Resztki życia/Tom III/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
T


Tak dla mnie skończyły się kilka lat jedynego szczęścia jakiego w życiu doznałem; kradzionego, podchwyconego losu i rozwianego jak sen który przerywa burza. U stopni tego domu który lat tyle był moim, stałem odarty, wypędzony, nie mając środka zaradzenia sobie, nie wiedząc co pocznę... Groźba starca tkwiła mi w uszach, a nie wątpiłem że ją dotrzymać potrafi, nie wolno mi było nawet zajść do mojéj izdebki, pożegnać ją, zabrać z sobą pamiątki moje i skarby...
Jak stałem pobiegłem po nad staw znajomemi drogami kierując się do wsi w któréj mieszkała Julja, i przybyłem znużony i nieprzytomny nadedniem. Noc ta będzie mi do śmierci pamiętną, bo trwała dla mnie wieki i zdawała się nieskończoną... o brzasku dopadłem do dworu w którym wszyscy jeszcze spali, zwróciłem się więc do plebanji staruszka, sądząc że go przebudzonym zastanę i rady zasięgnę... Świeciło się téż w okienku, drzwi były otwarte... wsunąłem się pocichu, ale odrętwiały stanąłem w progu. Wśród izdebki pustéj i ciemnéj ubogi tapczanik pokryty kilimkiem stał na ziemi, wkoło paliły się kilka świec w cynowych lichtarzach, — na nim spoczywał staruszek ów co nam ślub dawał z krzyżykiem w ręku w czarnéj wyszarzanéj sutannie. Pilnujący ciała braciszek spał ze spuszczoną na stół głową... nikogo więcéj nie było...
Poklękłem powoli w progu widząc w tem zdarzeniu jakby znak losu który mi nie chciał przebaczyć i groźbą spotykał śmiertelną na pierwszym kroku; łzy mi się puściły z oczów, rozpłakałem się jak dziecko. Łkanie moje przebudziło znać śpiącego który się nieco wystraszył, ale przekonawszy się kto jestem, powrócił do przerwanych pacierzy. Gdy rozedniało dobrze, powoli poszedłem do dworu chcąc się widziéć z panią Julją. — Dopuszczono mnie do niéj nie łatwo, ale z twarzy jéj poznałem że mi nie pomoże wiele tak była pomieszana i wylękła.
— Co pan tu robisz? — spytała, — ojciec się dowiedział, — wołała załamawszy ręce, mów, jak to było? a Luzia?
Opowiedziałem jéj wszystko, wzywając ratunku do którego niejako dawniejsze postępowanie ją zobowiązywało.
— Ale ja nic panu poradzić... nic zrobić nie mogę... odpowiedziała mi zmieszana — ściągnęłabym i na nas gniew Prezesa który nie przebacza nigdy... uciekaj pan jak najdaléj i staraj się ukryć, a jeżeli się co tu zmieni damy mu znać...
Nie śmiałem jéj powiedziéć że uciekać nawet nie miałem o czem i jak, a ona wcale się o to nie zdawała troszczyć i myślała tylko aby się mnie pozbyć jak najprędzéj... wypchnięty więc prawie z tego domu bez grosza, w rozpaczy znalazłem się drugi raz w życiu na rozdrożu, rzucony losowi na pożarcie; nie mając w świecie prócz biednéj Ludwiki która równie cierpiała, nikogo coby się mną zaopiekował, coby mnie sercem wsparł lub dłonią.
Młody chłopcze któremu przy każdym odjeździe z rodzicielskiego domu na błogosławieństwach, groszu i łzach poczciwych nie zbywa, a co może nieraz przecie skarżysz się na srogość losu, gdy nie masz za co kupić rękawiczek — powiedz mi, jakbyś sobie dał radę?
Nie wiem jakim cudem pugilares w którym zawsze przy sobie nosiłem metrykę ślubną bojąc się wytrychów i ciekawości Franusia, razem z papierami familijnemi został przy mnie; znalazłem także zegarek mój i kilka złotówek w kamizelce...
Tak uposażony z rozpaczą w duszy myśląc co się dzieje z nieszczęśliwą Ludwiką, puściłem się na oślep do tego miasteczka do którego już raz uciekałem dziecięciem, zapomniawszy że tyle lat oddalenia zmieniły w niem moje stosunki i pozbawiły przyjaciół. A żem się lękał i pogoni i zasadzki, bo Julja zapewniła mnie że Prezes na wszystko gotów gdy o honor domu jego iść będzie, musiałem skrywając się manowcami mrokiem przedzierać piechotą... Nawet w miasteczku w którem on bywał często, nie czułem się bezpiecznym, ale nimbym wyruszył daléj, potrzeba mi było zasięgnąć czyjejś rady, bo nie miałem najmniejszego pojęcia tego co mi wypadało począć z sobą...
Późnym wieczorem jak złodziéj wkradłem się znaną mi ulicą do miejsca tak dla mnie pamiętnego, tak mi dziś jeszcze przytomnego, że mógłbym w niem każdy kamień powitać. Budowy, ściany, dachy, wszystko to dziwnie nietknięte i niezmienione zostało jakem porzucił, ale zdawało się jakby zupełnie nowy lud zamieszkiwał domy stare... ani jednéj twarzy znajoméj... ludzie jacyś inni... życie nowym urządzone trybem... Mieścina znacznie się uporządkowała i rozrosła w głębi, i jedna może ulica owa pozostała jaką była od początku... błądziłem długo nim się dobiłem do dworku Kulikowéj.. Dopytując o Słonkiewicza i o nią, zetknąłem się z jakimś grubym jegomością który mnie nie chciał zrozumieć i wmawiał mi że tu nigdy żadnéj Kulikowéj nie było i nie pamiętają, że pana Słonkiewicza imie jest przekręcone, że uczniowie nie stoją nigdzie w mieście ale w jakimś gmachu osobnym i t. p.
Szczęściem wychodząc z podwórza na którem mnie o mało psy nie zjadły, spotkałem się z żydkiem roznoszącym dawniéj jabłka i pierniki którego poznałem choć bardzo był postarzał, nosił on teraz katarynkę na zgarbionych plecach i długo musiał sobie przypominać nim mnie poznał. Spytałem go o Słonkiewicza, ale o nim nie potrafił nauczyć, o Kulikowéj wiedział że mieszkała w komornem na Katedralnéj ulicy żyjąc z jałmużny tak była podupadła przestawszy utrzymywać studentów. Prosiłem go żeby mnie do niéj zaprowadził, i dobiłem się wreszcie do staruszki, którą znalazłem w wilgotnéj ciupce odgrodzonéj tarcicami od większéj izby gospodarzy, w łóżku, chorą, zestarzałą straszliwie i zbiedzoną. — Zaledwie poznać mnie mogła, a gdym się jéj przypomniał, poczęła płakać rzewnie. — A! dobre to jeszcze były czasy moje dziecko, — zawołała, — kiedy Słonkiewicz był u mnie, jeszczem to ja była gospodynią i moje chłopaki byli przy mnie... a dziś... ze mnie żebraczka!
— A dzieci? — spytałem.
— Cóż dzieci, jeden służy na wsi, drugi podział się kędyś że go dopytać nie mogę, jak pojechał nad granicę tak jak w wodę wpadł. Zostawili mnie starą na barłogu i gdyby nie litość ludzka z głodubym umarła dawno...
— A Słonkiewicz?
— Już ja i nie wiem co się z nim stało, gdzieś go wzięli na wieś na nauczyciela... jeszcze rok temu przysłał mi trzydzieści złotych wiedząc o mojéj biedzie... a teraz ani słychu...
— A Pocewiczowa?
— W szpitalu moje dziecko, dawno paraliżem tknięta... może umarła — nie wiem.
Nie śmiałem pytać o nikogo więcéj i załamałem ręce.
— Gdybyś miał jaki grosz zbywający, — dodała Kulikowa... nie zgrzeszyłbyś dając mi go, bo często o suchym chlebie i odegrzanym krupniku po tygodniu żyję, a stara jestem...
Nie mając jéj zostawić co innego, oddałem zegarek który miałem i wyrwałem się ztamtąd nie wiedząc dokąd pójdę i co z sobą zrobię!
Wybiegłszy ulicą, poszedłem gdzie oczy poniosą... wieczór był i w miasteczku zapalano latarnie, a ruch jakiś powozów oznajmywał zabawę. Znając życie spokojne tutejszych mieszkańców łatwo mi się było domyśléć niezwykłego jakiegoś wypadku, widowiska, uroczystości, gdyż ludność cała i mnóstwo zaprzęgów były w ruchu na rynku. Piesi i jezdni kierowali się wszyscy jedną ulicą, którą i ja pociągniony tłumem poszedłem; i nie wiem jak znalazłem się u wnijścia maleńkiego teatru oświeconego kilką lampami przed którym wysiadali widzowie liczni i cisnęła się publika na miasteczko te nadzwyczajna.
Rzuciłem machinalnie oczyma na afisz wielki i przystrojony w rysunki, na którym stało jak dziś pomnę, ogłoszenie następujące:

Towarzystwo małp uczonych

będzie miało zaszczyt

dać przedstawienie dramatyczne

1. Arlekin i Colombina, odegra JMP Jack i Molla.
2. Wzięcie twierdzy Gibraltaru, przy którem małpy strzelać i walczyć będą, zakończy fajerwerk i ognie bengalskie.....
Nie doczytawszy afisza zgłupiały mojem nieszczęściem, powtarzałem wciąż początkowe jego wiersze jakbym się ich na pamięć uczył i stałem potrącany przez przechodzących, gdy w tem ktoś mnie uderzył mocno po ramieniu.
Odwróciłem się zdziwiony, ale przed sobą ujrzałem twarz cale mi nieznaną z wielkiemi wąsami, draba cienkiego a wyrosłego jak tyka który uśmiechał się tylko figlarnie poglądając mi w oczy.
— Poznaj kiedyś mądry! — zawołał wesoło.
Ale i po głosie niepodobna mi było przypomnieć go sobie.
— No! koleżko? wszakże jesteś Poroniecki? prawda? ale ty się wcale nie odmieniłeś, a ja podobno znacznie, bo mnie starzy znajomi wszyscy nie poznają.
— I ja także — rzekłem smutnie.
— A siedzieliśmy na jednéj ławie w szóstéj... widzisz... byłeś u Kulikowéj potem u Pocewiczowéj, prawda? widzisz? no! zgaduj!
Mnie w myśli ni w pamięci nie było odgadnąć ktoby to był taki ten drab, który zresztą tak staro wyglądał jakby od piętnastu lat szkoły skończył. Nie miał téż wcale pociągającéj powierzchowności i los widać po wyjściu ze szkół nie nadto był dlań przyjaznym, z odzieży acz starannie opiętéj i obciągnionéj, znać było jéj zużycie, kołnierzyka koło szyi brakło, rękawiczki całe były poprute, buty wykoszlawione, a kapelusz pogięty i miejscami do żywego jak koń pozacierany.
Rozmowa nasza zaczynała niepotrzebnie uwagę otaczających zwracać, obawiałem się żeby znowu mojego nazwiska nie wspomniał, i odsunąłem się nieco odedrzwi, ale kolega poszedł za mną powtarzając:
— No! musisz sobie taki przypomnieć!
— Zdaje mi się że jeśli mi sam nie pomożesz...
— Przecież stałem u Horczyka, pamiętasz, na rogu małéj Wilskiéj... no! Samuel...
Ale i po imieniu nie mogłem go sobie jeszcze przypomnieć, dopiero gdy mi przezwisko swe szkolne powiedział, przyszedł mi na pamięć z całą swą historją przeszłą, dosyć zresztą nie ciekawą. Dobry to był chłopiec, zdatny, ale zawołany hulaka i niedający się ani karą, ani wstydem pohamować gdy chodziło o dogodzenie sobie; grosz cudzy i swój marnował, odzienie zastawiał, xiążki sprzedawał i już w szóstéj klassie nie myślał o niczem tylko o kieliszku i ładnych twarzyczkach. Syn ubogich rodziców udawał zawsze bogatego, komponował sobie stosunki i pochodzenie, familją, wielkie w przyszłości nadzieje i w tego rodzaju kłamstwach, niczem niezbity z drogi choćby go i wyśmiano i przekonano że fałsz prawił, nazajutrz z nowéj beczki rozpoczynał w najlepsze.
— Cóż tu robisz, — spytałem, — panie Samuelu?
— Ja... jak widzicie... mieszkam w mieście dla przepędzenia czasu, — rzekł, — nie mam co robić... Lubiłem zawsze teatr, nieszczęsna jeszcze passja do jednéj z tutejszych aktorek... ot co mnie tu trzyma... Siedzę, bawię się, wiodę życie wesołe... i przez amatorstwo... czy uwierzysz? czasem grywam w teatrze. Rodzice moi, dodał po chwili, chcieliby mnie ztąd wyciągnąć, dają mi folwark w Kowelskiem, ale co jabym robił w téj dziurze? nudy śmiertelne! wolałem zostać w mieście. Trochę mnie za to prześladują że się do ich woli nie stosuję, ale ja to heroicznie znosić umiem.
Wiedziałem zdawna jak mało można było dać wiary słowom Samuela, i mimo nieszczęścia mojego, trudno mi się było nie uśmiechnąć słysząc te słowa wyrzeczone z dobrą miną, przeciw którym świadczyły buty dziurawe i cała postawa.
— No! a ty? — zapytał, — a ty?
— A ja! jestem na bruku bez dachu i kawałka chleba! — rzekłem otwarcie.
— Jakim sposobem?
— Pozwól mi to zamilczéć, dość że jak mnie widzisz, nie mam gdzie przenocować i nie wiem co jutro jeść będę!
Samuel miał zawsze dobre serce, choć w postępowaniu najmniejszego nie okazywał rozsądku, poruszyło go to wyznanie niezmiernie.
— Nie pozwalasz, więc nie rozpytuję nawet, — rzekł prędko, — ale przecie koledzy jesteśmy, pozwólże sobie być pomocą... my ci tu cóś znajdziemy, a naprzód... zaprosiłbym cię do siebie.
Tu się zawahał nieco.
— Ale, — rzekł ciszéj, — pocieszna historja, moje zwykłe mieszkanie na Kijowskiéj ulicy na pierwszem piętrze restauruje się, kazałem porobić niektóre zmiany, stoję w téj chwili niezmiernie licho, a raczéj nie mam mieszkania, bo sam ulokowałem się u prezesa przyjaciela rodziców moich, ale słudzy moi których teraz niema w mieście, mają liche pomieszkanie i te gdybym ci niem mógł służyć, nim co obmyślemy...
To mówiąc biedny kłamca ujął mnie za ręce i uśmiechał się przynaglając abym się nim posłużył. Prawdę rzekłszy, nie miałem nic do wyboru.
— Aleś ty stał przed teatrem, przerwałem ci widowisko, — rzekłem.
— My dziś nie gramy, to jest, oni dziś nie grają, — poprawił się, — jestem wolny, małpy tam pokazują, ustąpiliśmy im na ten wieczór teatru, a ja widziałem to kilka razy. Proszę cię, chodźmy.
I wziąwszy mnie pod rękę, puścił się ze mną na małą uliczkę dobrze mi znaną, nie przestając po drodze zabawiać rozmową.
— Osobliwsza rzecz, że ty tak regularny i nieposzlakowany, jesteś w takiem położeniu? co cię do tego doprowadziło? Co się tyczy mnie, powiem ci że jestem najszczęśliwszy, niema w świecie życia nad życie artysty dramatycznego...
— Jesteś więc aktorem?
— Nie, to jest grywam, przez amatorstwo. Wiadomo ci że mam familję możną i wielkie stosunki, nigdyby na to nie pozwolili, kryję się, ale niekiedy występuję na scenę, w małych rolach choć na afiszach gwiazdkami mnie tylko oznaczają... Życie najrozkoszniejsze w świecie, — dodał, — kobiety wesołe, swobodne, miłe, mężczyzni przyjacielscy i dobrego humoru; — ciągle coś nowego, dramat nieustanny.
Gdy tak prawił, doszliśmy do lichego dworku na owéj małéj uliczce w którym i za dawnych moich czasów zawsze się mieściły wszelkie do miasteczka przybywające towarzystwa wędrujące, skoczki, akrobaci, małpy, przejeżdżający śpiewacy naśladujący słowika, młodzi koncertanci i w ogóle ci wszyscy którzy bez grosza jeżdżą i często furmanom nie mają czem zapłacić. Była to gospoda wszelkiego rodzaju biedaków utrzymywana przez znaną w miasteczku figurę oryginalną bardzo lichwiarza który z tych nieszczęsnych nędzarzy ciągnął nielitościwe zyski. On za nich opłacał furmanów, koszta występu, ubiory, najęcie sali, a potem z procentami po swojemu obrachowanemi, wyzyskiwał najczęściéj w ten sposób, że gołym przyjechawszy odarty artysta od niego wyjeżdżał bez grosza. Trzy domy tego osobliwszego spekulanta który potrafił z nędzy najostateczniejszéj zysk sobie wyciskać, stały w błotnistéj uliczce, i tak były urządzone, że w nich zawsze znajdowało się pomieszczenie dla przybywających.
Całe ówczesne towarzystwo dramatyczne mieściło się w nich spakowane w kilku ciemnych izdebkach od dziedzińca, małpy stały od ulicy jako zamożniejsi lokatorowie.
Dziedziniec pełen był bryk owych długich w których się przewożą menażerje i artyści, wozów z których pozdejmowano paki różnych nierozgatunkowanych rupieci i śmiecia. Towarzysz mój przeprowadził mnie po kładkach i cegłach w głąb podwórza, potem wszedł na wschodki zewnątrz domu przyczepione, na drugie piętro, i otworzywszy drzwi które wprost z podwórza wiodły do owego mieszkania niby przez jego sługi zajmowanego, wszedł wraz ze mną do ciemnego schronienia gdzie musiałem chwilę stać w miejscu nie ruszając się póki nie rozpalił światła.
Gdy mały świeczki ogarek rozjaśnił wreszcie izdebkę, pokazało się żeśmy się znajdowali w bardzo nędznym alkierzyku pod strychem, ozdobionym dwoma połamanemi krzesełkami i stoliczkiem, łóżkiem w największym nieładzie zostającem, i rozmaitemi sprzętami dla mnie nieznajomego przeznaczenia. Na ścianach wisiała odzież z lekkiego ale jaskrawego materjału szyta najdziwniejszego kroju... wszędzie widać było nieład i ubóstwo.
— Jestto jakem ci mówił, — rzekł Samuel, izba moich ludzi ale się to porozłaziło... widzę że nieporządek wielki. No! siadaj! Ot, będziesz miał jakiekolwiek przytulisko tymczasowo... radbym cię czem przyjął, ale tu nic nie mam, o wieczerzy jednak pomyślemy.
Tak byłem znużony żem padł bezwładny na pierwsze krzesło i słabo mi się zrobiło. Postrzegł to mój towarzysz.
— Bieda! ty bo i nie bardzo zdrów jesteś, dodał, możeby doktora... my tu wszystko mamy pod ręką w tym domu.
Nie byłem w stanie mu odpowiedziéć, taka ogarnęła mnie bezsilność, a wylękły Samuel że sobie biedę napytał, pobiegł zaraz po lekarza który w tym samym dziedzińcu mieszkał na kredycie u gospodarza.
Otrzeźwiono mnie solami i znać domyślono się żem oddawna nic w ustach nie miał, bo mi przyniesiono ciepły buljon który nieco pokrzepił. Ujrzałem naówczas lepiéj krzatających się koło mnie, doktora już szpakowatego krągłego niemczyka z okularami na nosie, w podartym szlafroku który mi w oczy zaglądał pilno, i drugą jeszcze figurę z fajki w zębach dosyć oryginalną.
Jegomość ten miał na sobie węgierkę ze złotem szamerowaniem wytartą i oszarpaną, spodnie płócienne przytem, na nogach pantofle, szeroko wywinięte rękawy koszuli dobrze wysłużonéj i beret axamitny na głowie obfitym włosem pokrytéj. — Fizjognomja jego była wyrazista, ruchawa i dziwnie skłonna do przybierania najmniéj zwyczajnych expressji, postać excentrycznie napuszona i pocieszna. Łatwo mi było domyśléć się w nim jednego z aktorów przyjaciela pana Samuela.
— Widzę światło u ciebie, — mówił przybyły, — przeczuwam żeś w domu... nie na małpach, wchodzę i zastaję scenę z tragedji... piękny nieznajomy osłabły ze znużenia, nie przypuszczam głodu — lekarz troskliwie krzątający się koło niego... ty nareszcie... Raczcie mi wytłumaczyć co to jest?
— Najprostsza rzecz w świecie, — odparł Samuel widocznie chcący się pozbyć przybysza dla którego jednak miał rodzaj uszanowania, jest to mój szkolny towarzysz którego nieszczęśliwe okoliczności wymagające tajemnicy pod gościnny ten dach zawiodły. Spotkałem go pod teatrem... a że nie miałem co z sobą począć, tu go przyprowadziłem.
— A jeśli to jaki podejrzany człowiek? — spytał cicho mężczyzna w huzarskim ubiorze.
— Ale ja go znam i ręczę...
— Jak skoro znasz i ręczysz.. dobrze... jednak powiedz co za jeden?
— Nieszczęśliwy! to dosyć! — odparł tragicznie Samuel.
— Nawet zawiele, — rzekł trzęsąc głową mężczyzna w węgierce — a więcéj co?
— Ja sam nie wiem.
— Tak jak ja! — dodał zawsze z najlepszym humorem, a serjo przybyły, — a zatem radźmy oba co z nim począć. Doktor poznał że mu potrzeba jedzenia, rzecz skończona, sprowadziłeś buljonu, bardzo dobrze, terazby może obmyślić gruntowniejsze jakieś lekarstwo... gdyby bifsztyk lub zrazy? jabym nie był od tego także? butelkę piwa! co? jak ci się zda, są to medykamenta uniwersalne, których skutki nieraz mi się widziéć zdarzyło najszczęśliwsze...
Niemiec który się przysłuchiwał i znać zrozumiał, rozśmiał się postępując do nich, ja tak byłem jeszcze zbity i nieprzytomny, żem słysząc całą rozmowę, siedział nie mając ani ochoty ani możności wmieszania się do niéj.
Wtem otworzyły się drzwi i od progu dał się słyszyć głosik kobiecy wesoły i jasny.
— Pewnie już mój mąż tutaj, a ja go szukam wszędzie.
To mówiąc wchodząca, postrzegła znać mnie obcego i ugrupowanych około siedzącego zamilkła i stanęła. Była to młoda jeszcze kobiecina, chuda, blada, delikatna, pięknych rysów, ale dziwnie zmęczonych i noszących ślady ciężkich przejść życia, na twarzyczce jéj dwoje tylko oczów czarnych świeciły nadzwyczajnym blaskiem. Strój jéj tak był prawie zaniedbany jak męża, bo na sobie niemiała nic prócz koszuli i narzuconego lekkiego przyodziewku, nogi bose w pantofelkach, a włosy związane zaledwie i roztargane z boków zsuwały się na ramiona. Mąż dał jéj znak, by milczała, a na widok nieznajomego, poprawiła instynktowo ubranie i spytała ciekawie:
— Co to jest?
— Jakiś bohater nieszczęśliwy! — szepnął mąż.
Nie mogąc się dopytać kobieta, przeszła po za węgierkę i szarpnęła pana Samuela, który jéj coś pocichu włożył do ucha.
— A zatem posyła się po zrazy, kaszę i butelkę piwa, — rzekł przybyły.
— Zapomniałem pieniędzy! — rzekł cicho Samuel.
— Gdzie? — spytał drugi...
— Nie mam przy sobie...
— Ja także, ale to nic nie znaczy, kredyt mamy jeszcze do pewnego czasu... a zatem idę i Pawełka pcham.
Kobieta stała i wciąż wlepiając oczy we mnie, ciekawie badać się zdawała położenie moje co chwila było przykrzejsze, w innym razie nie mógłbym go wytrzymać i uciekł, ale tak byłem zdrętwiały i bezsilny, że mnie to już nie obchodziło.
Po odejściu węgierki, doktor ruszył także lekko się nam skłoniwszy widząc że na honorarja próżnoby czekał, a ja zostałem sam na sam z Samuelem i ciekawą kobieciną która powoli zbliżyła się do mnie ostrożnie.
— Co to panu jest? poczęła nachylając się ku mnie poufale, — słaby jesteś?
Alem podniosłszy na nią oczy nie mógł odpowiedziéć.
— Odpowiedzże mi pan jak to było? — obróciła się do Samuela i poczęli z sobą szeptać, naradzać się, aż nareszcie kobiecina zmierzywszy mnie jeszcze wzrokiem po cichu się wyśliznęła.
Widziałem po twarzy towarzysza że mocno był mną skłopotany teraz gdym mu tak zesłabł i zaniemiał, a będąc sam na sam z nim, przemógłem się żeby przemówić do niego.
— Ja wam zawadzam, — rzekłem, — jeśli chcecie odejdę.
— Dokąd? co? na to nie pozwolę! — zawołał powracając do swéj fanfaronady dawny towarzysz, — jakkolwiek w téj chwili z powodu mojéj familji która mnie chce zmusić głodem prawie do objęcia dóbr i zajęcia się gospodarstwem w Kowelskiem, znajdujesz mnie w przykrem położeniu, zawsze mogę ci być użytecznym i nie chcę tak opuścić. Zresztą ci artyści których lubię i proteguję to naród poczciwy, my ci tu coś obmyślimy, nie troskaj się proszę, ja cię biorę w moję opiekę.
Za powracającym mężczyzną w węgierce, który najdziwaczniéj się krygował i przybierał postawę dramatyczną, wsunęła się teraz druga figurka nie mniéj oryginalna, nie młody już mężczyzna w okularach mosiężnych, łysy, zgarbiony w szaraczkowym długim surducie, butach po kolana, z czerwoną chustką w ręku ciągnącą się za nim i każącą domyślać tabakierki. Ten przybiegł wprost do mnie, wziął świecę, podstawił mi ją pod nos i popatrzywszy chwilę, pokiwał głową.
— Co to jemu takiego?
— Tajemnica! — rzekł ów w węgierce.
Poczęli szeptać z sobą pocichu, ostatni przybyły widocznie miał tu jakąś władzę gdyż rozkazywał i zdawali się go słuchać oba. — Nie wiem co tam postanowiono, ale mężczyzna w węgierce wyszedł i powrócił po chwili z butelką zieloną i kieliszkiem w ręku.
— Kropelkę, — rzekł do mnie nalewając, to nic nie zawadzi, zwilży usta, rozjaśni płuca, obudzi umysł, rozwiąże język, pokrzepi, sprobujcie!
Sam nie wiedząc co czynię, wypiłem pół kieliszka przyniesionéj wódki i istotnie rozjaśniło mi się w oczach. Towarzysze moi użyli tego samego lekarstwa wszyscy, poczynając od starego aż do Samuela który pił na ostatku.
Łysy usiadł zaraz na krzesełku naprzeciw mnie i wpatrując mi się w oczy począł mówić:





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.