Róża bez kolców/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
W DRODZE DO WODOGRZMOTÓW.

„Konwie stoją pod szałasem;
Niby w lilijach, mleko w nich.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Sir Edward miał nadzieję, że profesor znajdzie się w dolinie Pięciu Stawów i razem pójdą w dalszą dro bo tędy był główny gościniec do Morskiego Oka, ale nadzieja ta omyliła. Minął ranek, nadeszło południe, a uczonego Stranda nie było. Warburton okazywał pewne zaniepokojenie, ale uspokojono go zapewnieniem, że przewodników wziął wytrawnych, więc nic złego stać mu się nie może.
Już mieli wyruszać w dalszą drogę, gdy zwrócił ich uwagę tentent wbiegających owiec. Asystowali więc przy udoju i byli świadkami wyrobu sera. Przypatrywali się jak baca mleko z gieletów[1] wylewał do wielkiej stągwi, cedząc je przez płachtę nakrytą gałązką smereczyny, co mu odrębny nadawało zapach; jak wlewał do niego jakiś mętny płyn wygotowany z cielęcego żołądka, mającego własność ścinania mleka, a poczekawszy czas jakiś, obmył w wodzie ręce, obrosłe czarnym długim włosem i zanurzył je w mleku po łokcie. Przed bacą stał miody chłopak, trzymając za dwa rogi płachtę przypiętą do pasa. I on, i baca, i goście, przyglądający się tej czynności, głębokie zachowywali milczenie. Nareszcie Warburton z uśmiechem rzekł do Witolda.
— No, nie bardzo to apetycznie wygląda i chyba pański przyjaciel i entuzyasta, posiadający zarazem talent Hogartha i Rembrandta, nic już poetycznego w tem nie znalazł.
— Przeciwnie, sir — odrzekł Witold — Witkiewicz utrzymuje, że chwila w której baca zanurza ręce w mleku, jest chwilą uroczystą. Gdy się to działo w jego obecności, wydawało mu się, że ten stary, z łysem czołem człowiek, okryty skórą białej owcy, z mosiężną dziwnego kształtu spinką na piersiach, odprawia jakiś tajemniczy obrządek, a młody służy mu do niego. I dodał: „Kto zgadnie, czy w nim samym ta nagła przemiana zachodząca w mleku, to powstawanie sera, nie przedstawia się jako zjawisko cudowne, którego przyczyny leżą poza kresem ludzkiej wiedzy!“ A gdy baca wydobył z kotła ogromną bryłę śnieżystego sera, wydała mu się ona na tle czarnego osmolonego wnętrza chaty, jak „jasny krąg księżyca.“
— W tem oświetleniu rzeczywiście obraz inaczej się przedstawia — powiedział baronet. — Co to jest być poetą!
Baca istotnie wydobył w tej chwili bryłę sera, włożył ją w płachtę, trzymaną przez chłopaka i zawiesił żeby ociekła, a wziąwszy czerpak poczęstował gości świeżą żętycą. Pili ją wszyscy prócz Dawida, który zaledwie dotknąwszy ustami, odsunął napój ze wstrętem. Tymczasem ser ociekł, baca zdjął z kołka płachtę, odwinął, i ukrajawszy płat sera, podał gościom. Wszyscy jedli go z apetytem, bo ser świeży posiada smak delikatny, który traci w miarę jak ser starzeje się, a z nim razem jełczeje tłuszcz zawarty w mleku, nabierając ostrej woni i szczypiącego smaku.
— O ile widok z Krzyżnego przykuwa do miejsca, o tyle dolina Pięciu Stawów przerażające martwotą swoją czyni wrażenie — powiedział Witold, gdy wyprawa ruszyła w dalszą drogę. — Z góry zwierciadła stawów mienią się srebrem, szmaragdem i szafirem, a tu są czarne i posępne. Wielki staw przy którym stoimy i ciemność wód jego, wynikająca zapewne ze straszliwej jego głębi, dreszczem przejmuje! Nie jestem nerwowy, ale bez żalu opuszczę tę dolinę śmierci: czarne paszcze potwornych olbrzymów ziejące strachem, i mgły, co się ich czepiają, jak cienie!
— Staw Wielki, jest największym ze wszystkich stawów w Tatrach — odezwał się doktór. — Obejmuje on 63 morgi powierzchni i ma 78 metrów głębokości: mierzył go Dziewulski. Kościół Panny Maryi w Krakowie, z wysoką wieżą z której brzmią hejnały, schowałby się cały w toniach tego jeziora, i tylko szczyt wieży z koroną, sterczałby po nad wodą.
— Z jakiej przyczyny to właśnie jezioro jest głębsze od innych? — zapytał baronet.
— Wody trzech stawów spływają do niego, i stąd dopiero, jak ze wspólnego zbiornika, spadają potokiem po skale do Roztoki, tworząc Siklawę. Z ogromnym hukiem stacza się ten potok w przepaść, zamieniając się w parę. Gdy słońce świeci, tęcza pojawia się raz po raz na tle wodospadu. Spieniona woda wynurza się z otchłani i szumi dalej po skałach, na których w Lipcu jeszcze leżą śniegi, a w końcu dzikim parowem spływa w dolinę Białki. Stanąwszy na skale u ujścia z Wielkiego stawu, widzieć można Siklawę w całej okazałości.
— Widzieliśmy ją z Krzyżnego: wyglądała jak mieniący się srebrny, dyamentami nasadzony pas — rzekł Warburton — ale pojdziemy przypatrzeć jej się z bliska i stanąć u jej stóp. Słyszałem, że to jest najwspanialszy wodospad w całych Tatrach! Ale wiecie co panowie? Ten Wielki staw z fantastycznemi zarysami otaczających go skał, podobny jest do wielkiego basenu, w którym olbrzymy skamieniałe przyszły obmywać stopy przed jakimś wielkim w wieczność pochodem!
Okrążywszy północnym brzegiem staw Wielki, przybyli nad upływ wód po skale. Doszli do miejsca gdzie się ścieżka dzieli, jedna prowadzi na Świstówkę, a druga wiedzie w dół do Siklawy. Witold przystanął i rzekł, zwracając się do baroneta:
— Wasza Miłość porównywa te stawy do olbrzymich basenów, a hr. Władysław Tarnowski porównał je do olbrzymiego amfiteatru, w którym widzowie skamienieli z przerażenia. Stojąc tu na tem miejscu, i mając przed oczyma z jednej strony „dolinę śmierci“, a z drugiej w dole Siklawę spadającą w przepaść, takim uczcił ją wierszem:

„Po gruzach gruzów skalnych stąpam od Roztoki.
U stóp mych się rozsiadły wszystkie czary ziemi:
Bory — w dolinach nitki zdrojów z skały swemi;
W dali niebieski Beskid kryje się w obłoki.
Tu, acz droga nużąca jak droga żywota,
Masz widok, jakim szatan kusił Zbawiciela,
Cudem cudów arcydzieł harmonii, wesela!
A wtem spojrzysz za siebie — tam? Tatrów Golgota!
Staje ci przed oczyma szereg wierchów dziki,
Jak amfiteatr świata — bez życia, bez śpiewu:
Środkiem przestrzeń martwoty — świat głazów, świat dziwu,
A nad głazami krążą orły pustelniki!
To przestwór Pięciu Stawów — Stygijskie chodniki...

Dzicz! i bryły na bryłach chaosem ciśnione —
Wzdłuż i wszerz się rozlega — a środkiem przestrzeni,
Pięć Stawów w głazach lśnią się zwierciadły ciemnemi,
Milczą tajemnie — w koło życia pozbawione!
Tu mgieł wielkie królestwo, świat przerażający!
Jeden staw z drugim fale mimo głazów łączy,
Aż wraz grzmią w otchłań, z szczytów Siklawy strącone!...

O Siklawo! w twe piany huczące, szalone,
Milcząc pogląda pielgrzym — i rozmyśla — życie!...
Ono przegrzmi i runie — jak mgły rozpędzone.
Pielgrzym u piersi matki natury, jak dziecię:
Zmysły utopił w obraz jej — odbieżał ciała,
I duchem się rozemdlał w wszechświata rozkwicie!...
Słucha górala — niemy wśród tych skał jak skała!...“

Warburton zadumał się.
— Od chwili gdy przeszliśmy Żółtą turnię — rzekł, wodząc okiem po skałach — zdaje mi się ciągle, że czytamy nowy a nieznany rozdział Boskiej komedyi“ i że lada chwila ujrzę zstępujące w przepaście ze szczytów, postacie Wirgilego i Danta. Szkoda że niema z nami profesora! Choć to przedewszystkiem naturalista, patrzący na wszystko z punktu widzenia naukowego, ale ma duszę niepospolitą, umie odczuwać rzeczy wielkie i jest wrażliwy na piękno.
— Jeżeli tylko piękno to nie jest rodzaju żeńskiego — wtrącił, śmiejąc się Walter.
— Nawet i wtedy — odrzekł z przyciskiem Witold, którego oddawna swędził język, żeby się podzielić z towarzyszami tem co wiedział.
Wszyscy to za żart wzięli, a Warburton rzekł:
— Właśnie to jedno mam mu do zarzucenia, że go w rodzaju żeńskim nie uznaje wcale. Taki uczony człowiek, a taki niesprawiedliwy i uprzedzony w tym jednym, jedynym względzie.
— Oh, sir, mylisz się pan! Doktór Strand nie jest wcale tak uprzedzonym i niesprawiedliwym, jakim się wydaje i za jakiego chce uchodzić. Utrzymuję, że jest on wszelkiego piękna wielbicielem, a szczególniej żeńskiego. Mam na to dowody.
— Nie uwierzę temu nigdy — powiedział Warburton. — Strand ma naturę prawą i uchodzi za takiego, jakim jest rzeczywiście!... A... jakież są pańskie dowody?
— Czy wasza Miłość przypomina sobie pomięszanie profesora, gdy raz do bardzo zamyślonego Jakób odezwał się, że go „budzi w kolorze błękitnym?“
Baronet pomyślał chwilę.
— Tak jest, przypominam sobie.
— A potem znowu takie samo zmięszanie, gdyś mu powiedział, sir, że myśli „o niebieskich migdałach.“
— I to także pamiętam.
— A pamiętasz, sir, nagły gniew profesora w drodze do Czarnego Stawu, gdy Jakób żartem chciał sięgnąć ręką do kieszeni jego surduta?
— Ach naturalnie! Dziwiliśmy się wtedy wszyscy gwałtownemu uniesieniu tego cichego i łagodnego zawsze człowieka.
— Człowieka, nie mającego w sobie żółci, można to śmiało powiedzieć — wtrącił Walter.
— I wszyscy wtedy mówiliśmy, że profesor musi przy sobie mieć coś, czego nam nie chce pokazać; że jednem słowem, na dnie jego kieszeni spoczywa tajemnica, którą profesor ukrywa przed nami, i obawia się aby przypadkiem na jaw nie wyszła. Sir Edward nawet wtedy wyraził przypuszczenie, że profesor dokonał odkrycia naukowego, którego nie chce rozgłaszać przed czasem, a o którem zapewne wkrótce dowiemy się z gazet.
— Istotnie, takie zrobiłem przypuszczenie i trwam przy niem dotąd.
— Otóż ja... zbadałem tę tajemnicę! Wiem co profesor ukrywa przed nami.
— Zbadałeś pan? — zawołali wszyscy jednogłośnie.
— Dokładnie.
— I cóż on tam chowa?
— Jestto... — rzekł, spoglądając po wszystkich ze złośliwym uśmiechem — jestto... wstążka błękitna!
Wysłuchano tych słów ze zdumieniem.
— Eh — rzekł Warburton, machnąwszy ręką z lekceważeniem — to niczego nie dowodzi. Profesor pewnie używa jej zamiast sznurka do wiązania swych notatek.
— Wątpię; wstążka ta bowiem ułożona jest w pełną wdzięku fantazyjną kokardę.
— Nieprawdopodobne — powiedział znów baronet — hm, czyżby... nie, to być nie może! Profesor jest prawdą uosobioną, pocóżby miał grać z nami komedye?
— Po co? dla lepszego zamaskowania prawdziwego stanu rzeczy — rzekł rozweselony Witold, który sam nie wierzył w to co mówił. — Pojmujemy, sir, że w tym wieku... Ale rzeczy takie zdarzają się czasem... Serce nie sługa!
— Ależ, moi panowie, profesor Strand jeszcze nie tak stary — ujął się za nim Walter — nie ma lat sześćdziesięciu i mógłby się ożenić, tylko jego zaniedbana toaleta lat mu dodaje.
— Nie, nie! — powiedział Warburton — w każdym razie uczucie u Stranda nie objawiałoby się w sposób tak sentymentalny. Nie mogę się pogodzić, z tem co słyszę. Ale jakże pan doszedłeś do swego odkrycia?
— Czy dawno dowiedziałeś się o tem? — zapytał Jakób.
— Wczoraj, gdy profesor wybierał się do Dwoistego i pochylony pakował swój tłomoczek, układając troskliwie ołowiankę do badania dna jezior, spostrzegłem coś błękitnego wyglądającego z tylnej kieszeni jego surduta, w tej chwili nieco odstającej. Wsunąłem ostrożnie rękę i obejrzałem tę jedwabną tajemnicę. Pachniała irysem.
— Rzecz dziwna — pomyślał — Walter — lady Chester używa tych perfum... Ach, wiem już, to wstążka zgubiona przez Fanny w grotach Raptawickich.
— Obejrzawszy, włożyłem napowrót...
— I profesor tego nie spostrzegł?
— Nie: nazbyt był zajęty myślą o blizkiem spotkaniu z Branhiopodem; poruszył się tylko niespokojnie i zapytał: „Co pan tam robisz?“ Ja zaś odpowiedziałem: „Czynię poszukiwania naukowe na pańskiem terytoryum.“
— I nie domyślił się co to znaczy?
— Wcale. Wzruszył tylko ramionami z politowaniem, jak się czyni w obec posłyszanej niedorzeczności.
Wszyscy śmiać się zaczęli.
— A czy wasza Miłość miałby za złe profesorowi, gdyby...
— Gdyby co?
— Gdyby się ożenił?
— Ach, winszowałbym mu pierwszy — powiedział śmiejąc się — ale to rzecz tak nieprawdopodobna, że i myśleć o tem niema co!
— Może to położyłoby kres jego ustawicznym roztargnieniom, gdyby znalazł się przedmiot skupiający stale jego uwagę. Pewnie nie wybrałby się więcej w drogę bez rondelka do gotowania bulionu — odezwał się Jakób. — Ja tak samo jak sir Edward, nie jestem skłonny do takich przypuszczeń, ale przyznaję, że zachowanie się profesora czasami było dziwne. Fakt jest, że na wzmiankę o kolorze błękitnym, okazywał zaniepokojenie i wkrótce potem zawsze szukał samotności. Opowiadałem przecież panom, że wczoraj widziałem jak stojąc nad rozpadliną skalną, w której Henryk widział zaczarowane klejnoty, sięgnął ręką do kieszeni, jakby chcąc z niej wyjąć jakiś przedmiot i obejrzał się, a widząc że nań patrzę, cofnął rękę, tak samo jak wtedy na hali Królowej, i zaklął.
— A co! — zawołał tryumfująco Witold.
— Co? Strand! ten łagodny człowiek? — zapytał Warburton, niedowierzając własnym uszom.
— Tak, ten łagodny, zaklął potężnie!
— Moi panowie — odezwał się baronet — to co pan Jakób mówi, nie zgadza się z tem co utrzymuje pan Witold. Gdyby profesor nosił w kieszeni jakąś... dajmy na to, pamiątkę, nie chciałby jej rzucać w rozpadlinę skalną.
— Ja też nie powiedziałem że ją chciał rzucić, tylko sądzę, że...
— Że co?
— Że chciał spojrzeć na przedmiot, należący do damy jego myśli.
— Nie — zawołał Warburton — nie róbcie z niego średniowiecznego rycerza! Ja sobie przypominam, że gdy Strand w drodze do Czarnego Stawu zapuścił rękę w kieszeń, szukając zapałek do cygara, które mu wtedy ofiarowałem, cofnął ją natychmiast z takim wstrętem, jakby się dotknął gadu jadowitego. Czy nie prawda, panowie? — zapytał zwracając się do Waltera i Jakóba.
Obaj przyznali, że tak było rzeczywiście — i że w całej tej sprawie jest coś niezrozumiałego. Warburton zrobił przypuszczenie, że ktoś poprostu figla urządził profesorowi z tą wstążką, ale nie wiedział kogo podejrzewać.
Górale spoglądali po niebie, nie dobrze tusząc o pogodzie, bo białe jak wata obłoczki snuły się po niem i rozdzierały o szczyty: że jednak między niemi widne były duże szmaty błękitu, więc jakoś nie wszyscy temu wierzyli. Nagle jeden z górali zawołał: „leje!“ i wszyscy poczuli na twarzach drobny deszczyk, który nagle tak gęsto padać zaczął, że osłonił jakby mgłą cały tabor.
— Wróćmy się do schroniska — zaproponował Walter — i przeczekajmy burzę!
— Nie — rzekł Warburton — ktoby tam zważał na deszcz! Doświadczyliśmy już różnych wrażeń w tej podróży, ale nie doświadczyliśmy jeszcze burzy, bo tej na jaką patrzyliśmy spokojnie z okna groty w dolinie Kościeliskiej, nie odczuliśmy bezpośrednio. Co innego jest znajdować się wśród burzy na otwartem powietrzu, w łonie gór! Widzę właśnie że nadciąga, słyszę echa dalekie gromów, i myślę że przyjdzie tu wkrótce do nas. Rad jestem że się z nią spotkam! Idźmy, panowie, idźmy! Czy się boicie?
— Co do mnie, nachodziłem się dość po wycieczkach, zawsze w deszcz i burzę — rzekł Witold. — Znam się z nią.
— Dla mnie też nie nowina — odrzekł doktór; — trochę się zmoknie, ale od czegoż ogień?
— Szczególna ochota! — mruknął Davy pod nosem. Jestem pewny, że z tej sławnej wycieczki przyniosę do domu tyfus albo malaryę!
— Bądź spokojny — szepnął mu z cicha Walter — malarye i tyfusy nie rosną na szczytach, jak kwiaty halne. A kto przywozi malaryę z równin, to ją prędko gubi w czystem górskiem powietrzu.
Namiot i cięższe bagaże, wysłano naprzód do Morskiego Oka, przez Świstówkę. Ponieśli je górale, którym polecono nocleg przysposobić dla wszystkich.
Deszcz padał, a znajomi nasi szli tak żwawo, jakby to była najpiękniejsza pogoda. Była to droga nie droga, po złomach po płaszczyznach wklęsłych, usypanych ogromnemi granitami, zwalonemi jedne na drugie. Nie zawsze dało się stąpić z kamienia na kamień: trzeba było zejść z jednego nie bez trudności i wejść na drugi nie bez obawy — bo kamień tak czasem stoi czy leży, że stąpiwszy nań wyrusza go się z równowagi i coprędzej trzeba go uwolnić od ciężaru. Przeciągły świst dał się kilkakrotnie słyszeć; Henryk obejrzał się i ujrzał zwierzątko wielkości średniego psa, stojące na tylnych łapach, wyprężone jak świeca i rozglądające się niespokojnie. Był to Świstak stojący na czatach.
Rozpoczęło się schodzenie bokiem przepaści, w którą upływ wód spadał, po skale obślizgłej od deszczu, przy szamotaniu się z wichrem, który wziął się z kądciś z góry i chciał ich w przepaść wtrącić. Każdy patrzał tylko przed siebie, nikt nie śmiał spojrzeć na bok, żeby wychyleniem się, nie stracić równowagi. Przewodnicy ze zręcznością nadzwyczajną, podbiegali to tu, to tam, podając rękę lub wskazując kędy lepiej stąpić. Davy ślizgał się ciągle. Włosy nie dość krótko nad czołem przycięte, oczy mu zasłaniały, a piękny kostyum turystowski, zmieniony już do niepoznania kilkodniową wycieczką, krępował mu ruchy przy schodzeniu w dół więcej jeszcze, niż przy wchodzeniu na Krzyżne. Biedny chłopiec ciągle potrzebował pomocy górala, a strach śmiertelny chwilami oddech mu tamował. Dziadek był dla niego bardzo dobrym i kilkakrotnie mu rękę podał, pomagając w miejscach niebezpiecznych, ale to go nie pocieszyło. Z zazdrością spoglądał on na swego rówieśnika i jego ruchy swobodne, w wygodnej, prostej odzieży. Czuł się nieszczęśliwym, i serce mu gorycz zalewała.
Deszcz na chwilę ustal, ale dolina Roztoki wyglądała stąd szaro niemal mroczno. Zasłona wprzód gęsta, w przejrzystą zmieniła się gazę — lecz dzikość straszna okolicy, straszniejszą się jeszcze zdawała. Pogruchotane ogromne urwiska, zwalone na płaszczyznę skalistą nad Roztoką, połamane drzewa, szalone podskoki i kamienisty łomot płynących w dół potoków, wszystko dawało miejscowości tej pozór wejścia do piekieł i Warburton odezwał się, że tak chyba będzie wyglądała ziemia w dzień Sądu ostatecznego.
Nikt mu nie odpowiedział i dalej stąpali znów wśród deszczu ulewnego, po głazach drżących od huku grzmotów, których echa tłukły się po szczytach prawie bezustanku, pobudzane ciągle wznawiającemi gromami.
— Wiecie co, panowie — odezwał się — ja nie żałuję słońca i pogody: to jest straszne ale i przepyszne zarazem! Czuje się potężną siłę, mogącą zmiażdżyć w jednej chwili. Ten coby tu spadł, nie doleciałby do końca: woda by go zabiła.
— Spodziewam się — rzekł Witold — kamień wrzucony do Siklawy, wylatuje jak piłka w powietrze.
— Ja spadnę niezawodnie! — myślał Dawid cały drżący i uchwycił się mocno ręki przewodnika.
— A jednak trochę słońca przydałoby się — odrzekł Jakób — bo inaczej nie będziesz miał, sir, dokładnego wyobrażenia o Siklawie, z samego tylko szumu i huku potoku rzucającego się w przepaść. Tu jest jakby mała platforma. Stańmy i odpocznijmy trochę.
Słońce ulitowało się nad podróżnikami. Deszcz na chwilę ustał, a ono wyjrzało z za chmur i spotęgowało wrażenie, wytwarzając tęcze w rozpryskujących się falach kropli. Dumne czoła gór w koło sterczące i niemniej dumne choć u stóp ich leżące głazy i złomy, buchały parą. W dolinie pod niemi wstawały tumany, okrywały białym rańtuchem ziemię, wznosiły się kłębami ku podróżnym, obwijały ich i wyższe ponad nimi szczyty, mgłą nieprzebytą i spadały znów deszczem na posłanie z którego wstały. Byli tedy w łonie chmur, w legowisku piorunów. Zdawało im się, że grzmot ich z ust wychodzi, że to ich oczy błyskawice ciskają. Naprawdę zaś nie mówili nic z sobą, a widzieli tylko o parę kroków.
— Czy wasza Miłość życzy sobie zejść na dół do Roztoki, czy też wrócić na górę? Skąd dwie drogi prowadzą do Morskiego Oka: jedna przez Roztokę druga przez Świstówkę i Opalone.
— Przedstawcie mi korzyści jednej i drugiej, abym wiedział co wybrać.
— Idąc przez Swistówkę, można zobaczyć Morskie Oko z góry, z wielkiej wysokości; a idąc dolem, można w Roztoce odpocząć w schronisku i osuszyć się, coby nam się bardzo przydało, bo jesteśmy przemoknięci do nitki, a następnie....
— Dają tam dobrą jajecznicę — wtrącił Jakób.
— Roztoka... czy to tam, gdzie Witkiewicz czytał góralom Odysseję Homera?
— Tam właśnie. Do Morskiego Oka jest stamtąd tylko godzina drogi.
— A przez Swistówkę?
— Trzy godziny.
— O, to coś znaczy! Wypoczęlibyśmy dwiema godzinami wcześniej. — A przytem w Roztoce są do widzenia Wodogrzmoty.
— Wodogrzmoty?
— Woda tej tu Siklawy rozbija się po wyniosłych skałach, i spada w czeluście. Wyżłobiła tam ona sobie w skale głęboki parów: jestto dzieło wielu wieków! Przyroda przystroiła parów ten mchami, bujną trawą i różnego gatunku krzewami! Długo te wspaniałe wodospady były niedostępne; pasterze tylko tam się zakradali, opowiadając o dziwach i przepaściach, w których gubił się potok huczący i zwano go „Wodogrzmotem.“
— Trudno o wyrażenie dosadniejsze i więcej malownicze — rzekł Jakób.
— Dopiero po wyrobieniu ścieżki, wyszły na jaw ukryte dotąd piękności; a że ich odkrycie wypadło jednocześnie ze sprowadzeniem zwłok Mickiewicza z Francyi od Krakowa, więc goście w Zakopanem zebrani na wiecu, uchwalili nazwać te wodospady ku czci wielkiego wieszcza, jego imieniem. Wodogrzmoty noszą odtąd nazwę „Wodospadów Mickiewicza“, o czem objaśnia podróżnych wmurowana w skalistą ścianę tablica.
Warburton słuchał zadumany i wybrał drogę w dół. Davy odechnął: będzie mógł nareszcie ogrzać się i odpocząć.





  1. Naczynie drewniane z pałąkiem, służące do dojenia owiec.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.