojciec Andzi zawsze dawne swe prowadził życie coraz bardziéj zarzucając rzemiosło a wdrażając się do karczemki gdzie codzień znalazła się sprawa do sądzenia i kieliszek do wypicia. Język jego tak się był wprawił tem ciągiem szermierstwem, że z nieporównaną łatwością na wszelkie starczył posługi, a lud co sam chyba pobudzony wielkiem uczuciem zbierze się na wymowę, wysoko cenił swojego rzecznika i dość mu było usta otworzyć by cisza go otoczyła i wszystkie oczy nań zwróciły.
Starzy kiwali głowami gdy mówił potakując mu, młodsi otwierali usta z podziwem, a często taki obudzał zapał w słuchaczach, że kwartę po kwarcie stawiano i w uniesieniach zmuszano pić a pić, a biedny Prokop powracał do chaty z monologiem, kręcąc się po gościńcu i legał spać prawie zawsze nieprzytomny. Nazajutrz rano niby to myślał brać się do hebla i warsztatu, oglądał narzędzia, probował suchości drzewa, przeżegnał się, namyślał, stukał, chodził wreszcie brał za czapkę i dążył na pole zwykłe popisu, do karczmy. Potrzeba było nadzwyczajnego w domu niedostatku lub ofiary nadzwyczajnéj ze strony potrzebującego żeby się jął pracy, którą odprawiał pospiesznie, stękając i bardzo niedbale.
Najczęściéj jadał u kogoś zaproszony lub przekąsił coś w gospodzie, a co się działo w domu, nie myślał; stara Agafja gotowała coś dla siebie i Andzi która téż rzadko jadała w domu i po całych dniach potem z kądzielą mrucząc siedziała na przyźbie myśląc nad swem dziecięciem które po świecie latało. Chata prawie pustką stała, obcy rzadko do niéj zajrzał, gospodarz ledwie na noc zachodził, a Andzia usiedziéć nie mogła; stróżowi wreszcie Agafji uprzykrzało się saméj jednéj i podparłszy drzwi, uchodziła do sąsiadów.
Chata stolarza Prokopa stała tak większą część dni zupełną pustką, i rzadko dymiło się tam w kominie, a kilka kur grzebiących się na śmiecisku, same jedne jéj strzegły. — Dopiero ku nocy ściągali się powoli mieszkańcy, naprzód stara Agafja wzdychając za Andzią któréj z góry upatrywała daremnie, potem dziewczyna, nareszcie pijaczyna powracający z gospody z piosenką, która go oznajmywała.
Dla spraw gromady i owych sądów w których tak ważną odgrywał rolę, Prokop tak był dom zaniedbał, tak o córce zapomniał, że rzadko się o co dowiedział nawet od Agafji, a starucha chyba go z rana na czczo przydybała żeby jaki grosz wyciągnąć. Córki, jak wiemy, nie lubił, ale się jéj obawiał jednak, i choć unikał, gdy się spotkali oprzeć jéj żądaniom nie umiał, lub chcąc uniknąć ich, uciekał.
Agafja kochała za to Andzię jak własne dziecko, ale nad nią żadnéj władzy nie miała; bolała, niepokoiła się nią, płakała, czasem całując po rękach i twarzy starała opamiętać, ale puste dziewczę wpół śmiechem, pół łzami odpowiadało na jéj prośby piosenką i żartami. — Znać niańka musiała śledzić czasem zdaleka kroki ukochanego dziecka, bo prawie zawsze wiedziała co się z nią działo, gdzie była i co robiła. Nie uszło jéj oka spotkanie z Oktawem pierwsze, i późniejsze przechadzki których się straszliwie przelękła, ale na wzmiankę o nich i zaklęcia, Andzia tak wybuchła gwałtownie, że Agafja umilknąć musiała.
Każdego tylko wieczora gdy się spotkały, dawała do zrozumienia córce, że wiedziała gdzie i z kim była.
— Mój Boże, — wołała jéj, — na co to tobie? nieszczęście sprowadzisz na swoję biedną głowę!
— Albo to ja i tak szczęśliwa? — odpowiadała Andzia, — a co może być gorszego? Gadali ludzie wprzódy, gadać będą teraz, a darmo mnie siedziéć pod piecem bo się do Prokopowéj córki swaty z ręcznikami nie zajmują... przyjdą młokosy zalecać się, ale żaden poczciwy człowiek nie zechce dziecka którego się własny ojciec wypiera.
Agafja płakała, potem całowała dziecię swoje, i nazajutrz powtarzało się toż samo. Tak przeszły pierwsze dni schadzek w ruinach, a gdy Andzia zaczęła chodzić na naukę do Adeli, stara się nieco uspokoiła, ciekawie tylko dopytując co tam ją uczono... Odetchnęła widząc że dziecię spoważniało choć posmutniało nieco i przestało szaleć i biegać po miasteczku.
— Może się Pan Bóg zlituje, — mówiła Agafja, — może Anusia się upamięta...
Ale jednego wieczora Andzia wróciła rozdrażniona jak dawniéj, niespokojna i zapowiedziała niańce że więcéj na naukę nie powróci.
— Poco? — mówiła, — co oni mnie nauczą? Gorzéj mi z tem jeszcze i tęskniéj — i z sobą się kłócę i niepokój czuję gorszy... nie chcę ja ich łaski i ich mądrości, mnie taką szaloną Andzią umierać jakem się rodziła...
W kilka dni Oktaw wyjechał, a dziewczę zamknęło się w domu płacząc, a stara niańka u nóg jéj siadła także i płakała. Prokop nic nie wiedział, nocką powrócił i wyszedł rano do karczmy.
Słowa dobyć nie było można z biednéj Andzi, która dnie całe niema to na ławie odpoczywała, to szła do okna z załamanemi rękami, popatrzała przez nie na staw i lasy, i znowu na swe miejsce wracała. Agafja karmiła ją przymusem i nie odstępowała na krok pocichu szepcząc słowa pociechy, których tamta zdawała się nie słuchać i nie rozumieć.
— Ale cóż się tobie stało? dziecko moje? gołąbku kochany? — mówiła, — powiedz, poskarż się, lżéj będzie...
Andzia potrząsała głową i jak siedziała tak siedziała milcząca, niekiedy popłynęły z oczów jéj łzy, to znów zasychały powieki i wzrok błyszczący, osłupiały, zwracała gdzieś w przestrzenie.
I upływały tak dnie za dniami, a szalona dziewczyna nawet o swoim stroju nie pomyślała, na ulicę nie wybiegała... Zrazu Agafja sądziła że ten żal którego domyślała się powodu, przejdzie powoli, sama ją namawiała żeby się ruszyła i pobiegła na miasteczko, ale dzień za dniem było gorzéj i przelękła się w końcu.
— Co tu począć z tem milczeniem i łzami? Nie chciała się radzić sąsiadek bo by ich naszło wiele patrzéć jak na dziwowisko, a niktby nie dał ratunku, sama nie umiała temu podołać, i jednego wieczora gdy cudem jakimś Prokop wcześniéj a trochę trzeźwiéj do chaty powrócił, zaczepiła go w progu.
— Majstrze Prokopie, — rzekła, — słówko.
— Czego? czego chcesz stara wiedźmo, — odparł, — puszczaj; całe miasto na mojéj głowie, a ty mnie będziesz jeszcze durzyć swojemi sprawami... Cóż? czubata kura zdechła, czy czerwony kogut korale stracił?
— A! Prokopie, Prokopie! — zawołała płacząc Agafja — a twojaż córka! nigdyż o nią nawet nie spytasz?
— A co mnie do niéj? Naprzód, moja albo i nie moja! co ty wiesz babo... prędzéj twoja niż moja, bom ja jéj nie chował i nie kochał. A co mnie do niéj? — powtórzył, — jak sobie pościele tak się wyśpi.
— Ależ to biedne dziecko chore i od tygodnia nie mówi, nie chodzi, tak ciężko cierpi?
— Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała... a co ja wam na to poradzę? macie na to maści, ziela, okurzanie, odżegnanie..... puszczaj babo i idź mi z oczów...
— Otóż nie puszczę i nie pójdę, — żywo zawołała Agafja, — to nie są żarty, dziecko może umrzeć!
— Hę! umrzéć? — spytał Prokop, — one to od takiéj choroby nie umierają, — a jak trochę pod piecem posiedzi, to jéj nie zaszkodzi... U mnie całe miasto na głowie...
— I dlatego o domu zapominacie! — odparła Agafja, — rozumny ty, a! rozumny Prokopie, co rozum chowasz dla ludzi, a dla siebieś głupi.
— Patrzaj! łaje! — rzekł stolarz, — musi być coś ważnego... no, a gdzież Andzia?
— Nie gada, nie jé, nie śpi, słowa z niéj nie dopytać od tygodnia.
— Cóż chcesz żebym jéj wytrychem gębę otworzył? hę? było to i z nieboszczką że tak siadywała w kuczki pod piecem z zamalowaną gębą, ale na to nie ma lekarstwa. Trzeba jéj przyprowadzić innego majstra nie mnie.
— A to dziecko stracicie!
— No! to stracę, Pawełek trumnę zrobi, ta i hody!
— Bodajeś sam... zaczęła oburzona Agafja ustępując mu się z drogi i puszczając do środka.
— Klnij, klnij, — mruknął stolarz, — doświadczona rzecz, że przeklon idzie na zdrowie... już kogo błogosławią to mu pewnie bieda będzie, ale jak przeklinają!... Psie głosy nie idą w niebiosy!
Jednakże coś podśpiewując stolarz, powoli wlókł się przez izbę w któréj Andzia siedziała, i stanąwszy przed nią, zatrzymał się.
— Otóż to tobie piosneczki, szalone tany i wieczorne przechadzki, — rzekł do córki — ha, ha! tak się to musiało skończyć płaczem i bieda... Pewnie niegodziwiec porzucił?
Andzia nie odpowiedziała ani słowa, obróciła ku niemu głowę i oczy na których łzy jasne błyszczały, i cicho, spokojnie słuchała, a stary gaduła raz począwszy, prawił daléj.
— Biegała to i nabiegała... było tak z matką, musiało być z córką... ot tobie piosneczki, ot hulanie i chłopcy, ot tobie wesele! — Przyszło opamiętanie po czasie, ale nie zawrócisz co poleciało..... żeby to ślepy oczy miał!
Zwykle córka odpowiadała na każde słowo i Prokop jakkolwiek wymowny, ledwie się mógł przed nią utrzymać, zdumiał się więc nie słysząc odpowiedzi żadnéj i nie widząc w twarzy ani gniewu, ani niecierpliwości, łzy strumieniem ciekły cicho po zbladłych policzkach, a ręce się trzęsły jak w febrze. Przystąpił krok ku niéj.
— Co tobie jest?
Andzia spuściła głowę.
— Przecież ty nie taka głupia żeby ciebie lada kto w pole wyprowadził, choć to i rozumnym się trafia; ale z was każda dziesięć razy od nas bystrzejsza, gdzieżbyś ty się dała lada mazgajowi obałamucić! Czyżby już na ciebie przyszła godzina?
I potrząsł ją za ramie, ale Andzia milczała.
— Źle! — rzekł w duchu — a dawno to temu? — spytał Agafji.
— Już wam mówiłam że tydzień z górą.
— Ale wy wiedziéć musicie co się jéj stało? gdzieby baba nie wiedziała?
— A co ja wiem! — ruszyła ramionami Agafja płacząc, — wiem tylko to że mi żal dziecka, choć mu nic poradzić nie mogę.
— A ja co poradzę! — dodał Prokop spluwając. — Wszyscy do mnie jak w dym po radę, a zkądże ja jéj nabiorę! człowiek o sobie dla ludzi zapomniał... ale jéj nic nie będzie, — rzekł oddalając się, — wysiedzi się, wypłacze, wyplunie tego djabła didkowe dziecko i pójdzie drugich szukać!
To mówiąc stary powlókł się do alkierza, a Agafja pięść za odchodzącym pokazała.
Andzia pozostała jak była nieruchoma i zamyślona, trwało to jeszcze dni kilka, potem jednego rana wstała, ubrała się i poszła do kościoła, a niańka powlokła się za nią. Siedziała tu nie modląc się, dopóki drzwi braciszek Dynio nie przyszedł zamykać, i powróciła chmurna na swoję ławę.
— To już lepiéj, — mówiła w sobie Agafja, — powoli jéj odejdzie; i pochwaliła się rano przed Prokopem, który głową tylko pokiwał.
— Wiedziałem ja dobrze że jéj nic nie będzie, — rzekł, — didkowe dziecko! my jéj a ona nas nie zrozumie, ona wié swoje, a jak piśnie, to jéj tatunio pomoże.
Nazajutrz rano zerwała się Andzia z pościeli i głośno zawołała na Agafję która do niéj składając ręce nadbiegła.
— Matkę widziałam! — zawołała, — taką jak dawniéj, białą a jasną, przyszła znowu do mnie.
— We śnie? — spytała stara.
— We śnie czy na jawie, nie wiem, alem się jéj skarżyła, i przytuliłam głowę do jéj piersi i lżéj mi się zrobiło... kazała mi iść pieszo do Częstochowy.
— Dokąd? jak? — przestraszona zawołała Agafja.
— Do matki Boskiéj, — odparła Andzia zabierając się odziewać szybko i zbierając rzeczy w węzełek, — pójdę po jałmużnie.
— Ty? ty moje dziecko? sama jedna? Jakże to być może? — krzyknęła Agafja, — jak my stare puszczamy się na pielgrzymkę to jeszcze choć z biedą, ale tobie młodéj i pięknéj, saméj jednéj się powlec, chyba na zgubę oczywistą! Tyle złych ludzisków po świecie!
— To mnie matka obroni! a pójdę kiedy ona każe! — odezwała się Andzia — tu mnie co dzień gorzéj i smutniéj, trzeba uciekać.
I nie odzywając się więcéj do staréj która patrzała przelękła, jęła się gotować do drogi natychmiast ściągając bieliznę, chowając niepotrzebne, tak że ku południowi już wszystko skończywszy, nad wieczór wyjść postanowiła. Ten zamiar nagle przyprowadzony do skutku, przestraszył przywiązaną Agafję, która napróżno usiłując powstrzymać łzami i prośbą, pobiegła dać znać Prokopowi do gospody.
Trafem stolarz był na chwilę wolny, gawędził tylko z arendarzem i posłyszawszy wieść tę w porze niezwykłéj powrócił do domu. Znalazł już dziewczę czarno odziane z węzełkiem na ramionach oczekujące tylko niańki powrotu aby się puścić na pielgrzymkę i trochę się zmieszał gdy Andzia do nóg mu się rzuciła żegnając go ze łzami. Cofnął się stary Prokop mrucząc.
— Ot znowu co nowego! — zawołał, — dokądże cię utrapienie prowadzi?
— Idę do Częstochowy.
— Taż to za światem.
— Ludzie chodzą i ja dojdę... bywajcie zdrowi ojcze...
— Pomiarkujże się Andziu, — rozczulony nieco rzekł stolarz, — czego tobie tak daleko, Pana Boga wszędzie znajdziesz.
Dziewczę zamilkło...
— Sama jedna, bez grosza?
— Chodzą ludzie za jałmużną, a nikt nie umarł z głodu.
Prokop spoglądał i nie wiedział co mówić daléj, ale widać było z twarzy, że się frasował.
— I mnie tak porzucicie? — zapytał.
— Jam wam wcale niepotrzebna, — odpowiedziała dziewczyna, — nie kochaliście mnie nigdy, nie patrzaliście nawet, niepostrzeżecie gdy ubędę.
— A cóż? chciałaś bym cię na kolanach trzymał i pieścił się z tobą... Jest ich dużo co ciebie kochają lepiéj, a co tobie z mojéj miłości! Przecieżem nie katował i nie męczył?
— Teraz téż ani postrzeżecie że sobie pójdę.
Stolarz obrócił się do Agafji.
— Ja jéj nie przekonam, — rzekł, — to dawno wiadomo, że człowiek gdyby jak był rozumny, to go obcy będą słuchali i szanowali, a w domu nikt. Mnie cała gromada cześć oddaje i słowa mojego prosi, ale własnemu dziecku nie potrafię nic... ona widać rozumniejsza odemnie! Ot już noc, — dodał, gdzie teraz wam iść, poczekajcie choć do jutra... nie tak szparko.
Andzia spojrzała przez okno na zachodzące słońce, złożyła węzełek i usiadła na dawnem miejscu, a stary Prokop zakręciwszy się po izbie, pospieszył do karczmy wedle obyczaju.
— Nie zostaniecie? — spytała Agafja...
— Nie! jutro o świcie w drogę! to darmo! matka przykazała, a tu nie mam co robić dłużéj... bo bym umarła.
— To już ja cię samą nie puszczę, — odparła niańka, — gdzie ty, tam i ja, pójdziemy razem...
Andzia nie zdawała się słyszéć tych słów tak znowu pogrążona była w myślach i nie rozdziewając się usnęła na ławie dnia oczekując. Stara zmiarkowawszy że nic nie poradzi, jęła się sama wybierać i związała węzełek, przygotowała kij, żegnając wszystkie kąty do których przywykła, zebrało jéj się na płacz, ale płakała cicho aby dziecka nie budzić, a gdy pierwszy brzask zaświecił w okienku, obie były na nogach. Prokop spał w alkierzu po wczorajszéj biesiadzie, gdy dwie pątnice otwarły drzwi pocichu i powolnym krokiem Andzia naprzód, za nią Agafja puściły się ścieżyną nad stawem w nieznajomy sobie świat.
Słońce dobrze weszło gdy stolarz się ocknął i przeciągnąwszy zajrzał do pierwszéj izby w któréj nikogo nie znalazł, napróżno wołając Agafji.
— Otóż jak mówiła tak i zrobiła, — rzekł trzęsąc głową i ściskając pięście, — didkowa córeczka, poszła w świat i zabrała z sobą Agafję, a mnie tak porzuciły samego jak palec... choć chatę kołkiem podeprzéć i sobie pójść z torbami... ani ognia, ani strawy, ani ludzkiéj twarzy.
Kogut stary wlazłszy na stół zatrzepotał skrzydłami i zapiał krzykliwie schrzypłym głosem na odpowiedź stolarzowi który ujął czemprędzéj za czapkę i do miasteczka pospieszył nie mogąc już w chacie pustéj wytrzymać.
Dwa czy trzy dni myślał jeszcze że kobiety powrócą, czwartego posmutniał bardzo i nie przyszedł na noc do domu... a w tydzień zebrana gromada prowadziła na cmentarz nieboszczyka Prokopa, który zasnąwszy na ławie w gospodzie, już się więcéj nie przebudził.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.