Róża bez kolców/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.
KASIA SOBCZAKOWNA.

„Idzie steczką Podhalanka,
Na jej licach róże dwie.
Rwie jagody, rwie do dzbanka,
Jak poeta myśli rwie“.
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Doktór nie znalazł przyjaciela pod jaworem: szedł więc dalej, oglądając się na prawo i na lewo, pewien, że musi być gdzieś blisko. Przed nim, między krzakami malin, szła jakaś postać niewieścia z dzbankiem do którego zbierała słodkie rubinowe jagody. Ruchy jej miały jakiś wdzięk poważny, ale twarzy nie można było dojrzeć, bo ją osłaniała chusteczka. Jakóbowi, którego ciągle wyprzedzała, znudziło się już patrzeć na granatową spódnicę, zasłaniającą mu cudną zieleń pokrytą kwieciem i chciał zejść w bok z malinowej krainy na łączkę niebieszczącą się tysiącami Dzwoneczków, gdy posłyszał wołanie:
— Tutaj, doktorze, tutaj, chodź pan i siadaj! Obstalowałem już śniadanie.
Głos wychodził z góralskiej zagrody, otoczonej drzewami i znamionującej gospodarstwo zamożne, porządnie utrzymane. Chata była stara, bardzo nawet stara, jak pokazywały szerokie płazy ścian i żelazne kraty w oknach, oraz staroświeckie odrzwia, kołkami nabijane. Jakób zauważył że i w tej zagrodzie wyprzedziła go granatowa spódnica. Przed chatą był ganek, a na ganku przy stole siedział Witold z jakiemiś papierami w ręku.
— Zbrzydło mi już jedzenie w restauracyach — powiedział do Jakóba, witając go — i uprosiłem tej oto gaździny — dodał, wskazując na starą już góralkę, która w tej chwili przyniosła dwa nakrycia — żeby nam dała śniadanie. Będzie mleko zsiadłe i jaja. Czy zgadzasz się pan na to?
— Ja, najchętniej: jestem głodny i spragniony, ale gaździny proszę, aby położyła jeszcze jedno nakrycie: za chwilę przyjdzie tu trzeci gość.
— Któż to taki?
— Henryk, którego spotkałam w Strążyskach. Cóż to pan czytasz?
— Ach, to cała historya! nawet byś się pan nie domyślił. Jesteśmy w domu poetki tatrzańskiej, Kasi Sobczakówny.
— Czy ta stara co nakrywała stół?
— Nie, to jej matka: ma ona trzy córki, z których najstarsza posiada dar poetycki.
— No, no, ciekawym.
— Posłuchaj pan tylko — rzekł Witold oto Śpiewki o górach“ — i czytać zaczął.

Niemasz ci to, nie masz, jak po górach chodzić.
Gdyby jak najtaniej przewodnika zgodzić.
W Kościeliskach jest z początku jedna góra mała,
Jakby z kamiennych ziarnek ułożona cała.“

— Aha, jarec przerwał Jakób. Witold czytał:

„Jest tam domek dla wygody pięknie sporządzony,
Przy nim źródło: z niego woda płynie na trzy strony.
Jedna góra w Kościeliskach, zowie się Pisana,
Już ona od niejednego siekierką ciosana,
Na niej wyrysują swe imiona goście;
Dochodzi się do niej po drewnianym moście.
Z pod niej, bystrym woda strumieniem wypływa.
A za Bramką także piękne góry stoją,
Żadnych się piorunów i wichrów nie boją.
Bardzo przykra droga na ten wirch Czerwony,

Kto na nim chce stanąć, musi być spocony.
Oj Czerwony Wirchu, oj ty gruba góro,
Niejedno już ciebie rysowało pióro!
Ty Czerwony Wirchu w lecie się zielenisz,
A w późnej jesieni jak lis się rumienisz.
Jest tam za Giewontem dosyć duże Piekło,
Żadne doń czarcisko jeszcze dusz nie wlekło.
Stój sobie Giewoncie, nie przykrzyj stać sobie,
Ty jeszcze zostaniesz, a ja legnę w grobie.
Oj ślicznyś Giewoncie, piękny w pośród lata,
W kwiaty ozdobiony, jakby pana jaka.“

— No, wcale nieźle — przerwał Jakób — przenośnie nawet poetyckie są.

„Jedna góra pod Giewontem podobna do mnicha.
Druga także lata stoi, jek żebraczka licha;
Mnich pasący owce, żebraczka klęcząca,
Ze złożonemi rękami jałmużny prosząca.
A jeszcze się pod Gewontem Siklawa znajduje,
Tam to pięknie szumna woda z kamieni zlatuje.
Pod Małą Świnicą jest grota, we grocie
Na te dziwy, patrzeć wszyscy śpiesznie chodźcie?
W Kalatówkach także strumień wody płynie,
A bardzo szumiący wytryska ze ziemie.
W Magorze jest grota, także do niej idą,
Jak nie mają świecy, mało widzieć będą;
Są tam dosyć wielkie kamieni kawały,
Dawno z tych gór kiedyś naodlatywały.
Kamiennego mleka jest tam bardzo wiele,
Tam góry sklepione tak, jakby w kościele.
W Gąsienickich stawach zawiele kamieni,
A najwięcej się tam kosówki zieleni;
Tam się pasą krowy i owce się paszą,
Do domów górale od nich mleko znoszą.
Oj ty Czarny Stawie, dużo wody w tobie
Bardzo kamienista droga jest do ciebie!
Od Czarnego Stawu strumień wody płynie,
Pięknie się rozlewa w Stawiańskiej dolinie.
Oj ty Czarny Stawie! mieścisz wyspę w sobie,
Jakby jaki pomnik na wspaniałym grobie.
W Czarnym Stawie góry widać bardzo ładnie.
Tak się odbijają jakoby w zwierciadle.
Oj, ty Czarny Stawie, szeroki, głęboki,
Wedle ciebie stoi Kościelec wysoki.
Bez Zawrat jest droga bardzo uciążliwa,
A kto niecierpliwy, to sobie przeklina.

W Zawracie przewodnicy państwu dla wygody.
W Zamarzniętym stawie wyrębują schody.
Oj przykry Zawracie, ja spoglądam na cię,
Bardzo cie się boję, gdy przy tobie stoję;
Myślę iść na ciebie i na twoim progu,
Za bezpieczne wejście podziękować Bogu.“

— Widać, że Kasia czytała Pana Tadeusza — wtrącił znów Jakób.

„Kto chce iść na Zawrat, stanąć w samym progu,
Niech weźmie żywności, by nie umarł z głodu.
Tam nigdzie nie kupi, nigdzie nie dostanie,
Aż przy Pięciu Stawach u juhasów stanie.
Tam dostanie mleka i serków nieco zjeść,
Jak ma co w swej torbie, niechaj się naje dość,
Bo tu jeszcze owej nie koniec podróży;
Niechaj spojrzy na niebo czyli się nie chmurzy.
A te Pięciu Stawy wszystkie są w jedności,
Bardzo wiele idzie patrzeć na nie gości:
Nie układam wierszków o tem Morskiem Oku,
Bom jeszcze do niego nie zrobiła kroku.
A wielka Koszysta, bardzo rozłożysta,
Więcej było na niej osób, jako trzysta,
A Mała Koszysta dosyć jest wspaniała;
Zieleniuchną trawą porośnięta cała.
Gdy w górach zaśpiewam, piękne echo słyszę,
Choćbym była smutna, zaraz się ucieszę.“

— Czy już koniec? — zapytał doktór, gdy Witold umilkł.
— Jest jeszcze dopisek własnoręczny Odyńca. Sędziwy poeta przyjeżdżał w Tatry w r. 1881. Doszła do niego wieść o poetce tatrzańskiej, więc zapoznał się z nią, a odczytawszy jej wiersz, dopisał zakończenie, zachowując tę samą formę i te same zwroty.

„Gdy człowiek spojrzy na góry, a potem na siebie,
Podnosi serce ku Temu, co króluje w niebie;
Obaczy olbrzymie góry i maleńkość swoję,
Bo ludzie są wedle tych gór, jakoby pszczół roje.
Oj wy góry olbrzymie, oj góry wspaniałe,
Kiedyś i wy będziecie poruszone całe.
Ale póki Ten co stworzył, w gruzy was nie zwali,
Niechaj każdy co was widzi, Pana Boga chwali.


∗             ∗

Naskładałam pięknych wierszków, nie wiem co z nich będzie,
Może się wyśmiewać będą ludzie ze mnie wszędzie.
Ale ja się nie obawiam niczyjego śmiechu,
Śpiewać na cześć Panu Bogu, niema ludziom grzechu.
Ja o pochwałę nie dbam i nie stoję wcale,
Ale tylko tak jak mogę, Pana Boga chwalę.“


∗             ∗

— Na ten raz koniec: jest to zdaniem mojem bardzo dobre i poniekąd charakterystyczne Tatr opisanie. Kto gór tych wcale nie widział, może z wiersza Kasi powziąść o nich jakieś wyobrażenie. A pan, doktorze, co mówisz na tę poezyę?
— Uderza mnie przede wszystkiem brak góralskich wyrażeń, tak malowniczych, tak trafnych i dosadnych, że niczem się zastąpić nie dadzą. Widzę nawet, że poetka tatrzańska starannie ich unika!
— Ja jej mam za dobre, to staranie się o poprawność języka. Jej bracia górale nie troszczą się o to wcale, że jest jeszcze inny świat za górami, a ona poczuwa się do łączności z tymi, co na równinach mieszkają.
— Nie znam jej, ale zdaje mi się, że pan masz za wysokie o niej pojęcie: Kasia Sobczakówna nie rozumuje, ani kieruje się poczuciami tego rodzaju, jakich się pan domyślasz. Ona chce być mędrszą od swoich, i dlatego gardzi gwarą góralską, i usiłuje mówić tak jak mówią panowie z równin, którzy piękny, bogaty język polski zanieczyścili cudzoziemskiemi śmieciami.
— Alboż pan w tych Śpiewkach o górach“ znalazłeś jakie śmiecie?
— Nie, bo to dopiero początek, ale powoli przyswoi je ona sobie. Co pan tam jeszcze trzymasz w ręku.
— Inne poezye Kasi: Zawrat w zimowej porze“, Widok po Tatrach“, Do śmierci“ i Oracyę przedślubną“, napisaną dla drużby. Sława Kasi jako poetki, znaną jest nietylko w Zakopanem, ale i dalej na Podhalu i świeci całej wsi jak pochodnia, u której bracia górale w uroczystych chwilach przychodzą zapalać swe karkoski.
— A kimże będzie Sabała, jeżeli nazywasz pan Kasię „pochodnią.“
— Sabała jest słońcem tatrzańskiem!
— A, to co innego! Ale proszę, pokaż mi pan te drugie poezye. Dziękuję. Zobaczymy co w nich jest.

Widok po Tatrach“.

W pięknym poranku, wśród letniej pory,
Gdy człowiek wejdzie na szczyty, góry,

Ciekawem okiem rzuci dokoła,
Zachwycony podziwem w zdumieniu zawoła:“

— A co, czy nie mówiłem? W Śpiewkach o górach“ były przynajmniej zwroty góralskie:

„Oj czerwony Wirchu, oj ty góro gruba,
Jutro będzie na cię przewodnikiem Kuba.“

— A tutaj już i zwrotów góralskich niema, ale czytajmy dalej:

„Kto napiętrzył kamienie, pagórki wysoko?
Kto kopał przepaście i rowy głęboko?
Kto upiększył kwieciem łąki i doliny,
Posadził na stromych pagórkach krzewiny?“

— To jest nawet dość gładkie i przypomina Karpińskiego. Kasia musi mieć jego hymny w książce do nabożeństwa.

„Czyj przemysł rzeźbił w granitach, groty, rozpadliny?
Kto napełnił wodą stawy i głębiny?
Kto te piękności, te cuda natury,
Tak hojnie porzucił między skały, góry?
Takiemi widoki serce się porusza.
Dziwnie błogiem uczuciem przepełniona dusza,
W głębi serca swego odpowiedź znajduje:
Bóg, Stwórca wszystkiego nad wszystkiem króluje,
Ten, który mówimy, że On mieszka w niebie,
A jednak w każdym przedmiocie daje widzieć Siebie,
On potęgą Swoją wzniósł wysokie granity,
Wlał wody w doliny i obciosał szczyty.
Wielkość Jego głosi strumyczek szemrzący,
Ptaszek na gałązce i kwiatek pachnący,
Dla kogoż Panie i Wielki Boże,
Stworzyłeś tak wielkie piękności? Może
Dla ciebie człowieku nikczemny i mały,
Byś poznał Moją wielkość i szukał Mej chwały.“

Przebiegł oczyma Oracyę góralską“, ale już jej nie czytał głośno.
— Coraz lepiej, a raczej coraz gorzej! To nie góral przemawia jako drużba, ale jakiś ojciec w komedyi mieszczańskiej. Kasia wszedłszy na błędną drogę, już się za siebie na swoje góry nie ogląda, tylko brnie coraz dalej, wlokąc za sobą miejscami wiersz niesłychanej długości, bo aż szesnasto-zgłoskowy. Jest to po prostu ciężkie. Nie dorównała „panom dólskim“, a straciła swoją góralszczyznę. Chciała być mądrą i stała się przemądrzałą. Pierwszy jej wiersz najlepszy, bo jest naturalny i tkwi w nim cząstka poezyi rodzimej, a te drugie pozornie lepsze, są coraz słabsze.
— O! bo pan bardzo jesteś wymagającym, i w swem umiłowaniu góralszczyzny dochodzisz do przesady! Co pan chcesz od prostej juhaski, umiejącej zaledwie czytać i pisać?
— Chcę właśnie żeby zrzuciła pychę z serca i śpiewała po góralsku: chcę żeby jej piosnki były jak dzikie kwiaty halne; żeby w nich szumiały smereki, huczały strumienie i pachniała kosówka. Że nie innego zdania był Antoni Edward Odyniec, dowód najlepszy w tem, iż swój dopisek do wiersza Kasi utrzymał w podobieństwie do jej piosenki, zachowując tę formę wiersza i te same zwroty. Gdyby sądził inaczej, przemówiłby tu językiem „panów dólskich.“ Poezyi góralskiej nie do twarzy jest w długiej ogoniastej szacie szesnasto-zgłoskowego wiersza; ona musi chodzić krótko, aby jej to nie przeszkadzało szaleć w zawrotnym tańcu zbójeckim i przeskakiwać przepaście. Powinna być lekka a dziarska i energiczna, jak te oto piosenki:

„Liptowskie zahory to nasze komory,
Bukowe listeczki, nasze poduszeczki,“

Albo też:

„Spotkali zbójnicy Janosika w lesie,
Tak go się spytali, czy pieniążki niesie:

Janosik, Janosik, gdzieś podział pałasik?
Na wysokiej horze, zacięty w jaworze.

Panowie, panowie, dobre buty macie,
Prędzej je zedrzecie, niż nas połapacie.

Jęczą góry jęczą, bo Janiczka męczą;
Nie tak jęczeć będą, gdy go wieszać bedom!

Zabili Janiczka pod zieloną turnią,
Płakała dziewczyna, jaże góry dudnią.

Doliny, doliny, dałbym was wyzłocić,
Żeby mi się chciały młode lata wrócić.“

— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, że długa szata właśnie łatwiej może unosić się nad przepaściami, jak ptak ważyć się w powietrzu i nad szczytami płynąć, lub jak mgła błyszczeć kolorami tęczy gdy ją słońce przenika? Ale gdzież ona jest, ta poetka — dodał, oglądając się niecierpliwie. — Prosiłem starej Sobczakowej, żeby nam ją tu przysłała.
— I jajecznicy coś długo nie widać — wtrącił Jakób — ani przyobiecanego mleka z kartoflami. A ja jestem taki wygłodzony, że zjadłbym wilka!
Jakby na wezwanie, w progu domostwa ukazała się dziewczyna niemłoda, lat trzydzieści kilka mająca. Wysoka, dobrze zbudowana, odziana w czarny wełniany kaftanik i granatową spódnicę — tę samą, którą Jakób widział ciągle przed sobą w malinach — czerwonym przysłoniętą fartuchem. Duży wywinięty kołnierz od koszuli, podwiązany u szyi wstążką czerwoną, rzucał odblask na twarz smagłą, o cerze świeżej, zdrowej, ze złotawym odcieniem. Włosy kruczej czarności nie były splecione w dwa warkocze, ale spięte szpilkami. Rysy niezbyt regularne, rozjaśniał wyraz oczu bardzo bystrych i inteligentnych. Jednym rzutem oka objęła przybyłych i przysłoniwszy oczy powiekami, schodziła powoli ze stopni ułożonych z kamieni pod progiem.
— Przyznam się panu, że jestem rozczarowany — szepnął Jakób półgłosem. — Oczekiwałem malowniczego góralskiego ubioru i warkoczy spadających na plecy, a nie tej brzydkiej tandety. To nie góralska Muza, to pospolita mieszczka!
— Ona podobno ubiór góralski uważa za „płony“ dla siebie.
— Pozdrawiamy cię Kasiu— przemówił Witold, przypatrujący się jej z wielką ciekawością.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — odrzekła dziewczyna tonem delikatnego napomnienia, że taki a nie inny jest zwyczaj witania się w tym kraju, przyczem wcale nie podniosła oczu. Obaj mężczyźni zrozumieli nauczkę.
— Niech będzie na wieki — odrzekli spiesznie, używając znanej formuły góralskiej.
— Ten pan jest doktorem — przemówił Witold, wskazując na przyjaciela; — zbiera tu rośliny lecznicze, a ja maluję góry wasze. Obaj pochodzimy z tego samego kraju, co pan Odyniec, którego znałaś. Czytamy twoje wierszki, Kasiu!
I zrobił jej miejsce obok siebie, w mniemaniu że Kasia przysiądzie na ławce, ale omylił się. Dziewczyna obrzuciła obu szybkiem, błyskawicznem spojrzeniem, i przeszła obok nich poważna, pod ścianą poprzecznie stojącego budynku gospodarskiego, gdzie w cieniu jaworu stał jej kołowrotek — a siadłszy na stołku, jęła snuć przędziwo tak pilnie, jakby nikogo więcej prócz niej na dziedzińcu nie było. Panowie zdziwieni spoglądali na siebie w milczeniu, tylko warczenie kółka było słychać i szum płynącego za chatą, w głębi parowu, strumienia.
— Poetka tatrzańska z góry nas potraktowała — odrzekł zainteresowany Witold, i wyjąwszy notatnik zaczął ją szkicować.
— Zdaje się, że ona nie dba wcale o nasze uznanie — odrzekł Jakób z uśmiechem. — Góralom tutejszym w ogóle nie łatwo jest imponować. Jedynym człowiekiem, który im imponował, był ksiądz Stolarczyk, a później dr. Chałubiński, choć już mniej; ale już o Sienkiewiczu, który tu dużo czasu spędza i o Matejce który tutaj bawił, mówią prawie jak o równych sobie. Słońce tu w górach ma na palecie swojej kolory tak żywe i bogate, tak ciągle zmienia obrazy, że to co pan namalujesz, nie może ich zadziwić, ani zachwycić. Czy patrzałeś wczoraj wieczorem na Tatry w oświetleniu księżyca?
— Patrzałem, i widok ten całą noc nie dał mi zasnąć, bo chciałbym go odtworzyć na płótnie, a nie wiem czy zdołam! Po dniu upalnym, temperatura tak opadła wieczorem, że choć nie spojrzałem na termometr, sądzę, że musiał być przynajmniej jeden stopień mrozu. Inaczej nie umiem sobie wytłomaczyć, czemu mgła unosząca się nad łąkami, stała się nagle przejrzysta i błyszczała jak srebro... nie, jak dyamenty! i skrzyła miliardami iskier, co stać się tylko może za przyczyną mrozu.
— I księżyca — dodał Jakób. — Oświecał on szczerbę Giewontu w taki sposób, że widmo śpiącego rycerza na ciemnym sarkofagu z Regli, sprawiało potężne wrażenie; a owa gaza z mgły, która się między niem a łąkami rozpostarła, wzmagała jeszcze to złudzenie. Czarodziejskie widowisko zniknęło wtedy dopiero, gdy księżyc schował się za chmury. Nic podobnego nie widziałem w mojem życiu!
— Ani ja — dodał Witold.
Kasia nie widząca pozornie nic prócz kądzieli którą była zajęta, zwolniła bieg kołowrotka, i odezwała się nie patrząc w stronę ganku.
— Tak bywa często na jesieni i w zimie: wtedy Giewont śpi okryty białym całunem.
— Słyszysz jak ona mówi poprawnie? — zauważył Witold, rysując ciągle. Powiedziałbym nawet: poetycznie.
— Wolałbym żeby była powiedziała „rańtuchem“, byłoby to naturalniejsze — odrzekł doktór.
— A jak ma być wicher halny i słońce czerwono zachodzi za Gubałówkę, a czarne chmury kotłują się nad szczytami, to tak wygląda, jakby się przy umarłym paliły gromnice i szedł od nich swąd i dym — mówiła dalej Kasia, kręcąc spokojnie nitkę w palcach, a kołowrotek zawarczał znowu.
— Ona umie patrzeć. — szepnął Witold.
— A kiedy wiatr weźmie dąć, a gorącym oddechem parzyć, ciskać kamieniami, huczeć, ryczeć, to jakby duszę dyabli do piekła brali!
Stara Sobczakowa ukazała się teraz, niosąc w jednej ręce miskę pełną kartofli tłuczonych, z których szła woniejąca para, a w drugiej dzieżkę pełną mleka — i jęła dużą blaszaną łyżką nakładać na talerz, oblewając śmietaną obficie. Ułatwiwszy się z tem, zniknęła na chwilę i zjawiła się znowu z dzbankiem malin i pieczywem, które przyniosła na talerzach z drzewa bukowego, pięknie rzeźbionych.
— Gaździno — przemówił Jakób — czy córka wasza Kasia siedzi wciąż przy kołowrotku?
— Nie — odrzekła stara — ona i płótno robi i kilimki, a państwo bardzo chwalą, że ładne. Umie, widzicie, dobierać kolory tak, żeby były przyjemne do patrzenia. Jedzcież, przyniosę wam jeszcze masła co dziś jest narobione.
— Bóg zapłać, gaździno.
Kasia podniosła oczy od roboty, rzuciła bystre z pod powiek spojrzenie na mówiącego — przyczem kąciki jej ust lekko drgnęły — i opuściła je znowu. Pomyślała sobie snać, że „nauka w las nie poszła“.
— Jajecznica też będzie wnet; idem urwać szczypiorku. A ten trzeci wasz pan, co miał przyjść, ka? Jakosiś go nie widać.
— Już jest — odrzekł Jakób, spoglądając przez drzewa na drogę. — Bywaj Henryku, bywaj! My tu jesteśmy i czekamy na ciebie ze śniadaniem.
Chłopiec przyspieszył kroku: przechodząc koło Kasi, zdjął kapelusz, pochwalił Pana Boga i wkrótce znalazł się przy stole, serdecznie powitany przez Witolda, który mu zaraz opowiedział w czyjem znajduje się domostwie, i kim jest dziewczyna siedząca przy kądzieli. Jakób ze swej strony podsuwał mleko i kartofle — ale chłopiec słuchał z roztargnieniem, a jadł bez apetytu. Gdy zaś przyniesiono jajecznicę, nie dał się na nią skusić, pomimo, że wyglądała bardzo zachęcająco. Jakób zauważył, że Henryk jest jakiś blady i nieswój.
— Co ci jest? — zapytał troskliwie.
— Eh, nic — odrzekł smutnie.
— Czy spotkałeś się z kim?
— Spotkałem w lesie sir Edwarda. Szukałem tam właśnie tych ślicznych Gruszyczek Pyrola, co pachną jak róża i konwalia razem, ale znalazłem tylko kilka między mchem i paprociami: widocznie już przekwitają. Otóż... sir Edward spostrzegł mnie pierwszy i zapytał...
— O cóż takiego cię zapytał?
— Zdziwi się pan bardzo, jak się pan dowie: zapytał czy chciałbym z nim jechać do Anglii?
Łyżka wypadła Jakóbowi z ręki: takie przypuszczenie nie postało ani na chwilę w jego głowie. Spojrzał na Witolda, ale ten był tak zajęty rysowaniem, jakby nic nie słyszał: uśmiechnął się tylko.
— A ty, co mu odpowiedziałeś na to?
— Odpowiedziałem, że bardzo lubię podróżować i chciałbym poznać kraj, w którym on mieszka, ale wiem że to nigdy nie nastąpi, bo mój dziadunio nie ma na to środków; a gdy ja sam dorosnę, nie będę jeździł po świecie, tylko osiądę na rodzinnym zagonie, i będę gospodarował razem z dziaduniem.
— A on co na to?
— Zapytał mnie czy bardzo jesteśmy biedni... i ja opowiedziałem mu wszystko szczerze, jak jest: wszystkie kłopoty dziadunia, wysiłki i zmartwienia.
— A on?
— Słuchał ze spuszczoną głową, zapuściwszy palce w skręty swojej brody; — patrzył w ziemię, jakby mu to co mówiłem, było przykrem.
— Wierzę bardzo — mruknął Witold.
— A potem podniósł głowę, utkwił we mnie wzrok przenikliwy, jakby mnie chciał przejrzeć do głębi i zapytał, czy kocham go choć trochę. Odpowiedziałem, że pokochałem go tak prawie jak mojego dziadunia, a on rzekł:
— A więc jedź ze mną: będziesz miał pieniędzy ile zechcesz, piękne ubranie, konia własnego. Poślę cię do szkoły w Eton, a potem do uniwersytetu w Cambridge. A gdy dorośniesz, daruję ci zamek wraz z ziemią i lasami i zrobię cię baronetem.
— O, ho, ho! — odezwał się Witold, podnosząc oczy od rysunku.
— Ach, panie, gdym to usłyszał, zapomniałem gdzie jestem i wydało mi się, że ubrany w szaty wspaniałe przechadzam się po pysznych komnatach, i widzę szeregi służby kłaniającej mi się do ziemi i nazywającej „panem baronetem“; że przed bramą zamku stoi przepyszny rumak arabski, okryty pięknym czaprakiem i grzebie nogą z niecierpliwości, a masztalerz trzyma go za uzdę. Wszystkie złe duchy mnie opanowały: zapomniałem o Miratyczach, o dziadku, o babuni i o siostrzyczce, i mogłem był stać tak długo na miejscu, snując obrazy przyszłości coraz piękniejsze, ale przebudził mnie głos sir Edwarda, pytający: — Jakże, czy pojedziesz ze mną? — Jakto, spytałem, więc pan chce żebym ja został Anglikiem?
Witold położył ołówek i patrzył na chłopca.
— Rzecz naturalna, mój mały — odpowiedział — nazywałbyś się Warburtonem na Rochdale. — To mi do reszty wróciło przytomność, przypomniała mi się rozmowa z Dawidem w Strążyskach, a serce wezbrało żalem do sir Edwarda i zawołałem: — O, sir, powiedziałeś mi pan w dolinie Kościeliskiej, że masz dla mnie szacunek, a mogłeś przypuszczać, że wyrzeknę się kraju i rodziny dla tytułu i zamku! Wolałbym być bogatym, niż biednym, to prawda, ale za żadne skarby nie wyrzekłbym się praw moich do ziemi, której dziadek broni kosztem nadludzkich wysileń. Pieniądze nie dają szczęścia! Pan podobno bogatym jesteś jak król, a czyż pan czuje się szczęśliwym? Kto swoich opuszcza w niedoli, ten jest...
— O — szepnął Witold — to ciekawe.
A on zbladł i podnosząc rękę przerwał mi, mówiąc: — Nie kończ.. zgaduję co chcesz powiedzieć. Nie domyślasz się nawet dziecko, jak okrutne są twoje słowa!
— Rzeczywiście — wtrącił Jakób.
— Przebacz, sir, jeżeli okazałem się niewdzięcznym za twoją dla mnie dobroć —przemówiłem, bo mi się go czegoś żal zrobiło. — Pokochałem pana z całego serca, i... choć się rozstaniemy, nie zapomnę nigdy o panu, ale propozycyi pańskiej przyjąć nie mogę. Gdybym ją przyjął, nie byłbym wart żeby mi pan podał rękę. I pan pewnie jesteś tego samego zdania co ja, i chciał mnie pan tylko wypróbować, nieprawdaż?
— Cóż odpowiedział ci na to sir Edward? — zapytał Jakób wzruszony i przejęty.
— Odpowiedział mi: — Tak jest Harry. Sądzę nawet, że gdyby ten, co opuścił swoich w niedoli, chciał kiedy powrócić, swoi nie poznaliby go, a święta ziemia rodzinna, nie chciałaby go nosić! — W głosie jego gdy to mówił, był taki smutek bezdenny, że aż mi się chciało zapłakać. Przypomniałem sobie tę bajkę, którą on opowiadał w Kościeliskach, o człowieku co się urodził na skalistej wyspie, i poszedł w świat szukać szczęścia, ale zgubił natomiast swoją duszę i pomyślałem sobie, że to może historya prawdziwa, że ten ktoś jest mu bliski i zawołałem: — O, nie, nie, czyż pan nie pamięta historyi o Synu marnotrawnym? Jeżeli pan zna tego człowieka co się urodził na wyspie skalistej, niech mu pan powie żeby wrócił, a znajdzie to co utracił. Takie mam przeczucie!
— A sir Edward?
Sir Edward słuchał zamyślony i powiedział tylko: — Tak powiadasz Harry? dobrze, powiem mu to. Potem zapytałem go, czy się na mnie nie gniewa, bo mi się tak znowu serce ścisnęło, że o mało się nie rozpłakałem, a on wyciągnął rękę i położywszy ją na mej głowie, powiedział ze wzruszeniem: — Niech ci Bóg błogosławi chłopcze! — a potem dodał: — Pozostań zawsze takim, jakim jesteś. Potem odwrócił się i odszedł, a ja zostałem sam i płakałem. Bardzo mi przykro żem go zasmucił, ale nie mogłem inaczej postąpić.
Gdy Henryk skończył, obaj przyjaciele milczeli, spoglądając tylko na siebie, a Henryk mówił dalej:
— Ale czego nie umiem sobie wytłomaczyć, to gniewu babuni Kasi.
— A więc i ją spotkałeś?
— Spotkałem ją idącą z Marysią do kościoła i opowiedziałem jej co mi się zdarzyło. A babunia, pan ją zna, taka zawsze łagodna, taka dobra, że zdaje się iż nie ma kropli żółci w sobie, rozgniewała się tak bardzo, że aż twarz jej zrobiła się czerwona, a oczy zaczęły ciskać błyskawice, te dobre, kochane szare oczy! Czy pan przypuścił kiedy, że ona się potrafi gniewać?
— Ani na chwilę; czy jej wszystko opowiedziałeś dokładnie, i powtórzyłeś słowa, które Sir Edward wypowiedział na końcu?
— Jakże jej mogłem wszystko powtórzyć, kiedy mnie wysłuchać nie chciała do końca! Trzęsła się cała z gniewu i zapytała tylko w którą stronę poszedł baronet. Chciałem iść za nią, ale mi zabroniła. Nigdy jeszcze nie widziałem jej taką, jak dziś, ani słyszałem u niej tak ostrego głosu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.