Resztki życia/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
G


Gdyśmy po odjeździe ojca znaleźli się znowu sami, a ja przerażony począłem pytać co począć mamy, panna Ludwika odpowiedziała mi z zimną krwią ściskając moję rękę. Cierpieć i czekać.
— A jeżeli ojciec zmusić zechce? zapytałem jéj.
— Któż może zmusić człowieka? odpowiedziała, ja tego nie pojmuję, on sam tylko jest panem swoich czynności, jak skoro ma pojęcie ich znaczenia... Bądź spokojny...
Położenie, moje wychowanie, nawet charakter, uczyniły mnie daleko słabszą od niéj istotą, alem energji nabierał z tego szacunku i przywiązania, jakiem mnie natchnęła. Byłyby rzeczy pozostały w tym jeszcze stanie szczęśliwym stosunkowo dla nas obojga, w jakim dotąd trwały, gdyby nie Julja znowu, która poszedłszy już za mąż za trzeciego ulubieńca zawsze się jeszcze mocno sprawą sercową kuzynki zajmowała, i postanowiła sobie namówić ją do stanowczego kroku. Miałem już wówczas lat dwadzieścia kilka, a prawie tyleż panna Ludwika, w obliczu więc prawa, byliśmy pełnoletniemi, a Julja jęła nas oboje silnie namawiać do zawarcia potajemnych ślubów.
— Mów ty sobie co chcesz, to jedno może wam przyszłość zapewnić, powtarzała. Prezes będzie musiał przystać... inaczéj wynajdzie tysiąc sposobów na znęcanie się i przymuszanie i dokona waszego nieszczęścia...
Luzia oburzała się na samą myśl potajemnego związku, ale Julja tak nam to umiała pięknie tłumaczyć, tak przekonywająco przemawiała, tak silnych używała argumentów! Zresztą myśmy oboje widzieli w tém jedyny środek zabezpieczenia przyszłości.
— Pobierzcie się tylko, mówiła przyjaciółka; niech to stosunków ni życia waszego nie zmienia bynajmniéj, a zapewni wrazie nacisku...
Ale projekt ten dziwny, zdawał się nie douskutecznienia: wynaleźć xiędza coby chciał dać ślub tajemny, wymknąć się obojgu nie postrzeżonym... nie widzieliśmy do tego sposobu...
Julja w ręce klaskając wszystkiego się podjęła...
Właśnie w majątku, w którym mieszkała z mężem, był proboszczem ośmdziesięcio-letni zdziecinniały staruszek, na niego więc rachowała Kostarska, że odmalowawszy mu nieszczęsne położenie dwojga prześladowanych kochanków, nakłoni do dania ślubu. Mąż jéj naturalnie pomagać w tem musiał. Luzia miała przyjechać w odwiedziny z panią Fendrich, towarzyszkę można było na czas jakiś usunąć, ja mogłem dostać pozwolenie do miasteczka i przybyć wcześnie do plebanji i t. d.
Przyznaję że osnuty plan choć ziszczał moje nadzieje był mi już wówczas straszny i kazał przeczuwać złe jakie miał wywołać; miałem wstręt do takiego podstępu, do ukrywania się i kradzieży która położenie moje w domu czyniła w najwyższym stopniu ohydną. Zrobiłem tę uwagę Ludwice, ale ona nie widziała w tem nic zdrożnego.
— Jestto tylko ponowienie tych przysiąg któreśmy dawno sobie uczynili, — rzekła — uroczystsze może ale nie świętsze od pierwszych. W oczach ludzi ono nas łączy nieodzownie i jako środek przeciw nim użyć go musiemy, inaczéj wiem że ojciec by nigdy nie pozwolił.
Zdziwiło mnie przyzwolenie Ludwiki, ale nie mogłem już się opierać skoro ona tego zdawała się żądać, — zgodziłem się na to czego Julja tak gorąco dla zabawki swéj — może — pragnęła. Myślałem jednak że marzenie przyjaciółki ziścić się nie będzie mogło, że zajdą przeszkody a rzecz się rozchwieje. Kochając z całéj duszy czystą i zacną istotę, nie chciałem jéj pozyskać podstępem i zdradą skrytą, a im miłość moja dla niéj była większa, tem przykrzejsza ta ostateczność.
W niepokoju oczekiwaliśmy nowin od pani Julji, a ta tak się gorliwie krzątała, że w przeciągu kilku tygodni potrafiła ułożyć wszystko, namówić xiędza staruszka, wynaleźć dyskretnych świadków, urządzić zaprosiny do siebie.
Obojgu nam brakło czasu do namysłu, bo przekonany jestem, że Luzia byłaby sama oparła się temu potajemnemu ślubowi. Julji potrzeba było tajemniczych zajęć, intrygi, dramatu, a nie mając ich dość we własnem życiu stwarzała je by się rozerwać i długie już godziny pożycia małżeńskiego wypełnić. Ona zajmowała się wszystkiem, obmyśliła, przewidziała i na dany dzień najętemi końmi ruszyłem do miasteczka pozornie, a w istocie tylko na plebanję do Z....
Wieczorem nadjechała Ludwika śmielsza odemnie, spokojna i oboje nas wprowadzono wraz ze świadkami umówionymi, (z których jednym był mąż kuzynki), do małéj ogrodowéj kapliczki. — Xiądz staruszek choć przekonany zawczasu, robił jeszcze cokolwiek trudności przed ślubem, ale wreszcie bardzo pospiesznie i nie bez obawy drżący połączył nas i pobłogosławił, poczem podpisał ze świadkami akt którego dwie kopje mnie i żonie mojéj oddane zostały.
Julja była tryumfująca, ja szczęśliwy ale smutny, Ludwika spokojna jak zawsze, i gdyśmy wyszli z kaplicy a ja do nóg się jéj rzuciłem, podniosła mnie z ziemi i rzekła głosem odwagi pełnym.
— Teraz, śmierć chyba nas rozłączy!!
Nie było czasu bawić i choć gospodarze chcieli bym dłużéj pozostał, obawiając się podejrzeń, ruszyłem zaraz do miasteczka, a ztamtąd nocą powróciłem do domu. Ludwika przyjechała dopiero nazajutrz, i nic w pozornych stosunkach naszych nie zmieniło się, a ja po niejakim czasie odetchnąłem ze strachu.
Tymczasem pan Bolesław przyjechał raz, drugi i trzeci, przesiadywał po dni kilka, a Prezes coraz był natarczywszy, a Ludwika wciąż mu odpowiadała że nie chce wychodzić za mąż. Franuś który już wyszedł na chłopaka ale nie zmienił uczuć swych dla siostry i chęci pozbycia się jéj z domu, pierwszy nas podsłuchawszy i podpatrzywszy gdyśmy się schadzali na długie rozmowy w ciemnéj ulicy kasztanowéj, powiedział przed ojcem.
— Wszystkiemu temu winien Poroniecki.
— Poroniecki? — zapytał Prezes.
— A tak, — dodał Franuś, — bo on się kocha w Ludwisi, a Ludwisia w nim, już nawet żoną i mężem się nazywają!
Prezes rzucił się na niego gwałtownie chcąc zapobiedz by takich potwarzy nie powtarzał, ale chłopiec obstał przy swojem i wręcz powiedział ojcu że mu ułatwi podsłuchanie naszéj rozmowy, aby się na własne uszy przekonał, że go nie oszukuje.
Nie wiem jak tam się to stało, ale w pamięci mojéj do dziś dnia ostatnia scena tego dramatu którym omal życiem nie przypłacił. Bytność pana Bolesława wymagała narady z naszéj strony, przywykliśmy byli oprócz tego schodzić się na krótką chwilę w ogrodzie albo w przedpokoiku Ludwiki po odejściu jéj służącéj, zgaszenie światła w jednem oknie a postawienie go w drugiem, było dla mnie znakiem, miałem klucz od drzwi dobrany do nich wśród starego żelaztwa... Było około północy gdym się wkradł do pokoiku Ludwiki i ledwie miałem czas ucałować jéj ręce, gdy szelest dał się słyszéć za drzwiami i tuż za mną wpadł Prezes tak zmieniony i straszny, żem go nie poznał.
Stanął, ale mu słowa na ustach zamarły, córka rzuciła mu się do nóg i wskazując na mnie zawołała:
— Mój mąż!
— Mąż? kto? ten żebrak! ten włóczęga, ten łajdak mężem mojéj córki! kochanek chcesz mówić bezwstydna, — krzyknął, — ale nie mąż!
— Panie Prezesie, — rzekłem z kolei, — możesz mnie zabić, ale nie masz prawa hańbić mojéj żony... xiądz nas połączył!
— Xiądz! ślub! co to jest! — ryczał starzec — gdzie, jak! moja córka bez wiedzy mojéj poślubiona! Cóż to za ślub! jam przecie nie pozwolił i nie błogosławił... Rózeg na tego łotra... na tę łotrzycę i precz z mojego domu...
Nie pamiętam zresztą jego słów które były dzikim krzykiem; ale po chwili opamiętał się i przelękły aby go nie posłyszano, wyrzucił mnie za drzwi cisnąc za gardło.
— Słyszysz, — rzekł stłumionym głosem, jeżeli noga twoja postanie na dziesięć mil w koło, jak psu ci w łeb strzelę... świadkiem mi Bóg że to uczynię... jeśli piśniesz słowo struć cię każę lub ubić... jeśli twe imie posłyszę, zemstą cię gnać będę nieubłaganą... Idź i przepadnij...
Ludwika chciała udać się za mną, ale ojciec rzucił ją o ziemię i omdlała...
Nie mogąc jéj tak porzucić, przyparłem się do drzwi i nieśmiejąc walczyć z ojcem żony, usiłowałem bezwładny stawić mu opór. Ale po chwili ocuciła się Ludwika, i sądząc że mi grozi niebezpieczeństwo, rozkazała ustąpić.
— Idź, — rzekła, — odwagi i męztwa, na tym lub innym świecie znajdziemy się, ja wiary nie złamię, idź i ratuj życie.
Prezes ściągnął mnie na dół zamknąwszy córkę która iść chciała razem ze mną i dzielić los jaki mnie czekał, a u dołu wschodów powtórzył jeszcze:
— Nie zachodź nigdzie jeśli chcesz życia, płaszcz i czapkę rzuć nad stawem, zgiń ty i nazwisko twoje... lub się innym pozbędę cię sposobem...
Wszystko to odbyło się jak piorun pada w jedno mgnienie oka, tak, że gdym się znalazł w podwórzu i ciemności, długo do siebie przyjść nie mogłem, nie byłem w stanie utrzymać się na nogach, ni obmyśléć ratunku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.