Róża bez kolców/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
NA FALACH MORZA.

„W tem dreszczu państwie, śnieg mi na czoło
Płonące pruszy...
Dumam; prócz mnie tu nigdzie w około
Żyjącej duszy!“
Felicyan. Odgłosy z gór.

Baronet postawił na swojem: szedł na Krzyżne przez Żółtą turnię. Powolne to posuwanie się pod górę, bez ścieżek ułatwiających wejście po żółtym, śliskim poroście, od którego góra ta wzięła swoją nazwę, było prawdziwem udręczeniem dla nóg wszystkich towarzyszów wyprawy.
Gdy zaczęli wchodzić, grad kamieni jął usuwać się z pod nóg a za kamieniami nogi, za nogami ręce. Wędrowcy przybierali położenie takie, jak wiejscy chłopcy, kiedy konie pasą, tylko że nie było im tak mięko jak na łące. Przewodnicy pomagali im wstawać, i pokazywali drogę idąc naprzód. Szli już teraz nie prosto, tylko w zakosy, zawracając ciągle, to od lewego, to od prawego boku, coraz wyżej, a wolniutko, co chwila odpoczywając. Profesor musiał oddać przewodnikowi do torby czaszkę niedźwiedzia jaskiniowego, bo byłby ją rozbił na kawałki. Kto nigdy nie był w górach, nie ma wyobrażenia, co to jest iść po ścianie niemal prostopadłej, z wytężoną ciągle bacznością z nieustanną obawą stracenia równowagi.
Henryk, którego wszystko interesowało, rozglądał się po skalistej ścianie, a gdy napotkał jaką szczelinę, zaglądał w nią, mając na myśli skarby zbójeckie i szukał znaków, po jakich podobno wtajemniczeni mogli do nich trafić. Naraz utkwił oczy w pewien punkt i zawołał.
— Panie Jakóbie, panie Jakóbie czy pan widzi?
— Gdzie? co?
— O o, tam — mówił wskazując ręką — tam ten ruchomy przedmiot na prawo. To pewnie ten ptaszek, o którym pan mówił w dolinie Jaworzynki.
Wszyscy przystanęli, Warburton także spojrzał w kierunku ręki chłopca i rzekł.
— Pomurnik!
Niewielki ten ptaszek z szarym łebkiem i brunatnemi skrzydełkami, pełzał do góry po skale, w odległości kilkunastu metrów od naszych podróżników — i nie zwracając na nich uwagi, wyszukiwał w szczelinach owadów, długim, cienkim, lekko zakrzywionym dziobkiem. Na tle szarej turni, żółtym nakrapianej porostem, byłby niewidoczny, ale zdradzały go żółte i białe plamki na skrzydełkach, w kształcie półksiężyców i czerwone piórka pod gardłem. Jedno skrzydło miał złożone, drugie rozpoztarte i w tej pozycyi posuwał się do góry. Davy którego także uderzył ten szczegół, zwrócił się do Waltera i zapytał:
— Jak on może utrzymać się w tej prostopadłej postawie? Gdyby fruwał z grani na grań, tobym rozumiał, ale on nie fruwa, tylko łazi!
Oblicze sir Edwarda, który dosłyszał to pytanie, rozjaśniło się. Spojrzał z odcieniem życzliwości na chłopca i powiedział.
— Ma do tego nogi palczaste, u których długi tylny palec jest opatrzony zakrzywionym pazurem.
Ten co był przedmiotem ogólnego zajęcia, szybkim lotem spadł na wystający u spodu turni zrąb skały — i odpocząwszy nieco, na nowo rozpoczął swoją wędrówkę do góry po zwaliskach piagru, napół podlatując, napół skacząc i trzepocząc przytem skrzydełkami.
— Gniazdo tego ptaszka bardzo trudno napotkać — mówił baronet dalej — bo je w niedostępnych rozpadlinach skał buduje. Raz jednak zdarzyło mi się je widzieć w Alpach. Kształt ma płaski i jest złożone z mchu, włókien, sierści, wełny i innych miękich materyałów.
— Widziałem Pomurnika na murach zamku Chillon w Szwajcaryi — odezwał się Witold.
— A ja na wysokości 2,900 metrów — rzekł baronet. Byli jednak tacy, co go znajdowali na wzniesieniu 3,000 metrów, na lodowcu, ścigającego nieliczne, znajdujące się tam owady i liszki. Widział to Saussure, słynny genewski badacz przyrody.
Gdy wreszcie stanąwszy na grzbiecie Żółtej turni, baronet ujrzał dolinę Pańszczycy, krainę gołych głazów i złomów granitowych, wielkich jak chałupy, przystanął i rzekł:
— Gdyby tu był Dante, niezawodnie wziąłby do swojego „Piekła“ obraz tej doliny. Co za przerażający majestat! Dzikość i groza tu panują: istna pustynia kamienna! Wyobrażam sobie co się tu dzieje, gdy czarne chmury zaciągną horyzont, błyskawice rozdzierają niebo, a huk gromów przez tysiąckrotne powtórzony echa, wstrząśnie tą piekielną otchłanią; gdy głazy strącane piorunami, odrywają się od szczytów i z łoskotem pędzą w przepaście. Przypominają mi się w tej chwili cztery wiersze z Pieśni XII-ej „Piekła“:

„Miejsce, którędy mieliśmy się spuszczać,
Było tak dzikie — i z powodu tego
Co się w niem działo, tak przerażające,
Że wszelki wzrok by od niego uciekał.“

A ten brak wszelkiej roślinności, prócz ciemnych porostów, przywodzi mi na myśl jeszcze jeden wiersz z Pieśni III-ej.

„Wchodzący, wszelką rzucajcie nadzieję!“

— Dante w swej wędrówce po Piekle nie miał nad głową jasnego błękitu — odezwał się Jakób — a gdzie go choć wązki skrawek dojrzeć można, tam jest nadzieja!
— To prawda rzekł Warburton, rozglądając się po niebie, na którem w tej chwili była jedna tylko mała chmurka. Pogodę mamy piękną, jak rzadko.
A ponieważ zaraz mieli zacząć schodzić na dół, baronet raz jeszcze ogarnął wzrokiem obraz, z którym się rozstawali i wskazując ku turniom otaczającym Czarny Staw, zapytał.
— Jak się zwie ta góra na prawo, podobna do stogu siana, ta co przewyższa iglicę Kościelca?
— Świnica— odrzekł Jakób — najwyższy to szczyt w tem pasmie. Jest tam na bardzo stromem zboczu wzniesione schronisko, przyczepione do skały niby gniazdo orle! Każdy kto je widzi, nie może wyjść z podziwienia, jakim sposobem ludzie zdołali tam wnieść materyał budulcowy. Wycieczka na Świnicę trudna: nie każdy się może na nią ważyć; ale widok wynagradza trudy. Szczyt jej bieli się śniegiem.
— Grono technologów z Krakowa niedawno było tam świadkiem wspaniałego widowiska — odezwał się Witold, przypatrując się przez lunetę. — Rozległ się huk potężny i jak grzmot potoczył się po górach. Przerażeni, spojrzeli ku Świnicy, skąd łoskot jeszcze dochodził, i oczom ich przedstawił się straszny i zarazem wspaniały widok. Z jednego ze skalistych szczytów tej góry obsunęła się olbrzymia masa śniegu i jak spieniony wodospad, leciała w przepaść, wlokąc z sobą mnóstwo kamieni i odłamów skalnych.
— O, co za ironia mówić o śnieżnym wodospadzie, gdy język z pragnienia przysycha do podniebienia — odezwał się Walter, ocierając pot z czoła.
— Napij się wina — rzekł baronet, podając mu flaszkę.
— Dziękuję sir, to tylko wzmaga pragnienie — rzekł młodzian, nie biorąc jej.
— Jak chcesz. Ale co tam czerni się w dole na lewo? Czy to las? Tak, to las w którym rosną pojedyńczo śliczne limby; las gdzie jagód soczystych ani kosówki nie brakuje, gdzie pokazują się czasem Głuszce i Cietrzewie.
— Słyszałem że trafia się i Jarząbek — wtrącił Witold.
— Oaza w pustyni..! Szkoda że zadaleko od nas.
— Jestto lepsza część doliny Pańszczyny, rzeczywista oaza w porównaniu z tą do której schodzimy, a która też bardzo właściwie zwie się Dziką doliną.
— Ale ja tu widzę u stóp naszych przed samą Żółtą turnią, nieco na lewo maleńkie zwierciadełko. Jeżeli to woda, to zdaje się być krwią zabarwiona.
— To jest Czerwony stawek tak zwany z powodu otaczających go granitów.
Przewodnik, obserwujący bacznem okiem chmurkę, na którą niedawno zwracano uwagę, rzekł nagląco:
— Dalej panowie, w drogę, nie stójcie! trzeba się spieszyć, bo nas deszcz zleje.
— Gdzież to widzicie zapowiedź tego deszczu — zapytał Witold.
— Ot tam — odrzekł Wala, ukazując na chmurkę, która jak ptaszę niewinne z rozpostartemi skrzydłami, ważyła się nad nimi w powietrzu.
Witold wzruszył ramionami z niedowierzaniem, ale Jakób, znający zmienność aury w górach, nie przeczył. Przytem wiedział z własnego doświadczenia, że takie małe chmurki, podobne do rozciągniętych pasm waty, noszą ukryte w łonie zarody burzy.
— To dziwne — powiedział Jakób — przecież Babia góra dziś bez czepca!
— Babia góra widzicie, w tym roku do znaku ogłupiała — rzekł przewodnik — i nagle schwyciwszy doktora za rękę dodał szeptem: — Cicho..! zdaje mi się jakbym słyszał cupkanie kozie. Radbym aby ich ujrzeli, bo tu często kozy bywają. Ino niech się nie ruszają, bo to okrutnie płoche.
Ci co szli naprzód, także już stanęli i czekali.
— O, o, widzom ich, tam w źlebie!
Po grani Koszystej przechodziło poważnie stadko kozic. Wdzięczne ich kontury w ciemnych, sylwetkowych obrazach, rysowały się na jasnym horyzoncie. Przywódca stada, ogromny kozioł ze wspaniałemi rogami, stał w malowniczej postawie, nasłuchując. Podróżni stanęli bez ruchu, patrząc na piękne widowisko — ale Davy strącił przypadkiem kamień, który potoczył się z hałasem. Kozice spostrzegły ludzi i pierzchnęły między turnie. Przewodnik patrzył za niemi jak sadziły po głazach wzdłuż Koszystej, ogromnemi susami, i powiedział że kozic jest jeszcze w Tatrach mnóstwo i że tej zimy 17 zimowało na Giewoncie.
Na skałach zamykających zewsząd tę pustynię, miejscami bieliły się płaty śniegów, a wśród pustyni z jednej strony widać było usypisko jedno olbrzymie. Dosięgało ono grzbietu, który oddziela Koszystą, leżącą na wprost Żółtej turni, od urwistych turni Buczynowych. Ku temu usypisku wiódł ich przewodnik, gdy zeszli na dół przez morze gła- zów. Stąpali po nich jak po zwalisk ich lub dziko porozrzucanych progach, rozpalonych od słońca, które posuwało się coraz wyżej.
— Ach, istne piekło! — mruczał malarz — gdyby choć odrobina wody!
Woda szemrała między głazami wązkim sznureczkiem, miejscami chowając się pod ziemię, miejscami ukazując znowu. Witold ukląkł na ziemi i spragnionemi usty pił chciwie, a inni poszli za jego przykładem. Jeden tylko Warburton nie spieszył zaspokoić pragnienia. Rozpatrywał się pilnie dokoła i powiedział, zwracając się do Waltera.
— Tam gdzie między głazy nabił się drobniejszy zwir, kwiaty rosną i są rzadkie szmaty murawy. Pustynia ta, jak pustynia Sahara, ma swoje oazy: tam niżej jest las z kosodrzewiu. Zieloności choćby odrobina jest tak samo symbolem nadziei, jak najmniejszy skrawek błękitu.
I odwróciwszy się poszedł dalej, a Waltera serce uderzyło radośnie i szepnął do siebie.
— Dzięki Ci Boże, on mówi już o nadziei!
I patrzył za nim zamyślony, radując się, że baronet coraz bardziej odzyskiwał dawne zdrowie, humor i siły. W tem spostrzegł że sir Edward zatrzymał się, wziął fuzyę, zmierzył... padł strzał i posypały się ze skał rumowiska, a echa dokoła jęły odgłos strzału powtarzać.
Zanim Walter zdążył się spytać, do jakiej zwierzyny strzelił baronet, już przewodnik poskoczył i niósł ubitą zwierzynę. Był to Głuszec, duży piękny ptak. Otrzymał postrzał w same piersi. Henryk żałował ptaka, a Davy klaskał w ręce z radości, wołając:
— Będzie pieczyste!
Sir Edward opatrzył fuzyę, nabił ją na nowo i oddając przewodnikowi, rzekł:
— Niepotrzebnie zakłóciłem spokój tej pustyni, ale gdym ujrzał zwierzynę, zagrała we mnie żyłka myśliwska.
— Co on tu jednak robił na pustych rozpalonych głazach — zastanawiał się Witold. — Zazwyczaj głuszec lubi przebywać w kosówce.
— Toż las niedaleko — odrzekł Jakób; — głuszec jak i inne stworzenia turniowe, wie gdzie turyści zwykli odpoczywać i przychodzi szukać śladów jedzenia. W zeszłym roku ubito jednego w Roztoce.
Brzegiem usypiska, po ścieżce utorowanej obok skały, wdzierać się teraz musieli na wierzch owego grzbietu dzielącego Koszystą od Buczynowych turni. Henryk był bardzo strudzony, ale posuwał się ciągle naprzód; Dawid gonił ostatkiem sił — tylko Walter zachęcał go ciągle do wytrwania i uspakajał. Chłopiec połykał łzy, których się wstydził i żałował po raz niewiem już który, że dał się namówić na tę wycieczkę.
— Z pewnością dostanę zapalenia mózgu — skarżył się półgłosem — głowa mię boli i pulsa biją w skroniach! Tchu mi brak!
— Wszyscy tego doznają przy wchodzeniu na góry, zwłaszcza w taki dzień gorący, jak dzisiaj — perswadował Walter.
— W gardle mi tak zaschło, ze z trudnością przełykam ślinę. Czy nie ma pan czasem wina przy sobie?
— Nie mam: niezadługo staniemy na szczycie, to będziesz pił wino.
— Ach, mój Boże, ja już nie wytrzymam dłużej! Mam gorączkę z pewnością, bo mi się kręci w głowie.
— To tylko dla tego, że nie jesteś przyzwyczajony do chodzenia. Bądź spokojny, z tego się nie choruje; gdybyś nawet chwilowo zasłabł, mamy z sobą doktora.
Dawid przypomniał sobie uwagę, usłyszaną na Starej Polanie o uprzejmości malajskiej, i skrzywił się.
— Jak się wyśpisz pod gołem niebem — mówił Walter dalej — wstaniesz jutro zdrowy jak ryba. Powietrze górskie jest cudowne: człowiek nieraz upada z trudu, zdaje mu się że dalej iść nie zdoła, tymczasem chwila wytchnienia rodzi nowe siły i rozprasza ślady zmęczenia.
Dawid westchnął: właśnie spanie pod gołem niebem nie uśmiechało mu się wcale. Myślał o swem łóżku, które nigdy jeszcze nie ciągnęło go z taką siłą jak w tej chwili. Jakież ono było miękie, jakie wygodne! Ale nie bardzo miał czas zastanawiać się nad tem, bo musiał ciągle patrzeć na ziemię; jeden krok nieostrożny, a mógł stoczyć się na dół. Szli tak z dobrą godzinę; wreszcie u samej góry pochyłość zmiejszyła się i wędrowcy odetchnęli swobodniej. Jeszcze kilkanaście kroków, i oczom ich odsłonił się widnokrąg, którego piękna nie mogli w tej chwili ocenić w całej rozciągłości, bo padli prawie na ziemię wyczerpani.
Chmury targane wichrem przepływały nad nimi: po piekielnym upale, owionął ich chłód lodowy. Wiatry są nieodstępnymi towarzyszami górskich szczytów; przewodnicy więc, nie pytając podróżnych, czy chcą lub nie, wkładają im zazwyczaj serdaki, i zalecają aby się szczelnie zapinali. Nasi znajomi też ani się spostrzegli, jak zostali ubrani ciepło i pookrywani, i jak każdemu wciśnięto w rękę czarkę wina. W Dawida, gdy czarkę wychylił, lepszy duch wstąpił i obejrzał się ciekawie dokoła. Czoło jego było zlane potem, włosy przylgnęły do skroni, ale w oczach odmalowało się zdumienie i podziw.
— Jesteśmy na wzniesieniu 2,164 metrów nad poziomem morza — odezwał się Strand, ocierając jedną ręką pot z czoła, a drugą zapinając się szczelnie pod szyją, a Jakób dodał:
— W całych Tatrach niema miejsca mogącego iść z Krzyżnem w porównanie; widzi się bowiem ztąd obraz Tatr taki, jak z najwyższego szczytu, bez trudów i niebezpieczeństw, z jakiemi się wchodzi na inne szczyty. I my nie bylibyśmy ani w części tak wyczerpani gdybyśmy się tu dostali zwykłą drogą, przez Jaszczurówkę i Psią trawkę.
Warburton, przytrzymując kapelusz, który mu wiatr chciał zerwać, udał że nie słyszy tej przymówki i zrobił uwagę, że widnokrąg jest olbrzymi.
— Nawet dwa widnokręgi: ku północy na Zakopane, Podhale, Beskidy i najbliższy grzbiet Koszystej...
— W dali na Pieniny i Spiską Magorę — wtrącił Witold.
— A ku południowi na głębię Tatr... Pod stopami naszemi rozciąga się dolina Roztoki, Pięć Stawów z Siklawą, z całem ich otoczeniem i piętrzącem się naokoło pasmem najwyższych Tatr.
— A co to za kolos tam w pośrodku nad wszystkiemi piętrami gór panuje? — pytał Warburton nastawiając lunetę — pokrywają go śnieżne płaty.
— To król Tatr, Garłuch! Ztąd przedstawia się on w całym majestacie; niewiele osób zdołało wejść na jego szczyt, z którego widzieć można czterdzieści jezior.
— Wspaniały ma orszak ten monarcha, ale ileż w Tatrach jest wszystkich jezior?
— Około stu. Liczba ich była niegdyś większa, i te które przetrwały dotąd, były obszerniejsze i głębsze. Ogromne złomy granitu zaściełają ich dna i brzegi. Otaczające je szczyty bezustannie łupią się i kruszą; sama woda ściekająca w szczeliny skał i marznąca potem, rozsadza je i czyni spustoszenia na wielką skalę. Przyjdzie czas, że te na które w tej chwili u stóp naszych patrzymy, znikną kiedyś zupełnie, jak zniknęły inne, których ślady widzimy w kotlinach gór, wskutek powolnego podnoszenia się ich dna przez sypiące się do nich odłamy skał. Górny koniec doliny Kościeliskiej, Miętusia, Mała Łąka, Kondratowa, Buczynowe, Dolina Pięciu Stawów, były niegdyś wielkiemi jeziorami większemi od dzisiejszych.
Witold, okazujący od kilku minut już wielkie zniecierpliwienie, zerwał się na te słowa i zwracając do Jakóba, zapytał:
— Mój doktorze, wiem że zabrałeś z sobą podróżną apteczkę, bo sam widziałem, jakeś ją pakował. Czy nie masz w niej czasem trochę waty?
— I owszem — odrzekł Jakób — jest wata karbolowa i gaza opatrunkowa, ale na co to panu? Czyś się skaleczył?
— Potrzebuję jej do zatkania uszów! Pan, wraz z uczonym profesorem, obaj jak puszczyki bezustannie przepowiadacie zagładę. Ilekroć wejdziemy na jaki szczyt, i serce raduje się pięknością tego świata, zaraz na wyścigi, to jeden, to drugi, wygłasza Memento mori. Do licha! przestańcież mówić o tem, co będzie za parę tysięcy lat i żyjcie chwilą obecną! Podziwiajcie cuda ręki Bożej, i cieszcie się że macie sposobność na nie patrzeć! Stoicie przed krajobrazem tak cudownym, jakiemu podobnych mało na świecie, słońce świeci wam jasno, niebo macie nad głowami czyste...
— Niezupełnie wtrącił Warburton — była dotąd jedna mała chmurka, a teraz jest całe stado.
— Odrzućcie precz całą waszą wiedzę, i stańcie się na chwilę zwyczajnymi ludźmi! Oto przed wami cała potęga czarów górskiej przyrody: niebotyczne szczyty i niesłychane przepaście, rysujące się w najfantastyczniejszych liniach i kształtach, a między niemi ogromne zwierciadła stawów, niby oczy nieruchomą patrzące źrenicą.
— A jednak oczy te zamkną się kiedyś na wieki... — szepnął profesor z uporem i wpadł swoim zwyczajem w zadumę, a Witold, któremu czasem złośliwe myśli przychodziły do głowy, powiedział do Warburtona:
— Trzebaby profesora ożenić: może wtedy mniej czarno będzie patrzał na życie.
I dotykając ramienia zamyślonego, dodał:
— Budzę pana, panie Strand.
— W jakim kolorze? — zapytał Jakób, widząc że profesor spojrzał na mówiącego doń wzrokiem mętnym, jakby się ze snu przebudził.
— W błękitnym.
Uczony Strand na te słowa zmięszał się mocno i lękliwem spojrzeniem obrzucił obu przyjaciół, ale nie dojrzawszy snać nic niezwykłego, uspokoił się.
— Wieje tu lodowy wiatr — rzekł Jakób — włóżcie panowie jeszcze pledy na serdaki.
Walter zanim o sobie pomyślał, obejrzał się za Dawidem, ale ten był starannie okryty. Troska o zdrowie nie opuszczała go ani na chwilę.
— Ciekawym, dla czego tu na szczycie jest tak zimno — odezwał się Henryk, otulając się szczelnie serdakiem. Na dole był upał trudny do zniesienia, a im wyżej wstępowaliśmy, tem więcej chłód czuć się dawał.
— Bo tu promienie słońca zamało ogrzewają powietrze.
— A dlaczego ogrzewają je zamało?
— Bo jest nadzwyczaj rozrzedzone.
— Nie rozumiem. Przecież to samo powietrze jest tam na dole!
— Tak, ale tam powierzchnia ziemi ogrzana przez zetknięcie z promieniami słońca, oddaje atmosferze ciepło wzięte od niego, tak jak piec ogrzewa pokój, w którym się znajduje. Więc im dalej od ziemi, tem zimniejsze być musi powietrze.
— Przecież góra stojąca wśród atmosfery, jest też cząstką powierzchni ziemi!
— Zbyt mały to piecyk, aby mógł ogrzać dostatecznie otaczające go warstwy górne powietrza. Jej ciepło rozprasza się prawie bez śladu, i górne massy pozostają zimne. Dla tego to na pewnej wysokości, wyżej tak zwanej linii śnieżnej, leżą wieczne śniegi.
— Czy linia śnieżna wszędzie na jednej wysokości leży?
— O, nie! Na górach krajów gorących, w pobliżu Równika, bardzo wysoko; obniża się zaś w miarę oddalania się od niego, a w stronie Bieguna dochodzi do poziomu morza.
— A tutaj, w Tatrach?
— W Tatrach linia śnieżna leży w lecie na wysokości 2,000 metrów.
— Co mnie jeszcze zachwyca w Tatrach — odezwał się Warburton — to zieloność tak młoda i świeża, że choć już połowa Lipca, zdaje się że jest dopiero koniec Maja. Ale widzę, że szczyty które się tutaj schodzą, są prawie jednakowej wysokości. Krzyż jest dość prawidłowy.
— Kozi wirch i Granaty, to jedno ramię — rzekł Jakób.
— Wołoszyn i Buczynowe, to drugie ramię — dodał Witold. — Wielka Koszysta stanowi przedłużenie krzyża.
— A my stoimy w środkowym punkcie — powiedział Warburton. — Dziwne są wasze góry, moi panowie: wznoszą się one ostremi iglicami niby strzeliste wieże katedr gotyckich, chcące modlitwą przebić niebiosy; lub stoją groźne i poszarpane, niby tłum ludu, co rozdarłszy na sobie szaty, skamieniał z rozpaczy. Albo złączywszy się razem, krzyżem się kładą przed Panem, jak ten, na którym stoimy; albo biją w oczy zdaleka olbrzymim sarkofagiem ze zwłokami rycerza, jak stary Gewont w Zakopanem. Mają one swój odrębny charakter i swój wyraz. Dziwne góry i dziwny kraj?
Witold rzucił szybkie spojrzenie na Jakóba, słuchającego tych słów w zadumaniu, i szepnął:
— W tem wszystkiem co powiedział sir Edward, najdziwniejszym jest on sam właśnie.
— A to dla czego?
— Bo punkt widzenia, z jakiego patrzy na Tatry, nie jest angielski. Patrzy nie jak cudzoziemski turysta, ale jak psycholog, który odczuwa przejawiającą się w krajobrazie zbiorową duszę. Tajemniczy ten człowiek widoczniej ulega przemianie. Powiedziałbym, że pod wpływem tatrzańskiego powietrza, zaostrzyły się jego zmysły. Gdy tu przybył, był twardy jak głaz, i zdawało się że rozumie to tylko, czego się dotknie — a teraz słyszy tchnienia milionów, unoszące się w powietrzu i rozumie wymowę kamieni. Wie pan, co tu obwijać w bawełnę: on nie jest Anglikiem. Lew wielkobrytański inaczej czuje.
— Może jest Irlandczykiem!
— Ach, pan jesteś szczególniej uparty: a co znaczył ów chleb z ajerem, co żubrówka, którą częstowaliśmy go! Czy nie widziałeś, jak rozdął nozdrza, wciągając w siebie jej zapach.
— To niczego nie dowodzi.
— Mam ja jednak swój sposób, którym cię chyba przekonam uparty człowieku!
Wziąwszy teczkę, usiadł na kamieniu i zaczął szkicować kontury krajobrazu.
— Co to za wodospad tam w dole, płynący szeroką srebrną wstęgą? — zapytał Warburton, patrzący ciągle przez lunetę.
— To jest wodospad najwspanialszy i największy w całych Tatrach, zwany Siklawą. Tworzy go upływ tego oto wielkiego środkowego stawu, największego także ze wszystkich jezior tatrzańskich, i spada w dolinę Roztoki.
— Widzę, widzę jak wstęga ta zwiesza się wprost z jeziora. A jak błyszczą te skały! Widzę wszędzie porozwieszane na nich tysiące nitek srebrnych.
— A, bo gdziekolwiek leży płat śniegu, tam bezustannie sączy się z pod niego woda.
Warburton nie mógł oderwać oczu od wspaniałego widoku, wreszcie odejmując lunetę od oczu i wskazując ręką na łańcuch gór, powiedział.
— Poza takim murem granicznym, ludy mogły żyć szczęśliwe i bezpieczne od wszelkiej napaści: warownia to niezdobyta. W jaki kształt układa się rzeźba Tatr?
— Na granicy między Galicyą a Węgrami, rozłożyły się w kształcie olbrzymiego łuku, wydętego lekko ku północy, góry Karpaty. W zachodniej części tego blisko półtora tysiąca kilometrów długiego pasma, Tatry panują nad całym górzystym obszarem, niby olbrzymia wyspa skalista, wynurzająca się z pośród stężałych fal wzburzonego oceanu. Rozpostarte potężnym łukiem, oparły się obiema końcami o Dunaj. Wody północnych stoków Karpat skupiły się w trzy strumienie i rozbiegły w różne świata strony: z Wisłą poszły do morza Bałtyckiego, a z Dniestrem i Prutem do Czarnego. Dwie wielkie rzeki, Dunajec i Wag i wiele pomniejszych strumieni i górskich potoków, wypływają z łona Tatr spiesząc ku tym rzekom, a z niemi w dwie przeciwne strony świata, na Południe i Północ.
— Tę wyspę skalistą otaczają w kształcie dwóch wideł, cztery wielkie doliny: Dunajca, Orawy, Wagu i Popradu, przyjąwszy te cztery rzeki za granice obszaru Tatr — dodał Witold.
— Oto co się zowie mówić jasno: zdaje mi się, że mógłbym narysować mapę Tatr. Jak też wielką przestrzeń obejmuje sama ta wyspa skalista?
— Sześćdziesiąt mil kwadratowych powierzchni.
— Straszył nas przewodnik deszczem, a tymczasem nad nami ciągle jaśnieje najpiękniejsza pogoda.
— Ale tam w dolinach deszcz może padać. Znajdowałem się nieraz w Tatrach w takiem położeniu, że nademną było słońce i najpiękniejsza jaśniała pogoda, a niżej szalała burza z deszczem i piorunami, a czarne chmury czołgały się u stóp naszych. Byliśmy nad chmurami, jak duchy.
— Wrażenie być musiało niezwykłe. Ale co pan tak patrzy w przepaść?
— Widzę że Krzyżne powoli od dołu mgły obejmują.
— Prawda; gdy tu weszliśmy, nie było ich!
— Są tacy, którzy wiele po Tatrach chodząc, mówili że „mieli wspaniałe chwile przypominające stworzenie świata, a mianowicie odłączenie wody od lądów i światła od ciemności.“ Ale czy panowie widzicie że i z doliny Pięciu Stawów mgły zaczynają się wysuwać? Przepowiednia naszego przewodnika sprawdzać się zaczyna. Żeby tylko te mgły nie zmieniły się w ulewę i burzę!
— Dziwna rzecz jednak... w powietrzu jest cicho i spokojnie!...
— Unoszą się coraz wyżej i wyżej, zasłoniły przepaście i są już u naszych stóp. Zdaje mi się, że jesteśmy zawieszeni w powietrzu.
W tej chwili Henryk zawołał:
— O Boże, co się dzieje, patrzcie, patrzcie!
Nad niemi był błękit jasny, czysty, i słońce w całym blasku promieni, a dokoła, jak daleko okiem zasięgnąć, na wszystkie strony, białe, równe, nieprzejrzane morze mgły. Ani śladu dolin lub gór — tylko z morza tego sterczały granitowe szczyty, niby wyspy wynurzające się z głębi fal. Szczyty szare, ciemno-błękitne, szafirowe, odrzynały się ostro, cudownie odbijając od opalowych fal. Zdawało się, że na tem morzu bezbrzeżnem lada chwila pojawi się okręt z rozpuszczonemi żaglami.
— Ach! — zawołał w uniesieniu Witold — brakuje tylko łodzi i wiosła. Co za cudowne zjawisko!
Nikt nie odpowiedział: wszyscy skamienieli. Mowa ludzka za słaba jest na wyrażenie dzieł Bożych w całej ich wielkości i potędze! Walter patrzał na Warburtona. Kamienny ten człowiek miękł. Morze mgieł porywało go ku sobie gdzieś w bezgraniczny przestwór. Coś go ciągnęło, aby się puścić na jego fale. Wreszcie odezwał się:
— Możemy sobie powiedzieć, że i my przeżyliśmy taką chwilę jak przy stworzeniu świata!
Dawid patrzał, a w twarzy jego widać było zdumienie i podziw. Dusza jego uśpiona, przebudziła się.
— Ale tu jest zanadto wietrzno — rzekł Warburton, otulając się bardziej, gdy mgły opadać poczęły. — Zejdźmy cokolwiek niżej.
Punkt zetknięcia się tych szczytów na Krzyżnem, jest równinką około 300 kroków obejmującą. Poniżej równinki, w zagłębieniu osłoniętem od wiatru, stoi szałas sklecony z desek, gdzie podróżni zazwyczaj odpoczywają i nocują. Była tam już przygotowana herbata: nalewano ją właśnie. O kilkanaście kroków od szałasu, przy ognisku z kosówki, Jerry piekł polędwicę zabraną z Zakopanego, i gdy panowie schodzili ze szczytu, oznajmił z powagą, że podano do stołu. W miejscu osłoniętem skalistą granią, na rozłożonym obrusie było kompletne nakrycie na sześć osób. Zabrano się do jedzenia, a choć nie stało sałaty z Lodowego potoku, jednakże pieczeń smakowała bardzo zgłodniałym turystom. Zastąpiła sałatę musztarda.
Przy jedzeniu mówiono o potrawach spożywanych pod różnemi szerokościami geograficznemi, i upodobaniach cechujących różne narody.
Warburton oświadczył, że najprzedniejszem podług niego pieczystem, jest mięso Lwa, zwłaszcza młodego. Probował też mięsa Tygrysa, ale jest twarde i łykowate. Indyanie jednak spożywają je chętnie, wierzą bowiem że daje ono spożywającym zręczność i siłę tego zwierzęcia. Strand odezwał się na to, że Indyanie i plemiona afrykańskie jadają za przysmak mięso Słonia, i zapytał sir Edwarda, czy w czasie swego w Indyach pobytu, nie spotkał się z tą potrawą.
— Owszem — odparł Warburton — spotykałem się nieraz, ale zapewniam pana, że jest twarde i niesmaczne; przedziwnym za to smakiem odznacza się galareta z nóg słoniowych. Powiem jednak, że z potraw egzotycznych, najpodobniejszem jest do wołowiny i wieprzowiny zarazem, mięso Nosorożca. Polowałem na te zwierzęta na bagnach indyjskich, gdzie przeważnie żyją, karmiąc się roślinami. Co jednak szczególniejszem powodzeniem cieszy się u nas w Anglii, to mięso Kangurów. Przywożą je do nas z wyspy Tasmanii i Nowej Holandyi. Jeżeli panowie raczycie odwiedzić mnie kiedy w zamku Rochdale, poczęstuję was zupą z ogonów kangurów, jest bowiem wyborna, oraz mięsem Foki, które choć z pozoru niezbyt apetyczne, bo cokolwiek czarniawe, zaleca się wielką strawnością i pożywnością.
— O — rzekł Strand, krzywiąc się — czego też ludzie nie jadają! Zoolog Wallace zaleca potrawę z mięsa małpiego, i porównywa je z zajęczem, a we Włoszech i na Florydzie jadają słowiki pieczone; potrawki z krasek i kosów, uchodzą tam za przysmaki najwykwintniejsze, jak niegdyś za czasów Nerona. Chińczycy nie są wybredni w jedzeniu; koty, psy, jastrzębie, orły, sowy, bociany, szczury, myszy polne i węże, stanowią ich pożywienie; jedzą też robaki, gady i płazy, które służą również za lekarstwo.
— Psie mięso stanowi jednak u nich największy specyał — przerwał Warburton — i w istocie ma ono smak bardzo delikatny.
Witold, słuchający Anglika z coraz większem zdziwieniem, szepnął do Jakóba:
— Ten człowiek obszedł całą kulę ziemską... prawdziwy „Żyd wieczny tułacz!“ Wiesz pan co? Mnie się zdaje, że legendowy Ahasverus, co od śmierci Chrystusa Pana przebiega ciągle ziemię, nigdzie nie mogąc znaleść spoczynku, to on!
— W każdym razie zamiłowany podróżnik. Słyszałeś, że nie wzdragał się żadnych potraw próbować, a fakt, że zajadał ze smakiem chleb z ajerem i chłodnik litewski, naprowadziły cię na nieprawdopodobne domysły.
— A jednak ja stoję przy swojem, i przyrządzę mu potrawę, która...
— O czem panowie mówicie? — zapytał baronet.
— Witold wyznał mi, że zna się cokolwiek na tajemnicach sztuki kulinarnej, i obiecuje nam dać dowody swego talentu.
— Ach i owszem; prosimy bardzo! Może pan przyrządzi nam deser?
— Dobrze, ale dopiero przy Morskiem Oku.
— Niech i tak będzie.
— Mniejsza o deser — rzekł Strand — ale przydałaby się bardzo filiżanka czarnej kawy.
— Rad jestem, że mogę w tej chwili spełnić pańskie życzenie — rzekł Warburton uprzejmie. — Mój Jerry umie ją wybornie przyrządzać: nauczył się tego, towarzysząc mi w licznych podróżach po Wschodzie. Pijam ją często, bo przekonałem się, że najlepiej podnosi strudzone siły i krzepi. Gotuje on ją po turecku, razem z cukrem i przekonacie się zaraz panowie, jak wyborny ma smak i aromat.
Gdy to mówił, wiatr przyniósł podróżnym zapach najprzedniejszej mokki, a Jerry zjawił się z tacką, na której było sześć maleńkich filiżaneczek, i z maszynką — a podając kolejno, każdemu nalewał z osobna. Maszynka miała kształt lejka, szerokim otworem odwróconego do góry — i gdy się wszyscy temu dziwili, Warburton wytłómaczył, że idzie właśnie o to, żeby się kawa nie ustawała, tracąc przytem aromat, i dla tego nalewa się wraz z gąszczem, który ustawa się dopiero w filiżance.
— Kawa powinna mieć trzy przymioty — dodał: — być czarną jak smoła, gorącą jak piekło i słodką jak miód.
— W istocie, przyznać muszę, że tak aromatycznej jeszcze nie piłem — powiedział Strand, z widoczną pijąc przyjemnością.
Jerry podał cygara i zapytał swego pana, czy każe rozbić namiot.
— Zależy to od tego, gdzie będziemy nocowali — odpowiedział. — Czy panowie zgadzacie się na nocleg w dolinie Pięciu Stawów?
— Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu — odrzekł Jakób — chociaż szkoda, że nie zobaczymy ztąd wschodu słońca.
— A co do mnie, sir, powiem że noc w dolinie Pięciu Stawów jest straszna — dodał Witold. — Panująca tam cisza i groza, niezbyt miłe w dzień czynią wrażenie, a cóż dopiero w nocy!
— A pan, panie Strand? — zapytał, zwracając się do profesora.
— Zgadzam się na wszystko, co panowie postanowicie.
— A więc zanocujemy tutaj — rzekł baronet. — Czasu przed sobą mamy dosyć. Nikt nas nie goni, ani nikt nie czeka... Używajmy więc w pełni tej rozkoszy, jaką nam daje chwila obecna. Podziwiajmy widowiska dawane nam przez naturę, i wsłuchujmy się w jej odgłosy! Mamy namiot i szałas, mamy żywność, wino, przyjemne towarzystwo, mamy nawet orkiestrę i tancerzy, i możemy na prędce bal urządzić. Mamy doktora, na wypadek, gdyby który z nas zachorował; malarza, który może nas malować i uczonego, który nam będzie wszystkie zjawiska przyrody tłomaczył. Słowem, mamy wszystko co nam potrzeba, i więcej nawet!
— Czy wasza Miłość nie czuje się zmęczonym?
— Czuję znużenie, ale nie jestem wyczerpany. Może dla tego, że chodzę wolno i odpoczywam stojący: nie jak wy, co idziecie prędzej odemnie, ale za to często siadacie, lub jak profesor, odbywający ciągle awanturnicze wycieczki. Trzymam się przysłowia, które tu w Zakopanem posłyszałem: „Kto oszczędza nóg z rana, zyskuje drugą parę nóg wieczorem“.
Tak spoczywając i rozmawiając, trochę chodząc po trzech ramionach Krzyżnego, doczekali się zachodu słońca i podziwiali efekta świetlne. Szczyty gasły jeden po drugim, ale na zachodzie długo się jeszcze paliły w purpurze, a potem w lunie pomarańczowej, która powoli rozlała się w morze ogniste. Po tem morzu, stada prześwietlonych obłoczków pływały, jak stada mew szybujących za okrętem, a na wschodzie rysował się już blady sierp księżyca w orszaku gwiazd zaledwie widocznych. Dopiero gdy na zachodzie ostatnie promienie zagasły, mewy rozpierzchły się, a gwiazdy zaczęły ostro migotać. Podróżnicy śledzili jeszcze mgły, zaciągające wartę w dolinie Pięciu Stawów, aż je mroki zaległy wypełniwszy szczeliny i załomy skał. Wśród ciemności, jaskrawo odbijał żywy płomień ogniska, podsycanego kosówką.
Górale pokończywszy wszystkie przygotowania do noclegu, obsiedli ognisko, a sylwetki ich wyraziste, rysujące się w czerwonem świetle płomienia, śmiałe, buńczuczne, mogły stanowić przedmiot do obrazu. Gwarzyli oni między sobą o tym posępnym gościu zamorskim, co szukał po górach marnego kwiatka. Ale że płacił dobrze, że im do herby dolewać kazał araku, więc szli z nim chętnie, i szliby na koniec świata.
Ogień przygasł, goście powiedzieli baronetowi dobranoc i opuścili namiot, a górale dołożywszy kosówki, jeden po drugim pozawijali się w czuby, obrócili plecami do watry i posnęli. Myliłby się jednak, ktoby myślał, że po trudach całodziennej wycieczki zasypiają twardo. Górale śpią czujnie: bo jeżeli ogień przygaśnie, budzą się wnet i dorzucają kosówki.
Profesor, oraz Walter i Dawid nocowali z baronetem w namiocie, reszta w schronisku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.