Resztki życia/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
N


Noc była już późna gdy p. Joachim ścisnąwszy w milczeniu rękę Żelizy, który pozostał zamyślony nad stawem, odszedł powoli do domu. Oktaw rozmarzony widokiem nocy, nie mógł się od niego oderwać, cisza i samotność wprawiały go w dziwne jakieś usposobienie do dumania, myśl biegała z końca w koniec świata odgadując przyszłość, tworząc obrazy jedne piękniejsze od drugich. Snuły się przed nim mary urocze, wiotkie i mgliste jak cienie, przychodziły z uśmiechem wabiącym, odchodziły długiem wabiąc wejrzeniem; czas upływał, w miasteczku wszystkie już prawie światła były pogasły gdy Żelizo wstał wreszcie i powolnie powlókł się do domu. Ale zamiast najkrótszéj drogi przez ulicę Dworkową, poszedł okrążając jeszcze miasteczko przez groblę koło młynów, uliczkę mostową i rynek. Wody rozgrzane ziały z siebie pary unoszące się w fantastycznych kształtach nad szeroką stawu powierzchnią, a plusk tylko wody pod mostami i stukot kół młyńskich jednostajną ciszę przerywał.
Już się zbliżał ku miastu, gdy wśród milczenia ciszy głos w oddaleniu tęskną począł nucić piosenkę. Oktaw zatrzymał się i słuchał; poznał w niéj śpiéw kobiecy świeży i młody, bo starość inaczéj boli i narzeka... Słowa nawet mimo odległości dolatywały go wyraźne, a zwrotka kończyła się pokilkakroć powtarzanym wierszem:

Biednaż moja, biedna dola!

W duszy Oktawa przygotowanéj wrażeniami nocnemi pieśń ta odbiła się rzewnie i prawie do łez go wzruszyła.
Zdało mu się, że wśród uśpienia całego świata głos ten wieśniaczy jeden, strudzony pracą bezsenną, boleść całego ludu wyśpiewywał skarżąc się Bogu — i zamyślił się nad światem.
Coraz bardziéj przejmowała go nuta pieśni rzewna, jęcząca i smętna, słowa jéj gorzkie, i przypomniał sobie że wyrazy i głos ten słyszał już nieraz gdzieś wprzódy. Wszyscy w istocie znali ją w miasteczku bo się im często piosenka Andzi wieczorami obijała o uszy, a najmniejsze chłopię znało Andzię stolarzankę i stawało na nią patrzéć gdy przechodziła ulicą.
Dlaczego obraz tego dziewczęcia ulicznego żywo przyszedł przed oczy Oktawowi i wprawił go w jakiś stan niespokojnego rozdrażnienia? czemu przyspieszył kroku idąc ku śpiewowi, a postać ślicznéj dziewczyny wiejskiéj mignęła mu otoczona blaskiem i urokiem zjawiska?? któż wie? kto wytłumaczy wszystkie tajemnice młodości serca, ułudy zmysłów i słabości człowieka?
Trzeba było znać ową sławną Andzię żeby pojąć jaki ją urok otaczał. Była to cudnéj urody istota, młodziuchna, świeża, ideał wiejskiéj piękności, trochę rozbałamucona pochlebstwy i podziwem ludzi, ale zarazem najpoetyczniejszy kwiatek wyrosły trafem niepojętym na brudnem śmiecisku. — Zkąd się to wzięło w ubogiéj chacie rzemieślnika tak niepodobne do tego co ją otaczało, tak świeże i piękne? nikt wytłumaczyć nie umiał. Matkę straciła Andzia w kolebce, chata w któréj ojciec jéj mieszkał, stała nad stawem na pagórku, odrapana i w ziemię wklęsła, tam to pod starą gruszą bawiąc się w piasku na słońcu, wychowało się dziecię Opatrznością Bożą, bez opieki, dozoru, starania rzucone i zaniedbane. Stary ojciec stolarzanki przybłęda ze stron dalekich, nie mądry rzemieślnik, więcéj pił niż pracował, i o dziecku swem myśléć wcale nie miał czasu. Niegdyś cieśla we wsi z któréj uciekł chłopakiem, na stolarza wykierował się własnym przemysłem bez nauki, a choć mu zręczności nie brakło, grubéj tylko podejmował się roboty, która i podchmielonemu szła łatwo.
Łatał stare połamane sprzęty, strugał stoliki do żydowskich domów, czasem podejmował się szaf i skrzynek, a najwięcéj okien dla szklarzy którzy je kawałkami zielonych szyb zaprawiwszy, na jarmark wywozili.
Ale i do téj pracy idącéj mu już machinalnie i nie ciężko, stary Prokop brał się tylko w ostateczności. Głównem jego i upodobaném zajęciem było przesiadywanie w gospodzie, gawęda z ludźmi, opowiadanie, rozprawy i wędrowanie przy kieliszku. Do tego miał prawdziwą zdatność, gadał za wszystkich, o wszystkiem, wnioskował logicznie, cudzą sprawę objął łatwo i wyłuszczył zręcznie, a gdy z cybuszkiem w gębie zasiadł na ławie i począł prawić, otaczano go kołem i słuchano godzinami. Wielkiego mówcę wszyscy częstowali, pił z każdym i pod noc najczęściéj powracał do chaty kołysząc się, niepewny na nogach, w wesołem usposobieniu i z butą królewską. Żadne téż ważniejsze przedsięwzięcie nie obeszło się bez Prokopa który był radcą rzeczywistym wszystkich mieszczan i wieśniaków okolicznych. Na czczo była to głowa niepospolita obdarzona zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem długiem, ale napiły takiéj nabierał fantazji, że często go już słuchano tylko jak bajarza, choć z tych szumowin nic zrobić nie było podobna. Osobliwszą miał znajomość ludzi i charakterów, opartą na jakimś instynkcie i kilku wielkich pewnikach, tak że jeno popatrzył komu w twarz to go do szpiku wiedział i zgadł co się z niego święcić miało.
Z kim był żonaty Prokop, niewiedziano dobrze, miała to być piękna kobieta, służąca z jakiegoś dworu, mało kto ją pamiętał, bo niewiele się pokazywała i w kilka miesięcy po weselu zostawując córkę umarła. Prokop nie płakał po niéj wcale, gdy się nad nim użalano milczał, a namawiany do powtórnego ożenienia głową trząsł i powtarzał.
— Jednego głupstwa dwa razy robić nietrzeba.
Stara gospodyni co mu jeść gotowała, mlekiem kupnem wykarmiła dziecię, które stanąwszy na nogi dojrzewało już bez żadnego starania. Ojciec czasem przypatrywał się swéj sierotce, niekiedy brał ją na kolana milczący, ale po chwili odpychał nie okazując nigdy wielkiéj czułości. Późniéj jednak przywiązał się do dziecka nałogowo, a w miarę jak Andzia piękniała i rosła, owładła nim jakoś, bo stary się jéj obawiał.
Są i w tworach Bożych najpospolitszych cuda dni powszednich których pojąć niepodobna; widzimy czasem gdzieś na przegniłym dachu, na mchach oślizłych, wyrosły z ziarna zaniesionego wiatrami kwiatek barw świeżych i kształtów przedziwnych, który wytrysnął niewiedziéć jak i wyżywił się niewiedziéć czem. Wygnaniec to widocznie zdaleka, pokutujący samotnie, który patrzy w słońce sam jeden póki go burza nie złamie i nie wyrwą wiatry.... Takim to cudem wyrosło owe dziewczę w ubogiéj chacie na podziw i na panowanie temu co je otaczało. Jeszcze gdy była dziecięciem, na ulicy stawali przechodzący lubować się jéj twarzyczką i postacią, a Andzia zawcześnie się dowiedziała że była piękną. Umiała téż czynić się piękniejszą jeszcze strojem, który stwarzała z niczego: trochę kwiatków i gałganków, błyskotki któremi ją darzyli wszyscy, wystarczały na przyozdobienie z szczególną jakąś urządzane sztuką. Długie nieraz godziny siedziała przed rozbitem lusterkiem i zaplatała czarne warkocze, muskała je, opinała chusteczkę, ściągała gorsecik, myła rączki aby były białe i świeże. Nieraz znajdowano ją tak uśmiechniętą do siebie białemi ząbkami i rozmawiającą z sobą.
Do pracy znowu trudno ją było napędzić, i siedziéć nie lubiła nad żadną robotą chyba do swojego stroju. Ojciec probował ale nic nie dokazał i ruszywszy ramionami zdał na wolę Bożą, nikt jéj nie uczył niczego, wyrosła sama sobie w polu, na łąkach, w lasach okolicznych zbierając kwiatki, słuchając ptaszków nauczycieli, lub na wzgórku siedząc nad ulicą, którędy co żyło płynęło do miasteczka. Wszyscy ją znali i kochali wszyscy od dziecka przywyklibyli do téj pięknéj twarzyczki z czarnemi oczyma, do ust zawsze śpiewu pełnych i często nakarmiono ją w miasteczku, obdarzono tak, że ojciec wcale się mógł o nią nie troszczyć. Po całych dniach nie bywało Andzi w domu, a wieczór dopiero wracała z piosnką na śmiejących się wargach.
Stara gospodyni która się do niéj przywiązała jak do własnéj córki, gdy za długo jéj nie było, szła szukać wiatru w polu, ale nigdy prawie nie udało się jéj odgadnąć, gdzie się dziewczę podziało. Jednego dnia na ruinach klasztoru, drugiego w lesie, trzeciego znajdowano ją w ulicy, a spytana śmiała się tylko z troski, nawet nie mówiąc gdzie była.
Tak rosnąc Andzia przywykła do samowolności i wyszedłszy z dziecka, zachowała dawne swe obyczaje; ojciec nie śmiał się jéj przeciwić, nikt inny nie miał prawa, i poszła w świat gdzie ją oczy poniosły. Jak używała swobody nikt dobrze nie wiedział ale ją miała pełną, a pracy nie lubiąc szukała tylko rozrywki. Śmiało to jéj wszystko dotąd z drogi ustępowało, nie obawiała się ani ludzi, ani języka, ani wejrzenia, odpowiadała odważnie i niebardzo ją kto śmiał zaczepić, tak rzeźką płaciła odpowiedzią. I teraz po całych dniach nie widywał jéj ojciec, szukała gospodyni czasami, ale gdzie brzęczała muzyka, gdzie się ludzie skupiali, gdzie widzianą być mogła, pewniéj tam znaleźć można ją było. Rojem snuła się za nią młodzież, a ona żartowała z niéj nielitościwie; nawet z wyższego nieco świata oblegali ją wielbiciele, choć i tym nie lepiéj się działo. Podarki, hołdy przyjmowała jak dań sobie należną od każdego, nic to ją przecie nie wiązało i nie pobudzało do wdzięczności, nazajutrz śmiała się w żywe oczy z tego który jéj za ostatni grosz kupioną przyniósł błyskotkę. Na powszedni dzień i niedzielę równie strojna, Andzia nie pokazała się w ulicy nie przesiedziawszy godziny przed zwierciadełkiem, a Bóg wie zkąd się tam u niéj brały stroje, takie ich miała bogactwa i rozmaitość, choć ojciec wcale na to nie łożył.
Oddać téż mu trzeba sprawiedliwość że się i pochodzenia dostatków córki nie dopytywał wcale, a tak znać ufał, że dziewczę da sobie radę same, że mimo zbytku swobody na jaką ją naraziło sieroctwo, nic się o nią nie kłopotał.
Robiono mu nieraz uwagę że córka jego przepaść może i zwalać się tak samopas puszczona.
— Oho! — odpowiadał Prokop — z taką twarzą i głową nie zginie! bywajcie spokojni, kiedy ja się nie troszczę!
Jakoż i główka to była choć trzpiotowata nie lada, i język giętki i charakter dumny, a dziwaczna na podziw. Czasem się jéj ktoś podobał, to go szukała sama i chodziła z nim i za nim, potem gdy ją znudził lub się z czem niezdarnem wydał, w oczy go już widziéć nie chciała. Dziś tu, jutro tam, nikt nie zgadł gdzie pójdzie, co zrobi i jak kogo przyjmie. Wesoła i ochocza, zawołana tancerka, niekiedy znowu jak ją napadł smutek, siadłszy podparta na rękach przeciw stawu z oczyma wlepionemi, siedziała cały dzień, wieczór, noc, ani ją można było wyciągnąć. Płacze i śmiechy napadały ją tak jak chmury i pogoda, ani było zgadnąć kiedy i dlaczego.
Piękność to była wcale nie wioskowa, co od rumieńca i młodzieńczéj krasy całego pożycza uroku i gaśnie z rumieńcem i krasą, wysoka, gibka, wiotka i zręczna Anusia miała kibić i budowę Atalanty, główkę niewielką okrytą bujnemi warkoczami włosów czarnych, twarzyczkę owalną z czarnemi wielkiemi głęboko osadzonemi oczyma, usta maluteczkie i trochę pogardliwie ułożone, rączki jak u pani białe i nóżkę prześliczną. Wyraz jéj twarzy był raczéj surowy niż wesoły, nawet uśmiechając się i śpiewając marszczyła brwi, które nawykły składać się groźno. Zawsze ubrana do twarzy, miała ten przedziwny instynkt kobiecy który jéj dozwalał odgadnąć co istotnie było piękne i przypadało do lica. Ale strój jéj jak humor różne przybierał charaktery; czasem w chwilach rozweselenia ubierała się krasno i pstro, niekiedy skromnie i ciemno, zawsze jednak starannie.
W kościele, na ulicy, przed domkiem, gdziekolwiek się pokazała, oczy wszystkich zwracały się na Andzię, szaleli młokosy, zaczepiali ją nieznajomi, ale to w niéj nie obudzało podziwienia ani wdzięczności, nie unikała od nikogo i niewiele ją to bawić się zdawało. Idąc ulicą zawsze prawie coś nuciła i po tym głosie srebrzystym poznawano ją zdaleka, a piosnką najulubieńszą Andzi była właśnie ta która teraz brzmiała nad stawem wśród nocnéj ciszy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.