Róża i Blanka/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Notaryusz rodziny d’Aseynes, posiadający w depozycie pozostały po hr. Emanuelu majątek, pierwszy powiadomił Henrykę o smutnym stanie interesów Gilberta.
Następnie uproszony przez nią o przeprowadzenie sekretnego śledztwa i wykazania ścisłej cyfry jego długów, wywiązał się w ciągu miesiąca z tego zadania i pragnąc powiadomić Henrykę o rezultacie, zapowiedział jej swą wizytę, o której już wiemy z listu jej do księdza d’Areynes.


∗             ∗

Lucyan od czasu do czasu dla odpoczynku przerywał czytanie i spoglądał na Blankę, która odczuwając jego spojrzenie, zwracała również swój czysty wzrok na niego.
Młodzi ludzie kochali się i wiedzieli o tem, choć nigdy ze swą miłością nie zwierzali się sobie.
Nieraz Lucyan miał ma ustach wyrazy wyznania, lecz nie śmiał ich wypowiedzieć, bał się bowiem, aby pani Rollin nie wzięła to za nadużycie udzielonej mu swobody.
— Naprzód matce wyznam mą miłość — myślał — i poproszę ją o otworzenie, mego serca przed Blanką. Miał wznowić czytanie, gdy weszła pokojowa i zaanonsowała wizytę księdza d‘Areynes.
Pani Rollin, jej córka i Lucyan pośpieszyli naprzeciw księdza, który uścisnął dłonie swej kuzynki i młodego lekarza, zaś Blankę pocałował w głowę.
— Kochany kuzyn — rzekła Blanka z udaną powagą — nie zasługuje, abyśmy kochały go tak jak kochamy.
— I dla czegóż to mianowicie? — zapytał ksiądz z uśmiechem.
— Zapomina o nas. Prawie cały miesiąc nie widziałyśmy kuzyna.
— Widziałaś mnie zeszłej niedzieli w kościele św. Sulpicyusza na kazaniu.
— To się nie liczy... należy przyjść do nas.
— Mam wiele zajęcia i wierz mi, jeżeli nie przychodzę tak często jak pragnąłbym, to dla tego tylko iż brak mi czasu.
A zwróciwszy się do Lucyana dodał:
— Mam dla ciebie dobrą wiadomość. — Od mego ojca?
— Nie, od rady dobroczynności publicznej.
— Czy w kwesty! posady lekarza pomocnika w zakładzie dla obłąkanych.
— Tak.
— Cóż, jest nadzieja?
— Więcej niż nadzieja — pewność.
— Dziękuję księdzu serdecznie. Kiedyż mam objąć obowiązki?
— Nie prędko, dopiero za pół roku.
— Rzeczywiście...
— A cóż to znaczy! Przez ten czas dopełnisz studyów w Salpêtriére i będziesz odwiedzał moją kuzynkę. Zdaje mi się, że to skróci ci czas. Ale jest jeszcze jedna rzecz.
— Cóż takiego?
— Obejmując tę posadę będziesz musiał opuścić Paryż.
Lucyan usłyszawszy te słowa zbladł.
— Opuścić Paryż! — powtórzył. — Dla czego?
— Dla tego, że zakład do którego zostałeś prze znaczony, znajduje się na prowincyi, w Joigny.
Zmieniona twarz Lucyana odzyskała dawny wyraz.
— Przestraszył mnie ksiądz naprawdę — odrzekł śmiejąc się. — Myślałem, że wyślą mnie na koniec świata, tymczasem tylko do Joigny. — To prawie to samo co w Paryżu... Spacer...
— Jednak nieco za długi — wtrąciła Marya Blanka.
— Lucyan — rzekł ksiądz — będzie mógł raz na tydzień przyjeżdżać pociągiem, zjeść z wami obiad, wyruszyć z powrotem o dziesiątej wieczorem i o pół do pierwszej być w Joigny.
— Tylko raz na tydzień — zauważyła niezadowolona Blanka — to niewiele.
— W tem życiu — należy umieć kontentować się malem — odrzekł ksiądz, spoglądając na Henrykę wzrokiem, który oznaczał: — Jak oni się kochają!
— Jakiż to zakład, czy rządowy?
— Nie, prywatny, zostający pod kierunkiem jednego z najuczeńszych specyalistów.
— I pod zarządem Rady dobroczynności publicznej?
— Wcale nie. Otrzymałeś tę posadę dzięki stosunkom przyjacielskim dyrektora Rady dobroczynności publicznej z dyrektorem zakładu w Joigny. Dyrektor Rady nie mając na razie żadnej posady wakującej w szpitalach rządowych, pragnąc zrobić mi przyjemność, prosił swego przyjaciela o posadę w jego zakładzie.
— Cieszy mnie to tem więcej — odrzekł Lucyan, — że naczelny lekarz zakładu prywatnego jest zupełnie w niezależnym i nie doznaje przeszkód od administracji, często niezgadzających się z potrzebami zakładu. Tem łatwiej będę mógł uzupełnić me studya. Jak się nazywa dyrektor tego szpitala?
— Doktór Giroux. Czy znasz go?
— Tylko ze słyszenia. Rzeczywiście, jest podobno bardzo uczony.
— Będziesz musiał pojechać do Joigny dla umówienia się o pensję... Doktór Giroux jest już uprzedzony.
Rozmowę przerwał wchodzący do salonu notaryusz.
— Moja Blanko — rzekła Henryka — ponieważ mamy pomówić o interesach, a rozmowa może przeciągnąć się długo, idźcie więc do biblioteki i czytajcie sami — Pan Lucyan zaś — dodała zwracając się do niego — ma o godzinie dziesiątej pożegnać Blankę i powrócić do domu. Oto mój rozkaz!
— Wypełnię go święcie.
Po wejściu do biblioteki Blanka usiadła na fotelu przy stole, założonym książkami i broszurami i po chwili milczenia rzekła:
— Więc wkrótce wyjedziesz pan z Paryża i odtąd rzadko będziemy się widywali... a kto wie, czy jakie przeszkody nie powstrzymają pana od przyjazdu. Przepadły nasze zebrania i rozmowy, jedyna rozrywka w naszej samotności.
I dla Lucjana to blizkie rozstanie się było bolesne, lecz z udanym spokojem odrzekł:
— Nie potrwa to długo... rok, najwyżej dwa lata.
Zresztą Joigny jest niedaleko, często więc będę mógł przyjeżdżać na kilka godzin.
— Praca może panu przeszkodzić — smutnie odrzekła Blanka. — Będziesz pan myślał tylko o nauce i zapomnisz o tych, co cię kochają.
— Ja miąłbym zapomnieć! — zawołał Lucyan, boleśnie dotknięty takiem przypuszczeniem. — Jak pani może pomyśleć coś podobnego. To jest okrucieństwem!
— Czy sądzisz pan, że ja nad tem nie cierpię?
— Ale to nie powód do powątpiewania o mnie. Więc pani może zapomnieć?
— Ja! nigdy!
I nie mając siły dłużej panować nad sobą rozpłakała się.
Lucyan zmieszał się niezmiernie, gdyż te łzy Blanki były wymownem wyznaniem miłości.
Zapomniał o postanowieniu i pozwolił swobodnie przemówić swemu sercu.
— Blanko — rzekł siadając przy niej — przez wiele lat żyliśmy obok siebie i poznaliśmy się dobrze. Pomny na obowiązek względem rodziny, która uczyniła mi zaszczyt, obdarzając mnie zaufaniem, milczałem dotychczas o nadziejach i marzeniach przepełniających moje serce. Do dnia dzisiejszego nie śmiałem wypowiedzieć ci tego, o czem nie mogę zamilczeć już teraz. Łzy twoje zmusiły mnie do wyznania. Kocham cię Blanko... nie jak brat, lecz jak narzeczony. Blanko droga, po wjedź, czy kochasz mnie tak samo?
— Lucyanie — szepnęła zmieszana, lecz uszczęśliwiona.
— Odpowiedz mi droga Blanko — mówił z zapałem — czy kochasz mnie o tyle, byś mogła przysiądz, że będziesz tylko moją? że serce twoje będzie uderzało tylko dla mnie? Powiedz!...
Podniosła zarumienioną twarz i głosem jak szept cichym odrzekła:
— Wiedziałam, że kochasz mnie... i ja kocham ciebie...
— I będziesz kochała zawsze?
— Zawsze.
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam.
Lucyan ujął jej ręce i pokrył je pocałunkami.
— I ja, Bianko, przysięgam, że będę cię kochał do ostatniej chwili życia... że będziesz ostatnią moją myślą. A teraz powiem ci, że jeżeli mój wyjazd sprawia ci tyle cierpienia, że wywołuje aż łzy z oczu, to zrzekam się posady, o którą ksiądz d‘Areynes wystarał się dla mnie... Znajdę jakiś pretekst... a będzie najlepiej gdy wyznam prawdę, że cię kocham, że nie mam odwagi rozstać się z tobą...
— Nie czyń tego, Lucyanie — odrzekła Blanka, — powinieneś myśleć o naszej przyszłości... Mówmy rozsądnie... Czego mamy się lękać, będąc pewnymi siebie? Co znaczy chwilowe rozstanie, skoro wiemy, iż będziemy należeli do siebie? Owszem, jedź do Joigny. Przykro mi będzie żegnać cię, ale pozostanie mi nadzieja powrotu twego i wspomnienie dzisiejszego wieczoru. Cierpliwie będę czekała dnia, w którym mając już sławę na polu naukowem, oświadczysz mojej matce i księdzu d’Areynes: Dajcie mi Blankę za żonę... kochamy się!..
— Blanko droga — zawołał Lucyan upojony miłością — czy zawsze będziesz tak myślała?
— Zawsze!
— Cokolwiekby nastąpiło?
— Bezwarunkowo. A zresztą cóż mogłoby stanąć na przeszkodzie do naszego związku? Wierz mi, że nic w świecie nie zmieni mego serca i nie złamie mej woli!... Należę do ciebie, jak ty do mnie, na zawsze.
Lucyan powtórnie ucałował ręce Blanki.
— Ufam ci...
Wybiła dziesiąta.
— Naznaczony nam przez matkę czas upłynął, — rzekła Blanka powstając. — Użyliśmy go dobrze... A teraz będziemy posłuszni i rozejdziemy się.
— Do widzenia... do jutra.
Lucyan złożył pocałunek na czole Blanki i oddalił się.

∗             ∗

Notaryusz rodziny d‘Areynes, obejmując zarząd spadku po hr. Emanuelu, wziął na siebie zadanie czuwania nad nim z troskliwością ojcowską.
Korzystając z udzielonej sobie plenipotencyi, polokował kapitały korzystnie, zarządził cięcia wyrębów leśnych i tym sposobem znacznie powiększył dochody.
Ale co to wszystko znaczyło?
Marnotrawstwo Gilberta, któremu żona, pomimo doświadczenia, pozwoliła rozporządzać się dochodami, doprowadziło interesa do takiego stanu, że notaryusz postanowił powiadomić o nim Henrykę.
Nie chciała mu wierzyć i zażądała dowodów.
Zebrał je i przybył przedstawić.
— Przedewszystkiem — oświadczyła Henryka, — muszę podziękować panu za pośpiech, z jakim spełniłeś moją prośbę. Przez pamięć na mego stryja zachowałeś pan przyjaźń i dla mnie i to ośmieliło mnie prosić cię o pomoc. Wdzięczną jestem panu nieskończenie...
— Niech pan i odemnie przyjmie serdeczne podziękowanie — rzekł ksiądz d’Areynes.
Te szczere dowody wdzięczności wzruszyły notaryusza.
— Czy może mi pan udzielić szczegółów, o które prosiłam? — zapytała Henryka.
— Mogę, ale...
— Ale co?
— Nie wiem, czy będę mógł powiedzieć o wszystkiem, są bowiem rzeczy zbyt bolesne dla serca kobiety i matki.
— Może pan mówić wszystko — smutnie odrzekła pani Rollin. — Serce moje przywykło do cierpień i chyba nie może już być większych nad te jakie przebyłam.
Powiem więc całą prawdę, choć ona będzie bolesną.
Otworzył portfel, wyjął z niego pokryty pismem i cyframi arkusz papieru i rzekł:
— Dzięki usiłowaniom, przedsięwziętym przed ośmioma laty, dochody z majątku, logowanego pani przez nieodżałowanego klienta mego, hr. Emanuela d’Areynes, udało mi się powiększyć o trzydzieści tysięcy franków rocznie. Tym sposobem otrzymała pani zamiast stu siedmdziesięciu, dwieście tysięcy franków, które mimo chęci musiałem wręczać panu Gilbertowi Rollin, na mocy plenipotencyi, tak nieroztropnie udzielonej mu przez panią.
— Czyż mogłam postąpić inaczej? — szepnęła Henryka.
— Mogłaś kochana kuzynko — odrzekł ksiądz d’Areynes — gdyż znałaś go już. Ta słabość twoja przecież już przed śmiercią naszego stryja doprowadziła was do nędzy.
Henryka pochyliła głowę.
Wiedziała, że wyrzut księdza był sprawiedliwy.
— Tak więc — mówił dalej notaryusz — pan Rollin przez ośm lat wybrał milion sześćset tysięcy, a przez lat siedmnaście, trzy miliony sto trzydzieści tysięcy franków... Jak pani widzi, suma pokaźna!
— Zdaje mi się, że sto siedmdziesiąt tysięcy franków rocznie wystarczyłyby na utrzymanie domu — zauważyła Henryka.
— Zapewne, ale pan Rollin był innego zdania.
— Mąż mój zapewniał mnie, że jego konie wyścigowe przynosiły mu wielkie dochody.
— Mąż pani rzeczywiście wygrywał znaczne sumy, ale one nie pokrywały wydatków, ponoszonych na utrzymanie stajni. Krótko mówiąc, długi męża pani wynoszą obecnie czterysta dwadzieścia sześć tysięcy franków.
— Czterysta dwadzieścia sześć tysięcy franków! — powtórzyła przestraszona Henryka.
— Dług ten byłby o wiele większym, gdyby pan Rollin nie wygrywał w karty sum, większych niż jego dochody ze stajni.
— Co pan przez to rozumie?
Że mąż pani jest bardzo szczęśliwym w grze, że po wielkiem niepowodzeniu przez czas jakiś, służy mu obecnie szczęście tak wielkie, iż pozwoliło mu ono spłacić część długów.
Notaryusz odczytał pojedyncze cyfry długów, należnych fabrykantom powozów, handlarzom koni, siodlarzom, kupcom zbożowym, krawcom, szewcom, wekslarzom i t. p. potem zatrzymał się.
— Czy to już wszyscy? — zapytała Henryka.
— Nie, pani.
— Dla czegóż pan zawahał się?
— Bo nie śmiem...
— Jestem przygotowaną na wszystko.
— Więc czytam dalej: P. Rollin pożyczył sto pięćdziesiąt tysięcy franków na cztery procent, na kupno pałacyku przy ulicy Prony.
— Pałacyku! powtórzyli jednocześnie ksiądz d’Areynes i Henryka.
— Który ofiarował swej oficyalnej kochance, pannie Oktawii.
— Boże mój! — wyszeptała Henryka, zakrywając twarz rękami.
— Której regularnie wypłaca co miesiąc pięć tysięcy franków, nie licząc rozmaitych prezentów.
— Pieniądze żony, do których nie ma najmniejszego prawa, rozrzuca pomiędzy dziewczęta! — zawołał oburzony ksiądz d‘Areynes. Ależ to jest nikczemnik!
— Wolałabym umrzeć! — zawołała Henryka.
— Nie — przerwał notaryusz, — powinna pani uzbroić się w odwagę i żyć, nie zostawić swego dziecka na łasce ojca marnotrawnego i wyrodnego.
— Na szczęście, nie może naruszyć samego majątku Blanki, gdyż kontrakt ślubny ustanowił separację dóbr.
— Jest opiekunem panny Maryi Blanki — odrzekł notaryusz.
— Zgoda, lecz nawet jako opiekun jest bezsilnym wobec zastrzeżeń zawartych w testamencie hr, Emanuela.
— Tak ksiądz myśli?
— Rozumie się.
— Więc muszę go wyprowadzić z błędu. Przypuśćmy na chwilę, co nie daj Boże, że pani Rollin umiera przed zamążpójściem panny Blanki.
— W takim razie — przerwała Henryka — córka moja odziedzicza majątek po moim stryju.
— Bez wątpienia, lecz ojciec jej, jako opiekun, może rozpocząć proces o unieważnienie testamentu.
— W jakim celu?
— W celu niedopuszczenia dziecka do użytkowania z majątku, które przysługiwało matce.
— To rzecz niemożliwa! — zawołał ksiądz.
— Na nieszczęście, bardzo możliwa! Czy p. Rollin zna tekst testamentu?
— Posiada kopię jego.
— Otóż, jeżeli p. Rollin zna kodeks, to musiał oddawna odkryć w testamencie słaby punkt jego, dający podstawę do unieważnienia.
— Do unieważnienia! — powtórzyła przestraszona Henryka.
— To ja na żądanie mego stryja redagowałem ten testament, i byłem przekonany, że nic nie może go obalić.
— Ksiądz temu nie winien. Nawet najzdolniejszemu prawnikowi, przy pisaniu najprostszych na pozór zastrzeżeń, zdarza się nieraz zostawić furtkę do procesu. Ksiądz pragnął zabezpieczyć prawa swej kuzynki i jej dziecka, lecz nie znał prawa, nie wiedział o pewnym artykule kodeksu cywilnego, który mówi, że wszelkie użytkowanie traci moc swoją po trzydziestu latach.
— Nie wiedziałem o nim.
— Naturalnie, i nic w tem dziwnego.
— Jakież mogą być skutki tego?
— Zastrzeżenie testamentu, przyznające dziecka prawo użytkowania majątku, zatrzymuje się na temże dziecku. Przewidział ksiądz wypadek jego śmierci przed dojściem do pełnoletności lub zawarciem związku małżeńskiego, ale nie pomyślał o tem, co będzie, jeżeli ta śmierć nastąpi po objęciu użytkowania na mocy bądź pełnoletności, bądź małżeństwa. Nadto, nic nie powiedziano, co ma być po latach trzydziestu. Oto są furtki otwarte dla procesu. Opiekun lub mąż może, z nadzieją na zupełne powodzenie, wytoczyć proces o unieważnienie testamentu i żądać wydania mu majątku. Jeżeli pan Rollin odkrył ten słaby punkt, w takim razie co nastąpi na wypadek śmierci pani Rollin? Ten niegodziwy mąż i zły ojciec wyznaczy pannie Blance męża według własnego wyboru, porozumie się z nim jak o towar i dziecko pani obedrze z majątku.
— Pan mnie przeraża! — zawołała Henryka.
— Mówię pani, jak jest, otwieram jej oczy na to co nastąpi, jeżeli nie zdobędzie się pani na jakieś stanowcze postanowienie, jeżeli nie położy pani tamy haniebnemu postępowaniu swego męża.
— Ma pan słuszności — odrzekła Henryka. — Nie będę już tak słabą i zdobędę się na energię, by zabezpieczyć przyszłość i majątek mej córki. Przysięgam, iż nie dam naruszyć go, dopóki żyć będę. Co zaś do człowieka, którego przeznaczam jej na męża, to jestem spokojną, iż nie stanie się on spólnikiem swego teścia. Ręczę za jego uczciwość jak za swoją. Ale nie mogę pozwolić, by nazwisko jakie nosimy ja i córka moja, zostało splamione. Należy zapobiedz temu jak najprędzej! Niech pan poda sposób!
— Nie śmiem proponować pani rozwodu — rzekł notaryusz.
— I ma pan słuszność — odrzekł ksiądz d‘Areynes. — Rozwód obraża prawa boskie i społeczne. Jestem pewny, że moja kuzynka odtrąci tę myśl.
— Naturalnie, że nie zgadzam się na nią. Będę i nadal nosiła nazwisko Gilberta Rollina, ale pragnę, by ten, który mi je dał, szanował je. Zanadto byłam słabą i pokutuję za to. Ale zdobędę się na energię. Więc pan mówi, że długi mego męża wynoszą...
— Czterysta dwadzieścia sześć tysięcy franków.
— Należy zapłacić tę sumę.
— Czem?
— Pieniędzmi jakie pan posiada i jakie otrzyma ze sprzedaży moich brylantów.
— To nie wystarczy. Rozporządzam w tej chwili czterdziestu pięcioma tysiącami franków, których odmówiłem wczoraj p. Rollinowi, ażeby je zachować dla pani. Stanowią one resztę dwustu tysięcy franków, należnych pani za ten rok.
— Mamy dopiero lipiec, a pan już wypłacił mu sto pięćdziesiąt pięć tysięcy franków!
— Tak, pani.
Henryka zamyśliła się, poczem zapytała:
— Czy nie wie pan, jaką sumę możnaby uzyskać ze sprzedaży stajni mego męża?
— Owszem, myślałem o tem i mogę pani odpowiedzieć.
Wyjął z portfelu drugi arkusz papieru, rozejrzał się w cyfrach i rzekł:
— Za budynki i materyał stajenny można dostać około trzystu siedmdziesięciu tysięcy franków, a za dwadzieścia dwa konie wyścigowe, z których kilka jest bardzo dobrych, może udałoby się na publicznej licytacyi uzyskać sto dwadzieścia tysięcy franków.
— Razem?
— Czterysta dziewięćdziesiąt pięć tysięcy frank#.
— Więc różnica aktywów i pasywów wynosi?
— Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy franków na korzyść aktywów.
— Dobrze. Teraz proszę mi powiedzieć, co powinnam uczynić, aby niedozwolić memu mążowi pobierania dochodów z majątku?
— Zawiadomić mnie urzędownie o odwołaniu danej panu Rollinowi plenipotencyi. Mogę to pani ułatwić... potrzeba do tego tylko podpisu pani.
— Niech pan będzie łaskaw uczyni to niezwłocznie.
— Kuzynko kochana! — zawołał ksiądz d‘Areynes, — cieszę się słysząc cię mówiącą w ten sposób. Stań się nareszcie kobietą energiczną, jaką powinnaś być! Naprawisz choć w części błąd, jaki popełniłem sądząc, że zaprojektowałem testament niewzruszony. Należało poradzić się prawnika, lecz nie było czasu. Za sześćdziesiąt tysięcy franków na rok możesz żyć bardzo wygodnie i oszczędzisz tym sposobem sto czterdzieści tysięcy franków, które do dnia pełnoletności Blanki utworzą kapitał pięćset sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Co się zaś tyczy owego nieszczęśliwego punktu w testamencie.
— Niech ksiądz o tem nie mówi, na razie niebezpieczeństwa niema, pomówimy o tem później. Teraz chodzi o to, by pani Rollin wystąpiła stanowczo.
Henryka przywołała służącego i zapytała:
— Czy pan Rollin w domu?
— Przybył w tej chili.
— Poproś go, by był łaskaw przybyć do mnie.
Służący wyszedł.
— Co zamierzasz uczynić? — zapytał ksiądz d‘Areynes.
— Chcę w obecności panów oświadczyć mu moją wolę... chcę, by widząc mnie z panami, zrozumiał, że mam przyjaciół, którzy wystąpią w obronie mojej.
— Ach czemuż nie byłaś zawsze taką! — rzekł ksiądz.
Wszedł Gilbert.
Ex-kapitan 3-ej kompanii 57-go batalionu gwardyi narodowej, były spólnik Serwacego Duplata, przez ostatnie kilkanaście let postarzał się znacznie.
Postać jego pozostała szykowną, ale twarz nosiła ślady zmęczenia, życia gorączkowego i rozpusty.
Nadużycie uciech przygasiło wzrok, pofałdowało policzki i czoło.
Wprawdzie niezmierna dbałość o swą osobę, użycie kosmetyków, farb do włosów, pudru, i welutiny utrzymały pozory młodości, ale złudzenie to znikało prędko po bliźszem przyjrzeniu się.
Życzenie Henryki rozmówienia się z nim o tak późnej porze zdziwiło go, lecz nie wywołało niepokoju.
Jednak gdy wszedł do salonu i spostrzegł księdza d‘Areynes i notaryusza, poczytał obecność ich za złą wróżbę.
— Szanowny ksiądz i kochany notaryusz — zawołał podchodząc ku nim. — Czemuż mam zawdzięczać tę przyjemną wizytę? Dziękuję ci, Henryko, żeś zawiadomiła mnie.
Wyciągnął do księdza rękę prawą, do notaryusza lewą, ale jak jeden tak i drugi skłonili się tylko i dłoni nie podali.
Było to wyraźne wypowiedzenie wojny.
Gilbert namarszczył brwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.