Resztki życia/Tom IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Z


Zbliżając się do dworku Żelizów, rozstali się z sobą przechadzający, a Oktaw zamiast powrócić do domu, powlókł się zatopiony w myślach znowu ku murom jezuickim zwykłéj swojéj przechadzce.
Wieczór jesienny cichy był i majestatyczny, liść suchy z drzew opadły szeleściał już pod nogami, a dymy miasteczka i wonie pól zżętych swobodnemi strumieniami płynęły w powietrzu. Gdzieniegdzie wśród pożółkłéj trawy wykwitał obałamucony ciepłem kwiatek nieostrożny w drugą uwierzywszy wiosnę; na drzewach zwarzonych lekkim mrozem zielone liście okrywały się najrozmaitszemi barwami kolorującemi malowniczo lasy oddalone. W ruinach pusto było i cicho, świegotały tylko wróble i stado kawek z krzykiem obsiadało kopułę kaplicy na któréj obrały sobie siedlisko.
Niekiedy w głębi murów olbrzymich niewytłumaczony szelest i stuk, zwiastował że i tam już zwierzęta zajęły miejsce ludzi, gospodarząc swobodnie na zwaliskach.
Oktaw szedł oglądając się jakby żegnał te miejsca które dlań były wspomnieniem zarazem drogiem i przykrem; zatrzymał się przy złomie muru pod którym przebyli ulewę, potem ścieżką wązką puścił się na polankę ku mogile i opuszczonéj chacie strażnika.
Gęste zarośla leszczyny, przez które przechodził, opadłe z liści, smutnie teraz stały z nagiemi i połamanemi gałęźmi, gdzieniegdzie puste dźwigającemi gniazdeczko. Goście tych gęstwi opuścili je z liśćmi, i polecieli szukać cieplejszych kryjówek lub jaśniejszego nieba.
Wychodząc na pólko, Oktaw drgnął widząc w progu chaty siedzącą postać białą w któréj poznał Andzię. Trochę już dawno się nie widzieli, a biedne dziewcze tak było zamyślone i smutne, że przychodzącego nie rychło dostrzegło.
Szelest kroków zdradził Oktawa, Anusia podniosła głowę, spojrzała, ale nie podbiegła ku niemu i pozostała tak nieruchoma z wlepionemi w niego oczyma.
— Dobry wieczór moja Andziu! — rzekł dosyć chłodno ale z wyrazem niepokoju przybywający.
— Dobry? ja nie wiem! powinien by być dobry kiedyście przyszli do mnie, ale na duszy mnie nie dobrze wcale, — chora jestem... smutna...
— Co ci jest? powiedz, — odezwał się siadając przy niéj chłopak.
— Albo ja wiem! czuję się inną i dziwuję sobie..... Dawna Andzia dzika i pusta, i nowa którą uczą pokory, skromności, posłuszeństwa pogodzić się z sobą nie mogą. Jakże chcecie? kilkanaście lat byłam czem mnie Bóg stworzył, a dziś każą mi zostać inną... tak nagle, tak dziwnie inną... w głowie się pomieszało! Tyle mi rzeczy razem powiedziała panna Adela... kochać, nie wolno, śmiać się nieprzyzwoicie, chodzić saméj niebezpiecznie, patrzéć nawet na mężczyzn trochę grzechem... a wciąż pracować, a zawsze się modlić!... nie! ja tego życia nie rozumiem...
I powoli głowę pochyliła na ramię Oktawa.
— Zkąd chcesz weź życie, — odezwała się pocichu, — zawsze ono tak nie do rzeczy jak było... wolałabym była zostać jak mnie stworzył Pan Bóg i wykołysał duch matki, teraz jestem gorzéj niespokojna i może nieszczęśliwsza. Przynajmniéj miałam tę pociechę, żem sobie szydziła z ludzi, z siebie, z całego świata, a dziś — i tego nie wolno...
— Prawdziwie, nie poznaję cię Andziu, — rzekł Oktaw.
— A! a! boście téż długo nie przychodzili tutaj, a ja codzień... codzień i zawsze na próżno... i stęskniłam się okrutnie. Co z tego mojego kochania, — dodała powoli, — nic — nic... wy mnie nie możecie kochać nigdy... ja to widzę i nie chciałabym w to uwierzyć i muszę.
— Zkądże to znowu?
— Mam oczy dobre... i jestem zazdrosna, śmiejąc się boleśnie odezwała Andzia.
— Zazdrosna? o kogóż?
— Nie domyślasz się paniczyku?
Oktaw zapłonił się w ciemności.
— Tak! tak! a gdybym na was nie patrzała zbliska, przeczułabym zdaleka... i jakże mnie biednéj stanąć obok niéj! O! nie! nie! to darmo.
To mówiąc zamilkła i łzy potoczyły się po jéj twarzy.
— Śni ci się Andziu, nie wiesz co sama — przerwał chłopiec, — jakżebym ja mógł pomyśléć o niéj?
— Człowiek jak drzewo zawsze strzela do góry, — odpowiedziała Anusia, — ja ku tobie, ty... ku niéj... bijemy się ku słońcu, oboje może daremno. No! tobie jeszcze choć pomyśléć można, a Andzi?..... Ja dla was zabawką tylko..... gorzej, może już ciężarem.....
Oktaw był milczący.
— Któżby się do ciebie nie przywiązał, — rzekł po chwili, — zkąd ci te myśli dziwne... ten smutek niepotrzebny?
— Zkąd! ot tak, wiatr je nosi po polu, — odezwała się smutno. — O jednych się obije i nie przejdzie do głębi, drugim do środka się ciśnie. Wy jedziecie, a pytacie się czemum smutna?
— Ale powrócę, — rzekł chłopiec.
— Kiedy? i jakim?... do panny Adeli możecie posłać pismo, do mnie... nie zamarzy się wam nawet... Czemu wy tam tak często przy niéj? co wy jéj tam czytacie? na co patrzycie jéj w oczy? co szepczecie z sobą... na co ona mnie was odbiera, — coraz żywiéj poczęła Andzia, — mało jéj świata? ja mam jednego i tego mi chcą wyrwać! Ale ja nie dam!
I wstała podnosząc zaciśnioną rękę do góry.
— Co ci się dzieje Anusiu! — rzekł przestraszony Oktaw, — zkąd ten niepokój nagły? dlaczego mi nie wierzysz?
— Bo patrzę i mam oczy! a ona straszna... kogo zechce oplącze słówkiem i wejrzeniem, umie spojrzéć i mówić i milczéć... ja tylko gniewać się potrafię i męczyć...
I zamilkli oboje, a dziewczyna znowu przybliżyła się ku niemu i głowę zwiesiła na jego ramieniu.
— Nie prawda? — spytała, — szalona jestem! toż to może ostatnia w życiu godzina, a ja sobie ją truję i was męczę! poco myśléć o tem, co poza nami i gdzie daleko? Jutro..... no... to się umrze i wszystko zapomni, a dziś jeszcześ ty mój paniczu!
I objęła go rękami z czułością.
— Jakbyś ty chciał a pozwolił, jabym tam poszła za tobą gdzie ty pójdziesz? Ja się nie boję ani wielkiego miasta, ani ludzi ani drogi dalekiéj... Jestem prosta dziewczyna i wytrzymam słotę, zimno, głód, a ludziom umiem się obronić.
— Cóż za myśl szalona..... cóżby powiedzieli?
— Ludzie! niechby sobie gadali na mnie... Ale prawda, — dodała, — na was! niechcę!! nie! trzeba tu zostać i schnąć powoli... i tak żyć jak się żyło dawniéj lat tyle...
— Inaczéj Andziu? — przerwał Oktaw — potrzeba się uczyć, modlić i wierzyć mi... a być spokojną.
— Jacyście wy wszyscy spokojni!! uśmiechnęła się dziewczyna, — prawda, na was patrząc, pomyślałby kto żeście szczęśliwi, że wam nic nie dolega, że nie znacie ucisku serca i nie bijecie się z sobą... Nauczyli was z młodu wszystko w sobie chować i nic nie pokazywać... ale ja tego nie umiem i nie potrafię... kłamać nie chcę i nie będę... jak mi się na łzy zbierze to płaczę, jak na śmiech to szaleję, i nikt mnie nie przerobi...
— Kto wie, — odezwała się po chwili, — jak wy pojedziecie, ja tę naukę porzucę, mnie to nudzi i męczy. Panna Adela dobra, serdeczna... ale i jéj nie cierpię... lękam się... i... mówić z nią jak chcę nie mogę szczerze, ani płakać, boby się śmiała z szalonéj Andzi.
— Więc cóż poczniesz?
— Co? znowu swobodna sobie pójdę błądzić po miasteczku, śmiać się, drwić z ludzi i biesić ich jak się wystroję, żeby się patrząc wściekali...
— Doprawdy, nie poznaję cię, — przerwał jéj Oktaw, — byłaś już spokojniejszą i lepszą, a dziś?
— Dawny giez mnie ukąsił, nieprawda? łzy z oczów płyną, serce się krwawi, a na śmiech szalony się zbiera? wszystkiemuście wy winni! Po co tam chodzicie, a patrzycie na nią, a modlicie się do niéj wzrokiem jak nigdy do mnie. Patrzałam nieraz przez szparę, jak wy przed nią stoicie... tam to widać kochanie, a ze mną bawicie się jak z pieskiem... i rzucacie jak pieska...
I znowu się na łzy zebrało biednéj dziewczynie, ale je otarła fartuszkiem żywo i chmurne wejrzenie Oktawa przestraszyło ją.
— Nie! nie! nie słuchaj, — rzekła, — niewiedziéć co plotę! żartowałam z was... chcecie bym była wesołą, zaśpiewam, potańcuję, tylko nie tak patrzcie na mnie i nie tak mnie żegnajcie chłodno... powiedzcie mi dobre słowo, to je sobie schowam i nosić będę do waszego powrotu.
— Cóż kiedy mi nie wierzycie, — rzekł Oktaw zmieszany — prześladujecie mnie Adelą... wymawiacie co nie jest... sam nie wiem jak cię przekonać.
— Już to źle kiedy słowami przekonywać potrzeba, — przerwała Andzia, — jabym po oczach poznała, gdyby co w sercu było... Macie trochę litości, a zresztą... miło wam przytulić się do Andzi, bo komuż nie słodko jak go kochają, ale...
— Nie wierzysz?
— Nie wierzę! nie!
— Cóż ja na to poradzę!
— Wy! nic! a Pan Bóg chyba!
Łzy, wymówki, zgoda i znowu wyrzuty, mieniały się tak w téj rozmowie dziwnéj a wiecznie jednéj od tylu lat tysiąców. Poznał Oktaw, że biedne to serce dręczone było zazdrością, która co chwila wybuchała, a sił nie miał by ją rozproszyć bo w duszy czuł się winnym.
W istocie, zbliżenie się do Adeli odrodziło w nim naprzód uwielbienie dla niéj, potem tę miłość czystą i wielką, która raz tylko w życiu jaśnieje, i wedle piersi na jaką padnie, jest jak owe ziarno przypowieści wyrastające na drzewo rozłożyste lub ginące marnie. Na chwilę Oktaw dał się był uwikłać uściskowi Andzi i namiętności jaką w nim wzbudziła, ale tracąc ją z oczów, wracał do jaśniejszego obrazu Adeli, i klękał przed nią w ciszy serca.
Gdybyśmy policzyli ile w życiu przechodziemy kolei różnych, nim staniemy na drodze, którą późniéj lub przywiązanie lub nałóg nas pędzi... ileżby niedonoszonych uczuć i w zarodku umarłych myśli złożyło się na żałobny ów różaniec! Probujemy na wszystkie strony — zaglądamy w serc wiele, ważym, słuchamy, często postępujemy kilka kroków i niewiedziéć dlaczego stajem lub zwracamy się wstecznie. Ze straconych chwil takich składa się większa życia połowa... młodość szafuje niemi, i drze te próby nakreślone niedbale, na starość już człowiek nie ciekaw i idzie prosto gościńcem nie zwracając się na boczne ścieżynki.
Oktaw był jeszcze w téj życia porze, w któréj sam urok nowości pociąga na wszystkie strony, — żałował stracić Andzi i nie chciał się wyrzec ideału Adeli, a przypadek zasiał w nim jeszcze jedno uczucie niezdrowe i trawiące, obudzając chciwość.
Spowiedź Poronieckiego, opowiadanie jego o skarbach pojezuickich, przemówiły do wyobraźni młodego chłopca, i powlokły za sobą całe pasmo marzeń niedorzecznych. — Dotąd opierał się na pracy, teraz począł myśléć o bogactwie które mu przyjść miało jako dar nieba i wykupić życie od trudu. Chodziło tylko o to, by znaleźć ów mur ukryty w gruzowiskach, przebić jedną ścianę i zdobyć nieużytecznie leżące stosy srebra i złota. Chorobliwie i gorączkowo marzył o tem Poroniecki i zaraził tego, którego młodość obrał sobie za pomocnika i spólnika.
Biedny Oktaw, któremu dotąd życie płynęło bez wielkich wzruszeń, na progu prawie z dzieciństwa wychodząc, znalazł się opanowany zarazem miłością Andzi natrętną i dziką, urokiem Adeli i marzeniem bogactw, które nań spaść miały. Silniejszego by to zwichnęło, cóż dziwnego że wątła istota nie wiedziała gdzie się obrócić i co począć z sobą.
Gdy po owéj schadzce wieczornéj cały jeszcze przejęty i rozdrażniony powrócił do spokojnego dworku, a staruszka matka całując go w czoło przyszła go w progu powitać, tak był dziwnie nie swój i pomieszany, że to oka matki nie uszło.
— Co ci to jest? — zapytała pocichu.
— Nic... tak... nie czuję się zdrów, a wkrótce odjechać potrzeba.
— Oj nie! nie! moje dziecko, — potrząsając głową odpowiedziała matka, — my na ciebie patrzemy bacznie, tyś nie swój, niespokojny... a nic nie mówisz przed nami.
Stali na progu alkierza w którym stary Żelizo siedział sparty na poduszkach w swojem łóżku z głową na piersi spuszczoną. Ręce jego machinalnie przebierały różaniec, a usta modliły się pocichu.
Stary przeżegnał się po chwili i wyciągnął dłoń wychudłą do syna.
— Chodź tu dziecię moje, — rzekł łagodnie, — zbliż się do mnie, rzadko teraz jesteśmy z sobą... potrzebuję pomówić. Tyś mi nie swój — dodał, darmo byś chciał to wytłumaczyć, znać w poczciwéj i nieumiejącéj kłamać twarzy, jakąś walkę ciężką... komuż lepiéj jak ojcu zwierzyć się możesz, kto lepiéj ci życzy? Nie obawiaj się surowości mojej, człowiek co żył i był ułomnym, zaboleje, przebaczy ale zrozumie i pocieszy. Wiem że każda spowiedź jest zbawienną. Pojmuję żeś musiał zetknąwszy się ze światem stracić spokój dziecięcy, tysiąc rzeczy wabi, pociąga, obiecuje, a wybór trudny i napój nienasycający... mów Oktawie, ja cię pewnie nie potępię, a będę przynajmniéj wiedział jak się do twego anioła stróża pomodlić?
W innéj chwili możeby fałszywy wstyd zamknął usta synowi, ale wzruszony był, przejęty, — cierpiał i potrzebował się wylać, gdy matka odeszła powoli powodowana instynktem jakimś; gdy stary Żelizo powtórzył mu: mów, — raz jeszcze, Oktaw się rozpłakał i począł szczerą spowiedź przed ojcem.
Przywykły był dawniéj nie miéć przed nim tajemnic, i lżéj téż mu było wypowiedziéć dziś choć się rumienił za to co w jego sercu się działo.
Żelizo słuchał spokojny, łagodny, zamyślony i brew tylko siwa zawisła mu nad nabrzmiałą od łez powieką. Miłość Andzi, urok Adeli, nawet marzenia o skarbach Poronieckiego, wyspowiadał przed ojcem, który mu słowem nie przerwał opowiadania. Jak dziecię przytulił się do piersi ojcowskiéj i kryjąc oczy, szeptał do dna wyczerpując dzieje swoje młodzieńcze...
I była chwila uroczystego milczenia, po któréj stary z uniesieniem ręce podniósłszy do góry, syna w czoło pocałował.
— Nie gniewasz się mój ojcze? — zapytał Oktaw.
— Nie... cieszę się, — zawołał stary, — bo ten co dla starego ojca niema tajemnic i nie wstydzi się powiedziéć co myśli, ma w sobie siłę która go w życiu od wiela zła obroni. Cieszę się twojem wyznaniem, choć smucę pokusami których doznajesz, boś zamłody jeszcze aby o swéj sile im podołać. Ale ufam Bogu że cię wesprze i podtrzyma... boś wart Jego łaski. Porzuć naprzód owe chorobliwe o skarbach marzenie, które gdybyś i zdobył jakże czystem sumieniem używać ich potrafisz? Możeż człowiek posiadać uczciwie czego nie zapracował, co nie zapracowano dla niego, a na inny cel przeznaczono pierwotnie? W mojem przekonaniu nawet zdobywszy skarb, byłbyś tylko jego stróżem i przechowawcą, grosza z niego tknąć by się nie godziło, pocóż sobie kupować niepokój i głowę zaprzątać dziecinną jakąś zabawką? Twoja Andzia szalona... to szatan młodości co chce byś w kilku dniach pożrał przyszłość i zgubił duszę! Nie mówmy o niéj, uciec od biednéj jedyny środek, walczyć daremnie. Taka miłość wyczerpuje życie i zabija... Nie winię cię żeś podniósł oczy na pannę Adelę, żeś w niéj uwielbił wyższą istotę, ale jestli towarzyszka życia dla biednego jak ty chłopca który wszystko zdobywać musi i walczyć ze wszystkiem? Podkomorzanka szukać będzie dla niéj innego męża, a miłością kupisz sobie tylko daremną męczarnię. Ta wasza miłość, — dodał stary, — któréj teraz pełno w xiążkach i po ustach ludzi, nie dla nas biednych i ubogich którym dość Pana Boga i bliźniego kochać, a na czułości i rozpadania się serca i czasu nie staje... Świeci się to w początku życia i zdaje morską latarnią, a to błędny ognik co po morzu pływa i na skały prowadzi... Zresztą gdzie uczucie czyste, tam zła nie widzę... i nie chcę... słowem nawet dotknąć podrażnionego serca twojego... Tobie ztąd jechać potrzeba, — dodał stary, — powrócić do pracy i trybu zwykłego życia... zamęczysz się biedaku tu z nami. Ciężko mi rozstać się z tobą, bo dla mnie każda rozłąka grozi tem że może być ostatnią, ale dla twego dobra i spokoju potrzeba ci jechać, trzeba się oddalić... orzeźwić nauką i modlitwą.
I przycisnął znowu syna do piersi, a po chwili tak mówił jeszcze:
— Nie! nie zmarniejesz mój jedynaku kochany, Bóg cię pobłogosławi jak ja z łoża boleści błogosławię krzyżem świętym, bądź spokojny, otrząśnij się z troski próżnéj, wróć do nauki i pracy, a mary te czcze rozwieją się i przepadną.
Życie nie jest zabawką i ucztą weselną, jest przysionkiem świątyni w którym przygotowujemy się wnijść do przybytku pańskiego... niech w nim kupcy frymarczą, a gracze kości rzucają jeśli chcą, my wdziewajmy szaty świąteczne, obmywajmy się z prochu podróży i namaśćmy wonnościami, aby gdy podwoje otworzą, gdy próg przestąpić przyjdzie, być w gotowości stanąć przed arką w bieli, z czystemi usty i rękoma. Lata długie przechodzą jak oka mgnienie, spytaj mnie com je przebolał w zamknięciu, samotności i chorobie, a jednak wczoraj mi się zdaje co daleko poza nami zostało i ani wiem jakom spożył dni tyle.
Na te słowa pocichu weszła matka, a daleki dzwon kościołka zwiastujący Anioł Pański, przypomniał chwilę modlitwy wieczornéj i Oktaw po staremu ukląkł wraz z rodzicami przejęty, spokojniejszym się czując jakby brzemie wielkie spadło mu z piersi.
Stary Żelizo płacząc się modlił, ale wielka wiara nawet w chwili niebezpieczeństwa dla jedynego dziecka, dawała mu pokój wewnętrzny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.