Róża bez kolców/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
BRANHIOPOD.

„Już zakryły się całkiem niebiosa i ziemia.“
Mickiewicz. Puszcza litewska.

Deszcz ustawał i kapał znowu, gdy wyprawa Warburtona zwiedziwszy Wodogrzmoty, dążyła do Morskiego Oka, pragnąc ujrzeć je jeszcze przed zachodem słońca. Jednocześnie inna gromadka turystów do tego samego celu dążyła ścieżką spuszczającą się z Opalonego w dolinę. Górale spoglądali ciągle ku górze, gdzie gęste mgły wisiały, ale nie wypowiadali swoich obaw. Podróżni zmęczeni, dopytywali się raz wraz czy daleko jeszcze to Morskie Oko i otrzymywali odpowiedź, że „nie prec“; że „zaraz za tym brzeżkiem“, że „tuż, tuż“ — w miarę jak zmniejszała się odległość, dzieląca ich od celu podróży. Wreszcie gdy przybyli do miejsca, gdzie zapytawszy po raz setny może: czy daleko to Morskie Oko? usłyszeli odpowiedź:
— Ady już som przy niem: oto Rysy na lewo, a na prawo Mnich. Morskie Oko tu za tym wałem z kamieni. Chodźcie prędzej, bo nic nie zobaczycie! Czy widzicie jak się mgły przewalają przez szczyty?
Wstąpili na wał i stała się rzecz niepojęta: zasłona z mgły nieprzebitej opadła w mgnieniu oka i zasłoniła przed niemi jezioro.
— Jesteśmy u Morskiego Oka, ale go dziś nie zobaczymy, i kto wie czy zobaczymy jutro — powiedział Witold — Bóg spuścił na nie zasłonę. Ale co robić? Gdy niema na to sposobu, pozostaje tylko rezygnacya!
We mgle, która ich otoczyła, usłyszeli nagle głos:
— Gdzież jest do licha to Morskie Oko? — i ujrzeli przed sobą ręce rozkrzyżowane szukające drogi, jakby po omacku.
— Doktór Strand! — zawołali jednocześnie Walter i Warburton. — Jakąż pan drogą szedłeś żeśmy się nie spotkali?
— Przez Świstówkę; i całą dolinę Morskiego Oka, które teraz gdzieś się podziało, z dwoma jeziorami, widziałem już ze szczytu Opalonego.
— Toś pan szczęśliwszy od nas! A czy słyszałeś nasze wystrzały?
— Słyszałem, ale nie miałem czem na nie odpowiedzieć.
— A rewolwer?
— Zostawiłem go przy Dwoistym.
— Że też pan zawsze musisz coś zgubić. A Branchiopod jest?
— Jest! jest! — zawołał tryumfująco profesor — o, patrzcie!
Przyjaciele uczonego słyszeli tylko glos, nie mogąc dojrzeć wyciągniętej dłoni przez mgłę, która gęstniała — ale w tejże chwili posłyszeli brzęk szkła i jęk bolesny, rozdzierający.
— Co się stało? — zawołali biegnąc ku niemu.
— Branhiopod! ach, Branhiopod! — wołał żałośnie profesor. — Upadł mi słoik i pewnie się stłukł. Co za nieszczęście! cały trud stracony... I gdzie on jest? Nic nie widzę, ani nie mogę namacać!
— Pomożemy panu szukać. Ale jakże się to stało, żeś go upuścił?
— Jak? poprostu upadłem! Ach, mgła przeklęta!
— Panie profesorze — uspakajał go doktór — nie rozpaczaj pan, rzecz jest do powetowania. W tej chwili istotnie nic nie znajdziemy, ale jutro rano będziemy szukali. A gdyby poszukiwania nasze nie zostały uwieńczone skutkiem, lub słoik okazał się stłuczonym, pański przewodnik pójdzie do Dwoistego i przyniesie panu powtórnie ten cenny okaz.
Słowa te ukoiły nieco boleść profesora: dał pokój bezużytecznemu szukaniu i z rezygnacyą szedł w raz z innymi do schroniska. Obrokta mimo mgły zaczął grać Orawskiego marsza, i przy dźwiękach muzyki wstąpili na ganek położonego tuż nad wodą schroniska, po omacku, nie widząc prawie jeden drugiego. Było tam ludno i gwarno: goście siedzący przy stołach, różnemi mówili językami, a najwięcej po czesku i po węgiersku. Z sieni widać było płonące w kuchni ognisko i gospodarującego przy nim gazdę. Przy kominie krzątało się kilka góralek, z rondlami i garnkami w rękach. Ale Obrokta nagle Orawskiego marsza przemienił na pieśni drobne“, i przeszedł w rytm tańca góralskiego. Tego tylko trzeba było góralom: zapomniawszy o trudach odbytej dopiero wycieczki, puścili się w taniec z dziewczętami.
Przewodnik otworzył drzwi do izby na prawo i Warburton z Dawidem wszedł pierwszy, a wszedłszy, stanął u progu zdziwiony. Przy stole siedziała lady Chester. Przywiódł ją tu niepokój o syna, z którym nigdy jeszcze nie rozstawała się na tak długo. Ujrzawszy wchodzących, rzuciła się ku chłopcu i porwawszy go w objęcia, zaczęła ze łzami ściskać i całować, jakby go już miała za straconego i niespodzianie odzyskała.
— Moje dziecko najdroższe! myślałam że cię już nie zobaczę! — wołała w przerwach między jednym uściskiem a drugim. — Nie mogłam się doczekać waszego powrotu i wyjechałam na spotkanie. To już czwarty dzień, jak mi cię zabrano! Przybyłam tu konno: co za okropna droga! Jakże, czyś nie chory? Czy nie boli cię głowa? Musisz być okropnie strudzony...
I odsuwając go na chwilę od siebie, żeby mu w oczy spojrzeć, zawołała ze zgrozą.
— Fe, w jakimże stanie ubranie twoje! Wyglądasz jak obdartus.
Istotnie, trudno było poznać Dawida: przymizerniał trochę, opalił się od wiatru i słońca, wskutek czego stracił chorobliwą cerę, ale piękne jego ubranie podarte było i zabłocone, a z butów wyłaziły palce.
— Cicho, cicho, mateczko — szeptał chłopiec, wysuwając się delikatnie z jej objęć, bo go wstyd było tych pieszczot, i dodał cicho: — Mama nie przywitała się z dziadkiem.
— Ach, przepraszam, sir — poprawiła się spiesznie lady, mocno zakłopotana. — Jak zdrowie ojca?
— Doskonale, Alicyo: ruch, trud i górskie powietrze, to najlepsi lekarze. Nigdy nie byłem zdrowszym! Przypatrz się Dawidowi: teraz przynajmniej jest trochę podobniejszy do mężczyzny, i stracił swoją babską cerę. Z początku szło mu ciężko i tchórzył ciągle; ale potem zebrał się na odwagę i nie źle szedł. Ale tobie skąd tak nagle przyszła ochota do wycieczki?
— Chciałam zobaczyć was prędzej — rzekła zarumieniwszy się — i przyjechałam na spotkanie. Ach, co za droga! Opisać jej nie zdoła żadne pióro...
— A więc zachwyciły cię jej piękności?
— Ale gdzież tam! Co może być pięknego w dzikości? To jest dziki kraj, a na każdym kroku niebezpieczeństwo czyha na człowieka. Wszystko olbrzymie, straszliwe, przejmujące dreszczem przerażenia. Nie wiem co ludzie widzą tu pięknego! Szwajcarya zupełnie co innego; cywilizowani ludzie przynajmniej mogą tam bezpiecznie podróżować. Na każdym kroku jest hotel zaopatrzony we wszystkie wygody i restauracya.
— Najpiękniejsze miejsca opatrzone są poręczami, wszędzie stoją ławki wygodne do spoczynku, a na każde zawołanie zjawia się kelner we fraku i białych rękawiczkach — dokończył baronet: — szkoda że nie tam pojechałaś! Znając twe gusta i twoje usposobienie, odradzałem ci podróż w Tatry i naprawdę, dotąd nie zgaduję, dlaczego uparłaś się towarzyszyć mi?
Lady przygryzła usta.
— Sądziłam, że znajdę tu coś piękniejszego, że jest coś prawdy w tym rozgłosie, jaki się rozszedł po świecie o Tatrach. A przytem...
— Przytem, przytem... dokończ.
— Chciałam korzystać z twego towarzystwa, ojcze.
— Jestem ci niezmiernie obowiązany — odrzekł zimno — i umiem cenić twoją ofiarę. Ale, pozwól Alicyo: towarzysze moi chcą się z tobą przywitać.
Panowie powitali milady głębokim ukłonem, na co ona łaskawem skinieniem głowy odpowiedzieć raczyła, obrzuciwszy krytycznym wzrokiem suknie każdego. Znajdowały się one w nader smutnym stanie! Nie były to stroje do salonu, ale też miejsce w jakiem zamieniano ukłony, nie przypominało wcale salonów; była to wielka kwadratowa izba niezbyt czysta, z prostemi ławami, stołem i tapczanami, na których leżały sienniki napełnione słomą.
Jej własna toaleta zato była bez zarzutu: miała na sobie szewiotowy szlafroczek koloru olive, prześlicznie odbijający od alabastrowej cery, i jakby dopiero co przyniesiony z magazynu. Osoba tak wykwintna jak milady, nie puszcza się w podróż w jednej sukni. Przyjechała w pięknej granatowej amazonce, z którą deszcz, kosodrzewina i ostrze skał, obeszły się nielitościwie, bo teraz oto zawieszona na żerdzi, suszyła się przy ognisku. Suknia ta w pięknych fałdach zwieszająca się z konia, zaczepiana ciągle o gałęzie świerków i krawędzie skał, psuła w drodze humor wielkiej pani, i dała powód do tem większego na kraj utyskiwania. Przewodnik tłomaczył jej jeszcze w Zakopanem, że „do gór taka parada nie potrzebna“, ale go nie zrozumiała. Ujął więc za ogon jedną ręką, a drugą za nóż, pokazując na migi, że trzeba ogon uciąć. Wzięła to jednak za obrazę i aż poczerwieniała z irytacyi. Dał więc pokój, ale uśmiechał się z politowaniem, gdy owa wspaniała ozdoba z licznemi walczyć musiała z przeszkodami i ostatecznie została tak haniebnie sponiewierana przez deszcz ulewny.
Jedwabne wyłogi szlafroczka ozdobione guziczkami z massy perłowej, sznury wiążące go w pasie w fantazyjny węzeł, koronki u szyi i przy rękawach, pantofelki ze złoconej skórki, wszystko to byłoby na miejscu w apartamentach zamku Rochdale, ale tutaj zbyt wielkim uderzało kontrastem, wobec prostego urządzenia izby i ścian niepierwszej czystości, pokrytych setkami podpisów i rysunków, niekoniecznie pięknemi.
O wygodzie nikt tu nie marzył, każdy był rad, jeżeli mniejszy natłok podróżnych pozwolił mu zaspokoić niezbędne potrzeby: to jest wyspać się jako tako, osuszyć, oczyścić i posilić. Nocleg na twardym tapczanie, z siennikiem napchanym słomą, wydawał się rozkosznym spoczynkiem, strudzonym długą wycieczką turystom, a i to nie zawsze mieć było można; bo gdy w schronisku zebrało się dużo gości, nie wszyscy mieli tapczany. Sypiano wtedy na podłodze, na gałęziach kosodrzewiny, byle pod dachem, co też już wielką było wygodą, zwłaszcza gdy deszcz lał. Później przy Morskiem Oku zbudowano hotel, który niedawno się spalił, i teraz turyści znowu po dawnemu w schronisku nocują. Wykwintną lady, całe to otoczenie napełniało wstrętem i słabo jej się robiło od zapachu owczej skóry, wydzielającego się z przemokłych serdaków, parujących przy ognisku, a dla uszów nieznośnym był gwar rozmów, wołania, śmiechy, bieganina przewodników — i góralska, rozdzierająca uszy muzyka.
Szczęśliwym trafem, prócz lady Chester i jej towarzyszki Fanny, nie było żadnej innej damy tego dnia przy Morskiem Oku; cała więc jedna izba mogła być do jej rozporządzenia, a Fanny postarała się ją, o ile to było możliwe, przyozdobić. Stała tam już srebrna podróżna gotowalnia, ława była okryta kocem, a tapczan skórą białych kóz angorskich, z którą milady nie rozstawała się w podróży. Część stołu nakryto cienką białą serwetą, a ze srebrnej maszynki spirytusowej unosiła się przepyszna woń kawy. Lady Chester potrzebowała koniecznie ulubionym napojem wzmocnić nerwy. Ofiarowała filiżankę sir Edwardowi, zapraszając też przez grzeczność jego towarzyszy, ale nie skorzystali z zaproszenia, tłomacząc się że już kazali przygotować sobie herbatę. Z rozmowy dowiedzieli się, że milady przybyła do Morskiego Oka na dwie godziny tylko przed niemi i widziała jeszcze niezasłonięte mgłą jezioro, ale nazwała je w rozdrażnieniu dziurą i wyraziła zdumienie, że ludzie odbywają do tej dziury tak utrudzające pielgrzymki.
Sir Edward przedstawił lady Chester Henryka. Jej lordowska mość na ukłon chłopca odpowiedziała zaledwie dostrzegalnem, protekcyonalnem skinieniem głowy i wziąwszy lornetkę, przypatrzyła mu się uważnie. Inaczej wyobrażała sobie pogromcę niedźwiedzia: w tym szczupłym, bladym chłopczyku, skromnie trzymającym się na uboczu, licho odzianym, nie było nic bohaterskiego — nic takiego z czego mogłaby się obawiać rywalizacyi dla swego syna. Nie wyglądał też na intryganta. Gdy lornetkę odjęła od oczu, twarz jej nieco poweselała.
Towarzysze baroneta pożegnawszy milady, cofnęli się do drugiej izby, a sir Edward wypiwszy kawę oddalił się także i matka została sam na sam z synem. Wtedy Davy zachowujący dotąd spokój, wybuchnął.
— O, mamo! czemu mama nie kazała mnie hartować? Czemu ja nie umiem znosić trudów i niewygód jak inni? Dlaczego jestem tchórzem? Czemu mi się kręci w głowie, gdy patrzę w przepaść? O, mamo, mamo, gdyby mama wiedziała, ile ja znosiłem upokorzeń, ile się nałykałem wstydu! Nawet górale śmieli się z mego niedołęstwa. Ten przybłęda był zręczniejszy, wytrwalszy i mężniejszy odemnie, i lepszy nawet... tak mamo, lepszy, bo ja go skrzywdziłem, a on się nawet nie poskarżył przed dziadkiem! Ubogie to, licho ubrane, ale dumne jak książątko, i zdaje się niedbać o nic, nawet o łaskę starego!
Słowa syna zdumiały i przeraziły lady Chester; on jej czynił wyrzuty? On! słychane rzeczy!
Wzięła go na egzamin, wyciągnęła z niego słowo po słowie, historyę całej wycieczki i ogarnął nią silny niepokój; dojrzała poważne niebezpieczeństwo. Gdy słuchała, często rumieniec gniewu i oburzenia występował jej na twarz; często wargi gryzła niemal do krwi, a z ust wyrywało się nawet ciche francuzkie przekleństwo. Cały jej temperament hamowany zwykle wysiłkiem woli, ujawnił się przytem. Chodziła po izbie krokiem gorączkowym, z załamanemi rękami, przemyśliwając co robić, jak niebezpieczeństwu zaradzić. Tysiączne projekta przychodziły jej do głowy, ale co jeden to wydawał się trudniejszym do wykonania, co jeden to więcej szalonym. Sir Edward ma prawo darzyć łaskami, kogo mu się podoba; jest nieograniczonym panem swej woli, i może też obdarzyć majątkiem obcego chłopca — skoro jest bez rodziny, jak się zdaje. Ale w tem cała rzecz, czy istotnie jest bez rodziny? Po co on tu wreszcie przyjechał? czego szuka? Kto jest ten chłopiec, którego tak pokochał? Może właśnie ten chłopiec...
Nagle uderzyła się w czoło: gdzież miała rozum? Należało zbadać stosunki tego chłopca. Co to za rodzina, zkąd? Po co tu przybyli i jak długo zabawią?
I jak zwykle osoby nerwowe, u których wyobraźnia powiększa wszystko do olbrzymich rozmiarów, tak ona uprzytomniwszy sobie w tej chwili twarz Henryka, szukała w niej podobieństwa do rysów sir Edwarda, i wydało jej się że znalazła. A ponieważ gwałtowne temperamenty potrzebują się zawsze wypowiedzieć, i znajdują w tem ulgę, więc gdy Fanny weszła, lady Chester wyrzuciła z serca cały swój gniew na przybłędę wkradającego się w łaski możnego cudzoziemca i cały swój żal do sir Edwarda, że może mieć skłonność do kogo innego, prócz jej syna. Miała jednak tyle przezorności, że nie wyspowiadała się przed nią ze swych domysłów, choć nie taiła obaw co do materyalnych skutków tej skłonności.
Młoda dziewczyna, częsty świadek nerwowych wybuchów milady, wysłuchawszy, odrzekła spokojnie iż zdaniem jej, milady przesadza niebezpieczeństwo. W podróżach często zawierają się znajomości powstają sympatye nie mające głębszego na przyszłość znaczenia; przypadkowi przyjaciele rzadko się potem spotykają w życiu. Sir Edward wreszcie jest tak bogatym, że niejednego może hojnie obdarzyć jeszcze mu dużo zostanie. Trzeba też liczyć na jego szlachetność.
Szlachetność... prawda! o tem nie pomyślała lady Alicya, a znała go przecież, wiedziała że był szlachetny i wspaniałomyślny!
I przenosząc się od rozpaczy do nadziei, równie prędko jak się w niej była pogrążyła, zaczęła snuć różowe marzenia na przyszłość. Nie chciała jednakże już widzieć tego wieczora baroneta, znała bowiem i bystry wzrok jego i obawiała się, aby nie wyczytał z jej oczów, co się działo w duszy; kazała mu więc oznajmić że się czuje niezdrową i musi się położyć.
Skromny tapczan w schronisku okryty wykwintną bielizną z irlandzkiego płótna, zamienił się w eleganckie choć twarde cokolwiek posłanie. Mała srebrna westalka, bez której milady nie ruszała się nigdzie, wydzielała subtelne wonie; zapachu owczej skóry nie było już w izbie ani śladu. Znalazł się i romans francuski, którym leżąc już usiłowała uspokoić wzburzony umysł.
Fanny rozebrawszy milady, przygotowawszy wszystko co jej było potrzeba, postawiła przy łóżku mały srebrny dzwoneczek i wyszła na ganek dla odetchnienia świeżem powietrzem. W sieni spotkała profesora, którego wyraz twarzy uderzył ją. Malowała się na niej desperacya i zniechęcenie.
Na sztywny jego ukłon, dziewczyna miłym odpowiedziała uśmiechem, lubiła bowiem szczerze doktora Stranda, i czuła dla niego wdzięczność za rozbudzenie w niej zamiłowania do nauk przyrodniczych, datującego od czasu, gdy jako dziecko jeszcze, towarzyszyła mu w jego wycieczkach nad jezioro. Spytała więc troskliwie co mu jest, czy nie chory?
Ale profesor w mniemaniu, że wszyscy już wiedzą o jego przygodzie, wziął to pytanie za chęć naigrawania się z cudzej boleści i odrzekł ze złością, że „kobietom nic do tego co mu jest“; że żadna nie ma prawa wtrącać się w jego sprawy osobiste. Że wreszcie „szyderstwo z człowieka poważnego, nie przystoi osobie dobrze wychowanej, i nie spodziewał się tego po miss Fanny, która niegdyś wcale znośną była dziewczynką.“ W końcu dodał, zapalając się coraz więcej: że „mogłaby się wstydzić takiego postępku, choć coprawda, nie powinien się temu dziwić, bo po kobiecie wszystkiego spodziewać się można.“
To powiedziawszy, cofnął się i trzasnął drzwiami.
Fanny osłupiała ze zdziwienia. Nie tyle zdumiały ją niesprawiedliwie posłyszane obelgi, ile wybuch gniewu człowieka, który zdawał się nie mieć kropli żółci w sobie człowieka zawsze cichego i nieśmiałego w Rochdale, ożywiającego się jedynie wtedy, gdy była mowa o faunie głębinowej. Oczy jego zawsze przygasłe, błyskały iskrami gniewu, twarz pałała. Co mu się dziś stało? Co było przyczyną tej przemiany?
A profesora Stranda, zaledwie znalazł się za drzwiami, któremi tak odważnie trzasnął, opanowało straszne przygnębienie i wstyd... Czuł że postąpił jak żak, że ubliżył kobiecie, że stracił panowanie nad sobą — i to go strasznie upokorzyło. Należał do tych natur spokojnych i flegmatycznych, które rzadko unoszą się gniewem, ale gdy im się to nareszcie zdarzy, bywają wtedy straszne. Taka chwila przyszła na niego. Ale bo też co za przewrotność! Wiedzieć o katastrofie i pytać się z uśmiechem kłamanego współczucia, co mu jest! O, te kobiety, te kobiety! co za wcielenie fałszu i obłudy!
Fanny nie dała za wygranę. Jęła się dopytywać Dawida i dowiedziała się o przyczynie złego humoru profesora, a dowiedziawszy się, przebaczyła mu z całego serca jego porywczość — choć pozornie, aby go ukarać, udawała jeszcze obrażoną; bawiły ją zwłaszcza jego nieśmiałe spojrzenia, w których wyczytać było można wyrzut sumienia. Ułożyła ona sobie szlachetną zemstę. Rozpytawszy się dokładnie, w jakiem mniej więcej kierunku upadł słoik, postanowiła nazajutrz czynić poszukiwania na własną rękę. A nużby jej się udało znaleść Branchiopoda całego i żywego... co za tryumf! Co za upokorzenie dla biednego uczonego, że zostałby pokonany przez niewiastę!
Oprócz Davego, na ten raz przekładającego sen nad kolacyę, wszyscy uczestnicy wyprawy zasiedli w drugiej izbie do stołu, gdzie kucharz Jack, podał na wieczerzę Lipienie duszone z włoszczyzną, obłożone kartofelkami i Pstrągi na sposób tatrzański w cieście smażone, które wybornie smakowały zgłodniałym wycieczkowiczom. Potem wniósł na dużym półmisku wspaniałego Łososia, złowionego w Morskiem Oku, z sosem tatarskim. Warburton okazał zdziwienie na widok tej wykwintnej potrawy!
— Co widzę? — zawołał — morska ryba tutaj! Zbyt wielka odległość tego zakątka górskiego od morza i brak kolei żelaznej, nie pozwala przypuszczać aby została zkąd inąd sprowadzoną, zwłaszcza w czasie gorącego lata. Słyszałem że istnieje jakaś legenda, o łączności podziemnej tego jeziora z morzem. Czyżby to było prawdą?
— Legenda rzeczywiście istnieje — odrzekł Witold — i znajdowała wiarę nawet u inteligencyi. Mówiono że jakiś kupiec znalazł tutaj szkatułkę zgubioną podczas morskiej podróży, a Stanisławowi Augustowi przyniesiono nawet odłamki z belek znalezionych na powierzchni Morskiego Oka, mających być szczątkami rozbitego gdzieś na morzu okrętu. Okruchy te wystawione były w zamku królewskim w Warszawie na widok publiczny, a rząd austryacki wydelegował nawet Komisyę naukową do badania Karpat, która przedsiewzięła sprawdzić wiadomości o komunikacyi morza z jeziorami tatrzańskiemi.
— Morskiemi oczami zwano wszystkie stawy tatrzańskie — wtrącił doktór — było ich aż sto dwadzieścia!
Doktor Strand, którego to zaczęło interesować, odezwał się:
— Gdyby jezioro łączyło się z morzem, musiałoby ulegać przypływom i odpływom.
— Tak też twierdził jeden z członków Komisyi, nawet zatknął znak na brzegu Ciemnosmereczyńskiego[1] jeziora; ale nazajutrz nie zna- lazł żadnej zmiany. Woda ani się podniosła, ani opadła. Osądził więc, że legenda nie jest oparta na rzeczywistości.
— Byli jednak tacy, co twierdzili że te odpływy i przypływy, widzieli. Górale mianowicie utrzymują, że wody Morskiego Oka w pewnych porach podnoszą się do góry, a w pewnych na dół opadają. Staszyc tłomaczył to podniesienie skutkiem nawalnych deszczów i roztopień śnieżnych. Wówczas wody Morskiego Oka wznoszą się nagle, dopóki nie przebiorą grzbietu pozostałego z rozwalonej ściany, a w całej szerokości kilkuset stóp przewalając się tamtędy, wyglądają jak ogromna rzeka, na kilka stóp wysoko i szeroko lecąca w Rybie jezioro.
— Zdaje mi się, że mogę państwu dowieść prawdziwej łączności z morzem wszystkich morskich oczu tych gór — odezwał się Strand — i wyjaśnić rodowód tej legendy. Sięga ona czasów bardzo odległych, czasów owych, o których panowie Raciborski i Limanowski, tak piękną ułożyli opowieść; prawdopodobnie okresu lodowego, gdy wszystkie niziny i doliny zalane były morzem. Przechowuje się podobno dotąd na Podhalu tradycya, że woda spłynęła tu dopiero przez przebicie skał w Pieninach. W ten sposób zbiorniki wód w tych górach, mogły się łatwo wydać ludziom zamieszkującym wówczas jaskinie, cząstkami morza łączącego się pod ziemią z jeziorami, zwłaszcza że nie znali prawa fizycznego o równowadze płynu w naczyniach łączność z sobą mających. Ztąd też pewnie powstała nazwa Morskiego Oka.
— Tradycya o morzu spotyka się i u ludów w innych górach zamieszkujących — wtrącił Warburton.
— Że łączność ta nie istnieje, dowiódł tego niedawno znakomity przyrodnik polski, Eugeniusz Dziewulski, który pomierzył większe jeziora tatrzańskie. Mierzył on głębokość tego jeziora z całą dokładnością i badał dno jego za pomocą przyrządu wynalezionego przez profesora Dybowskiego, przy mierzeniu Bajkału. Wasza Miłość pewnie o nim nie słyszał?
— Wiem, wiem, Dybowski, znakomity przyrodnik i podróżnik. Rozpisywał się o nim w swoim czasie Times.
— Otóż przyrząd ten puszcza się z ciężarkiem na dno, a jest zaopatrzony w metalową szczękę z kolcami, dla chwytania tego co się na dnie znajduje. Dziewulski więc używając tego przyrządu, nietylko zbadał głębokość jezior, ale pozbierał muł znajdujący się na dnie, a z mułem i różne żyjątka, które znowu zdeterminował profesor Ślósarski.
— Jakąż tedy znalazł głębokość?
— Rozmaitą. Największa wynosiła około pięćdziesięciu metrów, a mierzył je w różnych miejscach. Zdjął bowiem dokładny plan dna jeziora i podzielił na siedem równych części, które badał w odległościach stumetrowych.
— Ale owa komunikacya podziemna z morzem, znajdować się może w miejscu, którego nie dotknęła ołowianka — wtrącił Henryk.
— Kiedy on nietylko wzdłuż, ale i wszerz jezioro przemierzył.
— Co też owa szczęka metalowa złowiła na dnie?
— Okrzemki, Korzenionóżki i trochę mułu.
— Bardzo lichy połów...
— Skutkiem tego jeziora tatrzańskie są bezrybne, a to, przy którem znajdujemy się obecnie, jest jedyne w którem poławiają się pstrągi i łososie, i dla tego też zowie się Rybiem.
— A więc lipienie, które widzimy jeszcze na stole, nie pochodzą z Rybiego?
— One poławiają się w potokach.
— Towarzystwo Tatrzańskie zaprowadziło prawidłowy chów łososi i pstrągów — wtrącił Jakób. W tym celu zarybiony był Dunajec oraz inne rzeki i stawy tatrzańskie. Doświadczenie pokaże, o ile się powiedzie ta hodowla.
— Ale nie dowiedziałem się dotąd, pomimo waszej długiej rozprawy, moi panowie, zkąd wzięła się tu na stole morska ryba, której szczególnym jestem amatorem. Dowiedliście, że Morskie Oko nie ma komunikacyi z morzem; więc pytam po raz trzeci, skąd się tu wzięła? bo o pstrągach wiem, że żyją w górskich potokach i posuwają się aż do stawów. Czem tedy żyją, nie pojmuję, gdy niema nic do jedzenia!
— Tak znowu źle nie jest: nad wodą latają owady, i te są w powietrzu chwytane przez zwinne pstrągi, wyskakujące z wody rzutem dobrze wymierzonym, jak nietoperz lub jaskółka; tutaj zaś łowić mogą gąsienice i poczwarki. Co do łososia, nie jestto stały mórz mieszkaniec, ale ryba wędrowna. Żyje w wodzie morskiej i słodkiej. Na wiosnę ciągnie z morza Bałtyckiego i Niemieckiego do Renu, Elby, Wezery, a u nas do Wisły i jej przytoków, to jest Dunajca z Białką, Sanu, Skawy, Bugu. Wodospady, tamy i inne zapory, napotkane na drodze, przeskakuje i idzie coraz dalej pod wodę, aż ku źródłowiskom rzek. Tutaj czas jakiś przebywa, tu składa ikrę na dnie wody w dołek, który sam wygrzebawszy, następnie zagrzebuje starannie. Po dokonaniu tego, wracają łososie jedne po drugich do morza, o ile ich rybacy nie wyłowili. Młode rodzą się w rzekach, ale kiedy płyną niemi do morza, niewiadomo: to tylko pewne i to jest ich cechą szczególną, że podrósłszy w morzu, wracają składać ikrę w te same rzeki, w których się zrodziły.
— Między zwierzętami często się zdarzają takie objawy patryotyzmu — rzekł Strand.
— Ludzie mogą się od nich niejednego nauczyć — dodał Jakób.
Warburton podniósł się i rzekł:
— Wybaczycie panowie że się oddalę, jestem bardzo znużony. Nie mówię wam dobranoc, bo wkrótce zapewne podążycie za mną. Do widzenia.
Przy stole zapanowało milczenie.
— Co się stało sir Edwardowi? — zawołał Witold, gdy Warburton oddalił się. — Tylko co mówił, że łosoś jest jego ulubioną potrawą, a gdy tę potrawę podano, zaledwie jej dotknął, już odchodzi... A doprawdy, że kucharz ją wybornie przyrządził. Prawdziwe arcydzieło!
Przysunąwszy półmisek, nałożył sobie sporą porcyę na talerz i dodał:
— Ale ja jutro na obiad przyrządzę potrawę, która nie wiem czy smakować będzie Anglikowi.
— Co! pan się zna na kucharstwie? — zapytał Walter zdziwiony.
— Tak, trochę...
— Czy można wiedzieć, co to będzie takiego? — zapytał Jakób.
— Zobaczysz pan jutro.
I zaczął z cicha pogwizdywać, co było u niego oznaką dobrego humoru — wreszcie dodał:
— Szkoda, że sir Edward nas opuścił: chciałem opowiedzieć państwu legendę o Morskiem Oku.
— Opowiedz nam pan, opowiedz — wołali wszyscy — prosimy bardzo.
— Ale i na nas już czas spać: odłóżmy opowiadanie do jutra — drożył się Witold, czem jeszcze więcej wszystkich zaciekawił.
— Powieść chyba nie będzie długa — wtrącił Walter — więc wypijmy jeszcze po jednej szklaneczce.
— Zgoda — rzekł malarz, biorąc butelkę, a gdy wszystkim napełnił kieliszki, tak mówić zaczął:
— Gdzie teraz wznoszą się góry i skały, poprzerzynane wąwozami, rozciągał się niegdyś kraj równy, żyzny, pokryty łanami złocistego zboża, kwiecistemi łąkami i zielonemi lasami. Cała ta ziemia bogata, aż po granicę węgierską, była własnością możnego polskiego pana, który się zwał Morski. Był on wdowcem i miał córkę jedyną cudnej urody; miłował ją nad życie, otaczał dostatkami, nie odmawiał niczego. Młoda dziewica mieszkała w zamku wspaniałym, przechadzała się po ogrodach przepysznych, pełnych najrzadszych owoców i kwiatów, stroiła się w kosztowne szaty i klejnoty.
Wśród tych bogactw i tego przepychu, brakło jej tylko jednego najszacowniejszego skarbu: opieki i troskliwości macierzyńskiej. Ojciec, choćby najlepszy, nie jest w stanie dziewczęciu matki zastąpić. Czuł to pan Morski i ciężko wzdychał, ilekroć przypomniał sobie zacną towarzyszkę, którą przed laty utracił. Tymczasem córka dorosła; sława niepospolitej jej urody rozniosła się po całym kraju — mnóstwo też młodych panów zajeżdżało na zamek pana Morskiego, pragnąc pozyskać rękę pięknej jego córy. Ojciec jednak nie spieszył się z wyborem: każdemu odpowiadał, że dziewczę jeszcze za młode.
Panna Morska wyszła raz na jagody do lasu w towarzystwie służebnych swych dziewcząt, a ponieważ pogoda była piękna, wesoła gromadka zapędziła się za daleko, zabłądziła i nie wiedząc o tem, przekroczyła granicę węgierską. Na Węgrzech panował wówczas młody i urodziwy książę; ten właśnie wyjechał był na łowy do lasu, spotkał dziewicę zbłąkaną, powitał z uszanowaniem — i z rycerską grzecznością do granicy odprowadził, drogę wskazał, przy pożegnaniu zaś powiedział, że wkrótce o nim posłyszy.
Książę rozmiłował się srodze w pannie Morskiej: chociaż nie była ani królewną, ani księżną, postanowił ją wziąść za żonę. Wyprawił też niezwłocznie posłów do polskiego pana, prosząc o rękę córki; ani wątpił, iż przychylną odpowiedź otrzyma: był przecież księciem udzielnym. Ale pan Morski posłów z niczem odprawił: powiedział im, że córki swej jedynej za Węgrzyna nie wyda, choćby był królem, nietylko księciem, gdyż pragnie ją widzieć żoną rodaka.
Zdziwił się książę i zasmucił; nie stracił jednak wszelkiej nadziei. Sam z licznym orszakiem pojechał na zamek pana Morskiego, wziął z sobą dary bogate dla ojca i dla córki, kłaniał się i prosił pokornie, aby mu piękną dziewicę oddano za żonę. Lecz i tym razem otrzymał takąż samą odpowiedź; pan Morski darów nie przyjął, córkę zamknął i nawet gościowi nie pokazał; poprzysiągł też uroczyście, że nie wyda jej nigdy za Węgrzyna, bo chce mieć zięcia swojaka. Książę ze smutkiem odjechać musiał.
Pannie Morskiej podobał się urodziwy młodzieniec, a może więcej jeszcze ujęło ją wysokie jego dostojeństwo. Była córką możnego i bogatego pana, lecz zapragnęła zostać księżną panującą; płakała więc i narzekała na srogość ojca, błagała gorąco, aby od postanowienia odstąpił i pozwolił jej węgierskiego księcia zaślubić! Ale on tem więcej się uparł, ofuknął ją po raz pierwszy w życiu z gniewem wielkim, zabronił myśleć o Węgrzynie i zagroził że ją przeklnie, gdyby ważyła się kiedykolwiek wolę jego przełamać.
Aż oto w tym czasie król polski rozesłał wici po całym kraju, wzywając wszystkich, kto w Boga wierzy, na wielką wojenną wyprawę przeciw Tatarom. Pan Morski był mężnym rycerzem: wnet hufiec zbrojnych wystawił i stanął na jego czele. Nim odjechał, obawiając się o bezpieczeństwo swego zamku, córkę odwiózł do klasztoru i powierzył opiece pobożnych zakonnic. Potem wyruszył w pole za królem.
Wojna trwała bardzo długo, pan Morski nie wracał i nie dawał znać o sobie. Tymczasem młoda jego córka nudziła się w murach klasztornych, tęskniła za pięknym światem, za lasami zielonemi, za kwiecistemi łąkami, za śpiewem ptasząt i szmerem strumieni. Pewnego wieczora, gdy siedziała sama jedna w swojej celi, a zakonnice wszystkie modliły się na chórze, drzwi skrzypnęły z cicha i weszła nieznajoma staruszka. Była to żebraczka, która wprosiła się za kratę klasztorną i przypadkiem niby do panny Morskiej trafiła.
Ale staruszka ta znała się na różnych czarach; przysłał ją książę węgierski, aby urok rzuciła na piękną dziewicę, którą postanowił wbrew woli ojca poślubić. Żebraczka, obdarzona hojnie przez panienkę, prosiła ją aby pozwoliła sobie powróżyć; ta chętnie na to przystała, chcąc się nieco rozerwać. Wróżka wzięła rękę dziewczyny, wpatrywała się w nią długo, kiwała głową i tak mówiła:
— Piękna panienko, czeka cię los bardzo świetny i szczęśliwy. Opuścisz wkrótce ten klasztor; nie na mniszkę ty jesteś stworzona! Będziesz panią wielką, zamieszkasz w pałacu wspaniałym, w komnatach złocistych, zasiądziesz na książęcym tronie. Małżonek twój przyszły, młody, urodziwy książę, proch zmiatać będzie przed stopami twemi, obsypie cię złotem, klejnotami, bogactwem wielkiem. Nigdy nawet we śnie nie marzyłaś o takiem szczęściu, jakie czeka ciebie.
Gdy wróżka tak mówiła, panienka przypomniała sobie księcia węgierskiego, który to dziewosłębów przysyłał do zamku jej ojca; nie wątpiła, że małżeństwo to postanowione jest w wyrokach przeznaczenia. Stara wróżka czarodziejka urok na nią taki rzuciła, że odtąd ciągle o młodym księciu myślała i wydawał jej się najpiękniejszym i najlepszym ze wszystkich ludzi na świecie. Dnie upływały, ojciec nie wracał, dziewczyna nudziła się sama jedna w klasztorze, tęskniła i wzdychała.
Przyszła wróżka raz i drugi: wpuszczano ją łatwo do klasztoru, bo umiała się ułożyć i udawała pobożną pielgrzymkę. Tym razem już nie wróżyła panience; ale gdy nikt nie widział, wyjęła z pod ciemnego płaszcza kosztowną skrzyneczkę, złotem okutą, otworzyła ją, a panna Morska aż wykrzyknęła z podziwu. W skrzyneczce były takie przepyszne perły i korale, jakich nigdy w życiu nie widziała. I powiedziała jej stara wróżka, że to młody książę węgierski przysyła te dary wraz z pozdrowieniem narzeczonej swojej i ma nadzieję wkrótce ją nazwać swoją małżonką: oznajmiły mu to wróżki przeznaczenia.
Panienka przypomniała sobie wprawdzie, że ojciec przekleństwem jej zagroził, gdyby wyszła za cudzoziemca przeciw jego woli; lecz uroki wróżki wielką miały siłę: coraz rzadziej myślała o ojcu, coraz częściej o pięknym węgierskim księciu. Aż pewnego dnia stanął u furty klasztornej mnich sędziwy, z kijem pielgrzymim w ręku i o jałmużnę prosił. Zakonnice nie przeczuwając zdrady, wpuściły go do wnętrza i kazały dać posiłek w refektarzu.
Tym mnichem-pielgrzymem był przebrany książę węgierski. Gdy zakonnice modliły się na chórze, on pannę Morską odszukał i namówił, aby z nim wyszła pokryjomu z klasztoru. Owa wróżka, czarodziejska, wierna jego sługa, dała mu zioła usypiające; więc książę obsypał niemi psy, co strzegły klasztoru, a tak niepostrzeżony przez nikogo panienkę uprowadził. W pobliżu stały konie w pogotowiu pod strażą masztalerza; książę zrzucił habit mnicha, w przepysznym rynsztunku wskoczył na konia, pannę posadził przed sobą i pomknął cwalem do Węgier. A tam w kościele czekał kapłan ze stułą i tegoż dnia jeszcze panna Morska księżną została.
Sprawdziły się zrazu słowa wróżki: książę miłował małżonkę swoją, i wszelkich starań dokładał, aby była szczęśliwą. Osadził ją w przepysznym pałacu koralowym, lśniącym od złota i klejnotów. Cały dzień księżna młoda pląsała po łąkach kwiecistych, a wieczorem wróżki śpiewały jej pieśni urocze i do snu ją kołysały. Młode małżeństwo żyło zgodnie i szczęśliwie, wszystko im się wiodło, mieli dziatek siedmioro ślicznych i zdrowych; w kraju ich panował dobrobyt, zboże pięknie rodziło, nigdy przez te lata nie przytrafiła się klęska żadna, ani grad, ani powódź, ani pożar.
Upłynęło lat z dziesięć, o panu Morskim nie było słychu. Dawno już wojna się skończyła, rycerze do domów popowracali; o nim wieść się rozniosła, że zginął z ręki Tatarów. Córka przywdziała żałobę, dobytek po ojcu zabrała i zapomniała zupełnie o groźbach i przekleństwach.
Aż dnia pewnego niespodzianie powrócił stary pan Morski z niewoli tatarskiej. Zajechał do zamku swego; poznała go służba, witała pana z radością, bo dobrym był zawsze dla sług. On zaraz o córkę spytał, więc mu powiedziano, że księżną jest węgierską i mieszka niedaleko w pałacu koralowym.
Pobiegł tymczasem któryś ze sług wiernych do księżny i dał jej znać o powrocie ojca. Zlękła się nieco, lecz sądziła że dziś, po tylu latach, ojciec zapomni dawnych postanowień i przebaczy. Więc spiesznie na czarne szaty żałobne, włożyła klejnoty i do ojca iść chciała na zamek. Lecz zaledwie wyszła, spotkała go przed swoim pałacem i witać poczęła czułemi słowy. Stary pan Morski podniósł groźnie prawicę w górę, nogą o ziemię uderzył i pałac koralowy rozsypał się w gruzy, a on wymówił słowa przekleństwa:
— Oby ten Węgrzyn twój i całe mienie jego przemieniło się w kamień!
Księżna przerażona, przywołała dzieci swoje i z płaczem rzewnym objęła kolana ojca, błagając go o litość, a on z większym jeszcze gniewem wykrzyknął:
— Rozpłyń się we łzach swoich, a dzieci te niech w nich potoną! Aniś ty córka moja, ani one moje wnuki!
I wnet spełniło się straszliwe przekleństwo ojcowskie. Pola, lasy, łąki, pałace i wioski, wszystko znikło — natomiast dzikie skały i głazy zaległy całą okolicę. Przerażenie ogarnęło księcia, przebrał się za mnicha, jak niegdyś, gdy do klasztoru podstępnie się zakradał i umknąć chciał do swojej węgierskiej stolicy. Lecz w jednej chwili zmartwiał i skamieniał, a postać jego do tej pory stoi tu nad jeziorem niewzruszona i „Mnichem“ się zowie.
Księżną patrzała na to i zalewała się gorzkiemi łzami; zgromadziła dziatki dokoła siebie i wielkim głosem wołała wróżek swych, czarodziejek, na ratunek. Lecz moc ich nie była w stanie zażegnać ojcowskiego przekleństwa. Zbiegły się przelęknione i drżące, każda chwyciła na ręce jedno dziecko i uciekała z niem z tych miejsc okropnych; ale skały i głazy rosły pod ich stopami i zagradzały im drogę. Posiadały więc wszystkie, bezsilne i smutne, czekając śmierci — bo widziały, że niema tu dla nikogo ratunku.
Dzieci płakały i żałośnie wołały matki, ona kolejno przybiegała do nich i tuliła je, a z oczu jej łzy lały się strumieniem — lały się bezustanku, spływały w doliny i powstało z nich siedem stawów. W każdym stawie jedno dziecię zatonęło. Wówczas księżna zapłakała tak rzewnie, że wypłakała oczy. Jedno stoczyło się z wysokiej skały i wpadło do głębokiego stawu, który też stąd nosi nazwę Morskiego Oka. Nakoniec i sama księżna wpadła w staw inny, a że czarne szaty miała na sobie, więc woda zabarwiła się od nich i staw Czarnym się zowie.
— Takie podanie opowiada lud tatrzański o swoich skałach i stawach, dodał Witold skończywszy opowiadanie — i sięgnął po kieliszek.
Walter słuchający z wielkiem skupieniem, odezwał się:
— W tem opowiadaniu jest dużo poezyi i tragizm wielki, a jak nić czerwona, przebłyskuje piękna zasada, którą stoją narody: Przy swojem stać i swoje miłować.
Gdy towarzysze baroneta wracali do izby przeznaczonej na nocleg, baronet nie spał jeszcze, bo w ciemności błyszczał ogień jego cygara. Że jednak nie odzywał się wcale, więc udali że tego nie spostrzegają i zachowywali się jak mogli najciszej.





  1. Jeziora Ciemnosmereczyńskie leżą między turniami Mięguszowieckiego szczytu, Cubryny i Koprowego Wierchu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.