Resztki życia/Tom IV/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
D


Dwoje ludzi których los na długo rozłączył i pchnął drogami różnemi, gdy się spotkają znowu, muszą w imie pamięci jak nowi sobie, rozpoznawać się wzajemnie i badać by przystać do siebie. To co w nich dawniéj było i pociągało ku sobie, czasem rozwija życie, niekiedy zaciera; zarody niewidoczne wyrastają, wreszcie sam wiek nowemi ich czyni.
Dla panny Podkomorzanki tak nowym był mąż którego nie znała tylko ze wspomnień kilku lat młodości, dziś zmieniony, zdziczały i już nieumiejący być nawet szczęśliwym... Nędza jednak i cierpienie nie uczyniły go złym, ale zrodziły w nim chorobę niewiary, szyderstwa, niepokoju i wystudziły miłość ludzi i łagodność.
Ona stosunkowo mniéj była zmieniona i podobniejsza do siebie; nie dała się ugiąć losowi, wierna charakterowi pozostała jeszcze taką, jaką ją znał Adolf gdy razem przechadzali się po kasztanowéj ulicy, a Franuś biegał przed niemi swawolny. Nawet przywiązanie jéj dotrwało do téj chwili żywe, niezachwiane i oparło się najstraszniejszéj próbie na jaką narażone być mogło, — nowemu z nim spotkaniu.
Ludwika przez warstwy kurzawy podróżnéj widziała jeszcze rysy dawnéj twarzy w mężu i w zwiędłem sercu, młodzieńcze... Całem jéj staraniem było teraz na ostatki dni zlać to wszystko czego brakło przeszłości, pokój, dostatek, swobodę... Ale życie dla niéj będące ideałem, człowiekowi temu co przywykł do miotania burzą, wystarczyć nie mogło. Jak lew co z okrętu wysadzony na ląd czuje pod sobą ruch fali i ustać spokojnie nie może, tak biedny ów człowiek wyżyć nie umiał w atmosferze cichéj domu, którego dnie płynęły zbyt jedne do drugich podobne, wśród ludzi którym jutro niczem nie groziło i nic nie obiecywało nad wczorajszego dnia powtórzenie. Przywykły walczyć, męczył się nieczynnością i dostatkiem, w opowiadaniu przygód szukając przynajmniéj téj przyprawy ostréj którą życiu daje niepewność jutra. Dla niego musiało nawet szczęście być dramatycznem i coraz nowem, a pokój stał za śmierć.
Tylko skarb ten jeszcze który mu zawsze tkwił w głowie i myśli, choć z nim taił się przed żoną i córką, gorączka złota długo marzonego dając mu zajęcie jakieś, wstrzymywała od odrętwienia i upadku ducha.
Wszystkie téż chwile wolne spędzał: na obrachowywaniu wedle powieści braciszka położenia zamurowanego skarbca, rozmowach o nim potajemnych z Oktawem, którego sobie przybrał za pomocnika i rozpatrywaniu się w ruinach.
Powieść owego wędrowca i zostawione przezeń papiery, dawały nadzieję odszukania zamurowanéj izby, były jednak niedostateczne do oznaczenia położenia w jakiem jéj szukać było trzeba. Braciszek opowiadał, że z celi rektora do któréj ich wprowadzano i gdzie im zawiązywano oczy, schodkami ciasnemi w murze spuszczali się na pięćdziesiąt stopni w głąb, poczem iść było potrzeba ciasnym korytarzem w prawo, kilkakroć w różne zwracając strony zniżając i podnosząc, aż nareszcie po dziesięciu stopniach dochodziło się do drzwi skarbca nizkich i wązkich. — Nakreślony planik w kilku miejscach wskazywał wgłębiania w murze, framugi, i rozmaite skazówki dobrze do rozpoznania miejscowości pomagające.
Gdy Poroniecki przybył na miejsce, spodziewał się łatwo rozpoznać celę rektorską lub dowiedziéć o niéj z miejscowego podania, ale nikt w Kaniowcach nie pamiętał jezuitów, część klasztoru leżała w gruzach, a z kilku mieszkań większych, bardzo do siebie podobne wschodki w murach wiodły na różne strony. Punkt więc wyjścia stanowił główny cel poszukiwania. Wedle wszelkiego podobieństwa, zdawało się że cela rektorska wraz z paradniejszemi izbami musiała być gruzem przysypana i tym sposobem położenia jéj dojść było można chyba wypadkiem, a schodków owych trzeba się było dobijać kopaniem zwracającem uwagę.
Trafem w sieniach na probostwie w ramkach niegdyś za szkłem a dziś za kurzem tylko znalazł plan murów jezuickich z wyszczególnieniem przeznaczenia izb i sal kollegium. Łatwo było dostać ten ważny dokument od braciszka Dyonizego, bo ten do niego jako do jezuickiéj pozostałości, żadnéj nie przywiązywał wagi, i Poroniecki przekonał się że cela rektora w skrzydle gmachu dotąd stojącem się mieściła. Na miejscu wszakże nie znalazł w niéj żadnego w murze otworu i wschodów.
Poszukiwania dalsze stawały się prawie niepodobieństwem, — Oktaw ze swojéj strony dowodził, że cela rektora mogła być zmienioną dla niewiadomych powodów i że za cechę jéj przyjąć należało schodki w głąb w murze idące i liczbę stopni pięćdziesięciu.
Ale wschodków znowu takich w kilku miejscach było wiele, a liczba stopni wszędzie prawie zgadzała się ze wskazaną, daléj zaś w lochach i przejściach gubili się oba nic dojść nie mogąc.
Podkomorzanka po pierwszych dniach zaraz dostrzegła w mężu jakiejś tajemnicy któréj on w obawie tylko jéj śmiechu i niedowiarstwa wyznać nie śmiał, przechadzki jego do ruin, rysowanie planów, dopytywanie o jezuickie mury zwróciły jéj uwagę.
— Dlaczego cię tak te zwaliska obchodzą? zapytała go.
— Jak wszystkie ruiny pełne są wspomnień i w tak... pięknem położeniu... Co to za szkoda że tak opustoszone...
— Mówią dziwy o dawnym splendorze, — dodawała Podkomorzanka, — ale lud zwykł swoje podania stroić tak że z nich dojść prawdy niełacno.
Nazajutrz po wieczorze u Żelizów, Oktaw przyszedł do Podkomorzanki (bo ją tak zawsze jeszcze z nałogu nazywał), aby ją i Poronieckiego pożegnać. Zastał ich wszystkich razem w znajomym saloniku, gospodynię przy siatce, Adelę z xiążką, a Poronieckiego chodzącego wielkiemi krokami po pokoju. Uśmiech Adeli powitał go w progu, i rozbił się o smutek rozlany na jego twarzy.
— Co to pan tak nam żałobnie wyglądasz? odezwała się Podkomorzanka.
— Gdyby nic więcéj, to że wyjeżdżam... już dostateczne, — rzekł Oktaw.
— Ależ powracasz przecie.
— Zawsze rozstanie wesołem być nie może.
Adela podała mu rękę dziecięcą.
— Bądź choć pan nam wiernym, — rzekła, — bo doprawdy zaczynam się uczyć, że każdy odjazd przyjaciela grozi, że nam powróci obojętnym; nigdym się tego nie domyślała wprzódy, ale przykład p. Joachima...
— Młodsze serca nie tak łatwo ciepło tracą, — przerwała Podkomorzanka, nie prawdaż? a i panu Joachimowi za złe tego mieć nie można, bo cierpienie ostudza, on biedny niespokojny o córkę, stracił zięcia...
— Za to młode serca, — rzekł Poroniecki, — od lada płomyka się zapalają... i pan Oktaw nie jest wyjątkiem z powszechnego prawa.
— A to doprawdy już się nam pan na oczy nie pokazuj jeśli masz powrócić innym jak jesteś! — zawołała naiwnie Adela.
— Gdybym chciał zmienić się, nie potrafię, — rzekł Oktaw.
— Czyż może być, — dodało dziewczę — żeby człowiek tak był słabéj pamięci i miękkiego serca, — przecież papa i mama... takie przywiązanie to rozumiem!!
— Inne téż tego imienia nie warto, — dodała matka.
— A więc musisz odjechać mój młody przyjacielu, — odezwał się Poroniecki, — ależ przecie nie zabawisz tam zbyt długo?
— Prawie rok!
— To groźne! — rzekł stary, — rok młodości to więcej niż dziesięć lat późniejszych... uczucia są jak ciało w pewnem względzie, im młodsze tem rosną prędzéj, na starość już się kurczą jak my... Cały rok, to bardzo wiele!!
— A ja ufam poczciwemu Oktawowi, że o nas zapomnieć nie może.
— Gdybym tak ja mógł sobie pochlebiać, rzekł nieśmiało zwracając się ku Adeli Oktaw.
— Pochlebiaj pan sobie! — rozśmiała się Podkomorzanka, — pozwalamy, ale nie do zbytku.
Rozmowa przeszła w obojętną, a po chwili Adela opowiadając o swoich zajęciach przypadkiem wspomniała Andzię... i Poroniecki spojrzał na Oktawa z uśmiechem.
— Z początku szło mi z nią jak z płatka, mówiła Adela, — ale od niejakiego czasu humor i usposobienia jéj zmieniły się zupełnie, a od dwóch dni nawet wcale nie przychodzi.
— Znudziłaś ją może!
— Gdzieżtam, byłyśmy w największéj przyjaźni w początku, z dziwną łatwością uczy się wszystkiego, choć trzpiot i niespokojna... a Bóg tam ją wie co się z nią dzieje, ale w końcu oświadczyła mi, że chce wrócić do dawnego życia... Wy mówicie że na wszystko lekarstwo praca, a mnie nie — lepsze daleko latanie po borach i szalenie wesołe, człek się zadurzy, zaśpiewa, zamęczy, potem przynajmniéj zaśnie... a po waszem czytaniu i gadaniu jeszcze większy niepokój ogarnia. Żal mi serdecznie biednéj dziewczyny tak niepospolite Bóg jéj dał usposobienia, a umysł i serce tak harde, że ich ugiąć niepodobna.
— Nie trzeba się zrażać, — dodał Poroniecki, — kochana Andziu, nadto przywykła do swobody, człek się tego nie łatwo wyrzeka... ale powoli, łagodnie, cierpliwie.
— Doprawdy jestem téż z nią cierpliwą i staram być łagodną; choć to czysty ptaszek dziki którego trzymasz w ręku, głaszczesz, pieścisz i już zdaje się siedzi uspokojony, wtem gdy cokolwiek dłoń zwolnieje, fru! i poleciał w powietrze...
— No! to go drugi raz złapiemy, — rzekł ojciec.
Przy pożegnaniu Adela zarumieniła się mocno podając rękę Oktawowi, który ją chwilkę zatrzymał i wyszedł z oczyma mokremi jakby ją rzucał na zawsze.
Poroniecki przeprowadził go do ganku.
— A cóż? — spytał, — skarby nasze... czy mam odłożyć poszukiwania, czy sam powoli się grzebać?
— Ja tu nie na wiele się panu przydam, — odparł Oktaw, zdaje mi się że innego pomocnika przybrać wypadnie, a na tak lichego jak ja nie rachować!
— Widzę żeś już zrażony — rozśmiał się stary aktor — jak to widać żeś nie żył... a jeśli znajdziemy?
— Szczęść Boże!
— Wyrzekasz się części na siebie przypadającéj?
— Z ochotą, byle komu innemu na dobre posłużyła.
— A ja nie rzucę tego tak łatwo! za cóż skarb ma gnić w ziemi... Ale tobie co innego na myśli inne skarby i zdobycze...
I uśmiechnął się siadając na ławce na któréj posadził przy sobie Żelizę.
— Cóż wasza Andzia? — zapytał patrząc mu w oczy.
— Posłuchałem waszéj rady, uciekam, — rzekł Oktaw, — nie widuję jéj prawie.
— Rozumiem, — smutnie dodał Poroniecki, — i wiele ich jeszcze przejdzie przez serce twoje, nim się ono zamknie jak przekwitły kielich rośliny... Bądźże zdrów i powracaj nam weselszy.
To mówiąc z uczuciem pocałował go w twarz i dodał.
— Kocham cię mój młody przyjacielu... może w tobie młodość moję... ale mi przykro się rozstać... pamiętaj o nas... Skarb jeśli odkopię, zawsze na twoje usługi.
— Prawdziwym skarbem mi będzie, jeśli pan zechcesz mi tę przyjaźń zachować, — a cobym ja robił ze złotem, któreby mnie tylko nabawiło gorączką i strachem?...
— Gorączką? strachem? — powtórzył zamyślony Poroniecki — któż wie, masz może słuszność... mnie sama jego nadzieja truje spokój któregobym mógł użyć... A gdybym i ja to dziwactwo odepchnął? ale nie! nie! ty masz słuszność odpychając skarby które ci młodość zastąpi, dla mnie już w ziemi szukać potrzeba nowego celu życia i nadziei...
Wymówił to smutnie, przerywanym głosem i ścisnąwszy rękę Oktawa, szybko zawrócił się do pokojów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.