Róża bez kolców/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
ŻYWE KRYSZTAŁY.

„Głos odradza się cudownie,
Gada w echu dusza gór,
Stoją skały jak warownie,
Okłębione dymem chmur.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Górale pozrzucali z pleców swoje ciężary i zabrali się żwawo do ich rozpakowywania. Porozpościerali oni pledy na gałęziach kosodrzewiny, sposobiąc dla strudzonych podróżników miękie, uginające się lekko posłania, nie ustępujące sprężynowym materacom. Towarzysze baroneta rzucili się na nie z rozkoszą, on tylko sam nie kwapił się do spoczynku; wodził wzrokiem po gładkiej szybie jeziora, nad którem piętrzące się Granaty, Czarne ściany i Kościelec, podobny kształtem do fasady gotyckiego kościoła, szczególnie dziki nadawały mu charakter. Profesor Strand chciał natychmiast rozpocząć swoje poszukiwania, ale widząc wszystkich pomęczonych i przewidując opór, postanowił uzbroić się w cierpliwość i czekać. Tymczasem usiadł za przykładem innych, a usiadłszy, ocenił przyjemność wypoczynku — bo przewodnik urządził mu z gałęzi kompletny fotel, z miękiem dla pleców oparciem.
— Ciekawy jestem, od czego pochodzi ciemna barwa tej wody — odezwał się Strand. — Słońce nie łatwo przedostaje się przez otaczające je półkolem kolosy, które też cień na jezioro rzucają.
— Musi tu być głębia niezmierna — szepnął baronet. — Czy wiadomą jest głębokość tego jeziora?
— Wszystkie stawy tatrzańskie pomierzył Eugeniusz Dziewulski — odrzekł Jakób — ten tu pod Kościelcem dochodzi do 47 metrów głębokości. Co zaś do rozległości, zajmuje trzecie miejsce w rzędzie stawów tatrzańskich. Czy wasza Miłość zwraca uwagę na dziwną przezroczystość tej wody?
— Zastanowiła mnie już ona — powiedział Warburton; — do głębokości kilkunastu conajmniej metrów, widać głazy wyściełające dno przy, brzegach.
— Wszystkie jeziora o dnie granitowem mają wodę nadzwyczaj czystą — wtrącił Strand. — Rozbiór chemiczny wody jezior tatrzańskich wykazał bardzo małą ilość składników mineralnych rozpuszczonych, stałych. Jest ona mięka, jakby dystylowana i temu to zapewne brakowi kwasu węglowego, należy głównie przypisać ubóstwo stawów w rośliny i zwierzęta; to też mieszkańcy stawów są prawie wszyscy mikroskopijnie drobnemi istotami.
— No, i zbyt zimno jest także dla wszelkich innych stworzeń w tej wodzie, mającej na powierzchni 11, a na dnie tylko 5 stopni Celsiusza — odezwał się Jakób — tylko pański arystokratyczny Branchiopod, którego przodkowie sięgają okresu lodowego, może się tu czuć dobrze i nie dostać kataru.
— Branchiopod, ach! — zawołał Strand, zrywając się i usiadł natychmiast, czem pobudził wszystkich do wesołości.
Dawid bujający się na posłaniu z kosodrzewiny, jak na fotelu z biegunami, raz po raz zwracał głowę w stronę ogniska, przy którem kręcili się górale: nęciły go dolatujące stamtąd zapachy. Jerry, zapasawszy fartuch, smarzył jaja z szynką, a Bahleda, przewodnik doktora i malarza, odgrzewał w żelaznym rondelku bigos, w który zaopatrzyła ich na drogę panna Katarzyna. Z kotliczków buchała para. Henryk wydobył z koszyka serwetę, kilka talerzy, noże, łyżki, widelce, rozłożył nakrycie na mchu, położył chleb — a wziąwszy oplataną flaszkę z wódką przywiezioną z Miratycz, oraz srebrny stary kubeczek i napełniwszy go po brzegi, podał Warburtonowi.
— Może wasza Miłość raczy sprobować naszej litewskiej nalewki — powiedział uprzejmie.
— I naszego bigosu — dodał Witold, posuwając ku niemu dymiący rondelek.
— I owszem — odrzekł Warburton, rzuciwszy przelotne spojrzenie na butelkę, na której drobnem kobiecem pismem widniał napis: „Żubrówka“, a obok niego data.
Wziął w rękę kubek, i gdy go niósł do ust, nozdrza mu się rozdęły jak u rumaka stepowego, gdy poczuje w blizkości zapach burzanów. Wypiwszy, przypatrzył się kubkowi i puścił czarkę w kolej. Witold nie spuszczający z niego oczu, zauważył że na twarz baroneta z lewej strony, wystąpił mały, ceglasty rumieniec.
— Patrz pan — szepnął do Jakóba — patrz tylko na niego. W dolinie Kościeliskiej pił stary tokaj jak wodę, szklanka po szklance, a kieliszek nalewki litewskiej poszedł mu do głowy!
— To mocniejsze niż koniak i whisky — odrzekł doktór.
Baronet nałożył sobie sporo bigosu na talerz, ale nim jeść go zaczął, długo przypatrywał się łyżce, którą mu podano. Była to okrągława, srebrna, dobrze już zdarta łyżka z cyframi i herbem zaledwie widocznym.
Witold, który widocznie obrał sobie angielskiego magnata za przedmiot do studyów, wkrótce trącił znów łokciem Jakóba.
— Czy widzisz jak zawija polski bigos?
— Nic dziwnego: po takiem wygłodzeniu! Jestem pewny, że gdyby się znajdował na Wschodzie, zajadałby tak samo smarzoną w miodzie szarańczę.
— Hm; ja jednak znam taką potrawę, której żaden Anglik nie przełknie.
— Nie wątpię, jeżeli to będzie jakaś obrzydliwość!
— Bynajmniej: ulubiony w moich rodzinnych stronach przysmak.
— Czy można wiedzieć, co takiego?
— Zobaczysz pan jutro lub pojutrze, bo sam ją przyrządzę.
— Nie wiedziałem, że pan posiadasz zdolności w tym kierunku. Ale patrzaj, jak drugi Anglik zawija bigos!
— Walter? o, to jest Anglik pół krwi: odezwały się w nim instykta dziada. Ale mały hrabia za to jeść nie chce.
Dawid sprobowawszy bigosu, odsunął talerz i wziął się do szynki; nie w smak mu były sarmackie potrawy i wódka litewska, od której krztusił się przez kwadrans. Strand jadł i pił wszystko co dawano, myśląc ciągle o Branchiopodzie; posilał się prawie machinalnie, i nie zwracał uwagi na naturę tego co połykał.
— Jak panu smakuje nasza narodowa potrawa, sir? — zapytał Witold, zwracając się do Anglika.
— Wyborna — odrzekł zapytany, nakładając sobie powtórnie na talerz — ostry jej smak orzeźwia i posila.
— Wielki nasz poeta, Mickiewicz, w słynnym swoim poemacie p. t. „Pan Tadeusz“ daje przepis przyrządzania bigosu.
— Wiem — odrzekł z roztargnieniem — znam ten przepis.
— Znasz go sir? — zawołali obaj jednocześnie.
— Tak — odrzekł obojętnie — czytałem „Pana Tadeusza“ w przekładzie miss Ashurst Biggs.
Dawid, myślący tylko o jedzeniu, patrzał z litością i lekceważeniem na Henryka, który posiliwszy się, wyjął z puszki swoje rośliny, i zajął się przekładaniem ich bibułą, z wielką starannością rozprostowując kwiaty i liście. Drwiący ten wyraz twarzy małego hrabiego, dostrzegł baronet, pochwycił go w przelocie i zasępił się. Nie uszło to jego uwagi, że chłopcy nie przylgnęli do siebie, jak to było tajemnem jego życzeniem, ale nawet stronili jeden od drugiego. Podczas wycieczki z osobna i nie rozmawiali prawie wcale.
Gdy podano czarną kawę i cygara, profesor wypił spiesznie gorący napój wielkiemi łykami, jakby pragnął coprędzej opróżnić filiżankę; wstał, wyjął ze swego tłomoczka sieć zaopatrzoną w ołowiankę i wziąwszy swego przewodnika, wsiadł na tratwę stojącą tam zawsze dla użytku turystów. Gdy odbijali od brzegu, doktor wołał za nim, ostrzegając aby pamiętał o głazach olbrzymich, wyściełających dno, między które ołowianka zapadać się będzie i zaczepiać. Wszyscy życzyli mu szczęśliwego rezultatu polowania, a malarz rozweselony pił nawet zdrowie Branchiopoda.
Stadko Kozic ukazało się na stoku Żółtej turni i szło wzdłuż grzbietu niby sznur paciorków. Witold, zapalony myśliwy, złościł się że nie mógł użyć swej fuzyi. Trafić kozła, sprawiłoby mu wielką przyjemność, ale miał nadzieję, że zdarzy się jeszcze coś grubszego. Wyciągnął górali na rozmowę i dowiedział się, że może spotkać Rysia, którego uważano już za wytępionego, ale w ostatnich piętnastu latach ukazał się na nowo w Tatrach. Z lasów zachodził on w kosodrzewinę, a nawet w turnie, czyhając na bydło lub kozice. Bahleda odezwał się.
— Ryś to jako wielki kot, tylko pasiasty, zły w ślepiach. Na rysia chodziłek ze skoły; jeszcze mie leśnicy brali, com im psa prowadził. Dali mi psa na łańcusek, a pies tak sie ku rysiowi wydzierał, że i mnie za sobą ciągnął w górę po przechylinie Giewontu, aż przyseł pies pod drzewo; hań na gałęziach ka sie rozodzom, siedział ryś skulony i błyskał ślipiami. Mnie strach obujon, ale takem pomyślał: zawsze bestya prędzej hipnie na psa, nie na mnie, a strzelcy przyjdom. Ale czem przyśli, ryś z drzewa hipa a pies za nim. Poburzył, poonacył ślady tak, co potem wszyscy straśnie sie gniewali, a ryś zginął w Kalatówkach. Futro rysie jest piękne i Janosik miał z niego kołpak, ale Wydra daje też piękne futro, warte strzału, a zachodzi potokami aż w głąb Tatr i ubito ją raz przy Morskiem Oku. Co można często ubić, to Kunę!
Henryk odezwał się, że słyszał iż w Tatrach żyje Gronostaj i zapytał starego Wali, przewodnika baroneta, czy go kiedy widział.
Na to odezwał się Roy, drugi Warburtona przewodnik.
— Co nie miałek widzieć? widziałek gronostaja raz w życiu: w dolinie Dziury. Małe to jak scur, ale ładniuśkie takie co cud! a zgrabne, kie chłopak na weselu. Gładki miało kozusek bieluśki, a ogonek mały prosty, czarny. Warciutko uciekał po sajtach[1], kie ta woda płynie dołu. Chciałek ja go chycić, ale nie było drugiego coby pomógł. Kieby był drugi, byłby je nagonił, cobykmy je dostali w rękaw od cuhy, a tak uciekł po pod skole, i tylek go uwidział.
— A Dzik pokazuje się w tych stronach? — zapytał Witold. — Zdałaby się nam na wycieczce pieczeń z dzika!
— Dzika świnia przychodzi z węgierskiej strony na naszą od Orawy, ale nie często ta do nas zagląda.
— Była tu niegdyś zwierzyna grubsza jeszcze, ale wyginęła — rzekł Jakób — były podobno Żubry, Łosie i Koziorożce.
— Profesor zapuszcza ołowiankę — odezwał się Warburton, śledzący ruchy tratwy na jeziorze — chwila ważna dla niego. Panowie, wypijmy jeszcze węgierskiego za pomyślne odszukanie Branchiopoda!
Propozycya chętnie została przyjęta.
— Brawo, doskonale, wypijmy! — wołano, a gdy kieliszki napełniły się, wszyscy podniósłszy je w górę, wołali:
— Niech żyje profesor Strand! Wiwat Branchiopod!
Echa górskie odpowiedziały: Wiwat! wiwat! wiwat! coraz ciszej, coraz słabiej.
Profesor pochylony nad ołowianką, nie zwracał na to uwagi, wzrok jego śledził pilnie zanurzającą się sieć.
Wino rozweseliło umysły; Witold mający piękny barytonowy głos, zanucił znaną pieśń, która wkrótce zamieniła się w chór, bo przyłączyły się do niej głosy Jakóba i Henryka.

„Wilia naszych strumieni rodzica,
Dno ma złociste i niebieskie lica,
Piękna Litwinka, co jej czerpa wody,
Czystsze ma serce, śliczniejsze jagody.

Wilia w miłej kowieńskiej dolinie,
Śród tulipanów i narcyzów płynie,
U nóg Litwinki kwiat naszych młodzianów.
Od róż kraśniejszy i od tulipanów“.

Warburton cały w słuch się zamienił, a oczy niezwykłym zajaśniały mu blaskiem. Pieśń obca widocznie trafiła mu do serca, bo po twarzy jego przebiegł cień wzruszenia; palce zanurzone w skręty brody, plątały się jakoś.
Śpiew i muzyka ustały, a Warburton słuchał jeszcze. Wreszcie przetarł czoło, poruszył ustami, jak człowiek któremu zaschło w gardle z pragnienia — wstał, otrząsnął się, a rysy przed chwilą tak wymownie malujące doznane wrażenia, kamieniały mu powoli. Był znowu spokojny, chłodny, dumny i posępny. Przez chwilę patrzał na jezioro, którego głębia pociągała go siłą tajemniczą i przyszła mu ochota spróbować, czy nie uda się obejść go dokoła.
Brzegi skał prostopadłe, wyglądały jak skrzesane olbrzymim toporem. Miejscami trudno było nawet postawić nogę; po gładkim a pochyłym gruncie, łatwo obsunąć się mogła — zwłaszcza tam pod Kościelcem, gdzie woda jest czarna jak noc. Jeden krok nierozważny, a wieczna noc go ogarnie: zamkną się nad nim kryształy wód i spocznie na dnie granitowem. Miejsce we wspaniałem mauzoleum w Rochdale, gdzie czekał na niego sarkofag obok sarkofagu syna, pozostanie puste, bo żadna siła nie dobędzie zwłok z głębokości 47 metrów. Tak łatwo byłoby nadać temu pozór przypadku... Skończą się wszystkie troski, wszystkie cierpienia, umilknie nawet to, co najwięcej sprawia męczarni, wyrzut sumienia — ten robak co leżał przyczajony na dnie duszy przez lat dziesiątki, a teraz coraz więcej podnosi głowę i wgryza mu się w serce!... Ale kto dokończy rozpoczętego przez niego dzieła? Kto się zaopiekuje robotnikami jego fabryk, jego zakładami dobroczynnemi, ochronami, szkołami? Czy Dawid? Nie; ten wyrośnie na paniczyka z płytkim umysłem i pustą głową... Myśl, że byt instytucyi które stworzył, od niego zależy, że jest potrzebny dla szczęścia i spokoju tysięcy, powstrzymywała go dotąd od skończenia wszystkich rachunków z życiem — ale i to tylko złudzenie: nikt nie może sobie powiedzieć, że jest niezbędnym dla najukochańszych nawet osób. Śmierć człowieka jest jak ów kamień rzucony w wodę, który wpadając zatacza zrazu kręgi tak szerokie, że całą powierzchnię poruszy, a potem kręgi te stają się coraz mniejsze, mniejsze, mniejsze, potem zaledwie widoczne — i znowu jezioro staje się gładkiem jak zwierciadło. On sam stracił syna i żyje, choć myślał że nie przetrwa tego ciosu.
Usiłował sobie wyobrazić wrażenie, jakie sprawi wieść o jego śmierci. Jest poważany, ceniony, uwielbiany, obsypany zaszczytami. O, gdyby ci wszyscy co głoszą jego chwałę, zajrzeli na dno jego serca... gdyby znali jego przeszłość, może cofnęliby się od niego ze wstrętem! I pomyśleć tylko, że sumienie jego spało przez lat tyle, jak umarłe, a teraz, co dzień, co godzina, przypomina mu o swojem istnieniu, wołając nań coraz głośniej: Jesteś zbrodniarz!
I jakby na urągowisko, śnią mu się dawne sny młodości... i czy to powietrze Tatr tak na niego działa, czy wielka ilość znajdującego w niem ozonu, ale pierś oddycha szerzej, krew szybciej krąży w żyłach, i chociaż w synu utracił wszystkie nadzieje, czuje chwilami że mógłby jeszcze odrodzić się, mógłby jeszcze żyć i kochać. Ale nie! musiałby zburzyć gmach wzniesiony pracą całego życia, i okupiony drogo wyrzeczeniem się przeszłości. Musiałby przyznać się przed sobą samym, że zbłądził i zawrócić z drogi na jaką wszedł w młodości? Nie, nie! jego duma nie zniesie takiego upokorzenia: umrze samotny jak żył, zamknięty w sobie i niedostępny. Trzeba być z innego metalu, aby giąć się tak łatwo: żelazo nie jest woskiem. Niechaj zawraca z drogi, kto chce! on, pójdzie naprzód, zawsze naprzód, jak każe godło starożytnego rodu Warburtonów na Rochdale. Stworzył sam sobie swoją dolę, i sam ją będzie znosił. Jest panem swego życia i ma prawo zrobić z niem, co mu się podoba. A więc naprzód, naprzód!
— Ostrożnie sir, bo pan wpadniesz! Niech wasza Miłość trzyma się więcej na prawo; brzeg tu jest wysoki i pochyły — odezwał się tuż za nim nizki i łagodny głos Waltera, który śledził uważnie Warburtona — i odgadując intuicyą serca, co się dzieje w jego duszy, szedł za nim krok w krok i odezwał się w samą porę, gdy baronet stawiając nogę na wąskim cypelku, zachwiał się i uchwycił instynktownie skały.
Warburton drgnął, a brwi jego ściągnęły się gniewnie.
— Odejdź, jeżeli się boisz — odrzekł sucho — i zostaw mnie samego.
— Nie boję się, sir i zostaję z panem — odrzekł łagodnie.
— A gdybym cię prosił, żebyś odszedł?
— Nie usłuchałbym.
Błyskawica gniewu strzeliła z oczu baroneta. Czuł, że młodzieniec go odgadł.
— Co to znaczy? — zapytał ostro. — Czy lady Chester kazała ci mnie pilnować? Jesteś bardzo łaskaw, ale uwolnij mnie od swej obecności! Wiesz, że nie znoszę oporu.
Młodzieniec zbladł.
— O, sir! — przemówił głęboko dotknięty — czy zasłużyłem na te słowa!
Taka boleść brzmiała w jego głosie, że Warburton który miał dobre serce, wyciągnął natychmiast do niego rękę.
— Przebacz mi — rzekł — jestem dziś rozdrażniony. Moja młodość stanęła mi przed oczyma, gdy razem z dziadem twoim... Zapomnij ostrych słów moich! Wiem że tylko życzliwość spowodowała twój opór... Nie od dziś czuję, żeś do mnie przywiązany.
— Całem sercem, sir!
— A ja ci niczem za to nie odpłaciłem... I teraz oto, w tej chwili, zaciągnąłem nowy dług wdzięczności względem ciebie. Chcę ci go spłacić otwartością. Posłuchaj: pozbądź się tego uczucia, bo nie jestem go wart. Gdybyś wszystko wiedział, nie dziwiłbyś się temu co mówię. W tej piersi bije nędzne, samolubne serce!
Odwrócił się i usiadłszy na złomie granitu, patrzył na tratwę posuwającą się środkiem jeziora: za nią posuwała się przyczepiona do niej sieć z ołowianką, znacząc jaśniejszy ślad na powierzchni wody.
Młodzieniec stał jak wryty w ziemię: wstrząśnięty był do głębi. Pierwszy to raz ten niedostępny, dumny, zamknięty w sobie starzec, odsłonił przed nim cierń tkwiący w ranie; pierwszy raz zajrzeć pozwolił do głębokich duszy tajników, gdzie nikomu dotąd zaglądać nie było wolno. On, przywiązania jego nie godzien?... O, nie, nigdy! Patrzał przecież zbliska oddawna na jego życie, na troskę o biednych i nieszczęśliwych, na pracę bez wytchnienia, z zupełnem o sobie zapomnieniem. Nie, stokroć nie! serce które nazwał nędznem i niegodnem miłości, jest tylko nieszczęśliwem..! I w tej chwili, gdy żelazny człowiek ukazał mu chwilę słabości, kochał go jeszcze więcej, bo dowód to że cierpi za winy młodości i chce je wynagrodzić, choć pragnienie to jest jeszcze w nim nieświadome. Jego tajemnica... młodzieniec tajemnicy tej oddawna się domyślał — i utwierdzał się w swych domysłach codzień, co godzina.
Popatrzył na siedzącego w zadumaniu baroneta, i oddalił się zwolna ku miejscu, gdzie odpoczywali uczestnicy wyprawy. Teraz już mógł się oddalić spokojnie, bo i tratwa profesora zmierzała ku baronetowi.
— Sir Edwardzie! — wołał uczony Strand — siadaj pan z nami: odbędziesz miłą przejażdżkę po dystylowanej wodzie, i doznasz cokolwiek innego wrażenia, niż ciągle stąpając po lądzie.
Przewodnicy wysunęli naprzód wiosła, aby uchronić tratwę od uderzenia mogącego ją zatopić, i tak zwolna podsunęła się pod skałę, u stóp której siedział baronet.
— A cóż Branchiopod — zapytał Warburton — czy jest?
— Nie — odrzekł z westchnieniem Strand; — trzy razy zapuszczałem siatkę dość głęboko: znaleźliśmy różne ciekawe istoty, ale niema między niemi Branchiopoda. Musi być w innym, wyżej położonym stawie.
— Walterze! — zawołał, oglądając się sir Edward — chodź, siadaj z nami.
— A czy ładunek nie będzie zaciężki? — zatroszczył się profesor.
Ale przewodnicy uspokoili jego obawy, mówiąc że znacznie więcej osób zazwyczaj tu siada.
Baronet wstępując na tratwę, zwrócił się do uczonego z żartobliwem pytaniem:
— Jakże będzie teraz panie profesorze? Zapowiedziałeś żeby żaden z nas nie zbliżał się do ciebie, a przestrzeń jest tak mała, że trudno nam, doprawdy, trzymać się w przyzwoitej od pana odległości.
Profesor zmięszał się i dotknął mimowolnie ręką kieszeni surduta. O, z jakąż rozkoszą zatopiłby w głębinach to co się tam znajdowało, ale nie mógł niestety! Nie był sam, a za nic w świecie nie dopuściłby się tego przy świadkach. A przytem, przedmiot ten choć nie należał do rodzaju ryb, pływałby na powierzchni wody jak ryba i niema sposobu go zatopić. Westchnął, a baronet któremu żal się zrobiło uczonego Stranda, wybawił go z kłopotu zapytaniem o faunę jezior.
— Ciekawa jest niesłychanie fauna jezior górskich — odrzekł z ożywieniem profesor, gdy tratwa znowu odbiła od brzegu. — Są w nich jakby trzy sfery towarzyskie, trzy światy: inne gatunki zwierząt i roślin, pod wielu różniących się względami, żyją przy brzegach, inne w środku, a inne jeszcze w głębinach. Ztąd też podzielono je na faunę przybrzeżną, śródjeziorną i głębinową. Zwierzęta żyjące pośrodku, zmuszone do ustawicznego unoszenia się na wodzie, i nie znajdując przedmiotu na jakimby spocząć mogły, wydoskonaliły sobie w wysokim stopniu narzędzia pływne, a natomiast utraciły narzędzia czepne, któremi obdarzone są pokrewne im gatunki przybrzeżne. Gęstość ich ciała zbliżyła je do gęstości wody, co im nietylko ułatwia ruchy, ale i utrzymuje bez trudu w każdej głębokości. Największy zaś przymiot tych stworzeń stanowi doskonała przezroczystość ich ciała; chroni je bowiem wybornie od napaści wrogów. Te istnie kryształowe zwierzątka, stają się niewidzialnemi, jak duchy. Na terytoryum przez nich zamieszkiwanem, panuje wielka swoboda, ale niema co jeść, bo tylko najniższe roślinki, czyli wodorosty, stanowią cały ich pokarm.
— O, to dziękuję za przymiot niewidzialności — wtrącił Walter.
Profesor mówił dalej:
— Muszą one skrzętnie uwijać się po olbrzymich obszarach wody, odbywać dalekie wycieczki w głębiny i ku brzegom, by głód zaspokoić. W głębokich jeziorach alpejskich napotykano je jeszcze w głębi 100 do 150 metrów, gdzie już panuje zupełna ciemność. W dzień kryją się w głębszych warstwach, w noce spokojne wypływają na powierzchnię wody; unikają światła, bo je razi, a u niektórych zauważono zupełny zanik oczu. Natura ich przystosowała się do warunków życia; pozbyły się organów niepotrzebnych.
— Powiedz pan raczej, że organa nieużywane, osłabły i stopniowo niedołężniejąc, coraz więcej zanikały.
— Gdy słyszę o zwierzętach, wyobrażam sobie zaraz ryby, a co najmniej raki — odezwał się Walter; — a jakaż jest pańska menażerya?
— Oh, ryby, co pan mówisz! Oneby poumierały z głodu w tej wodzie dystylowanej. Ryby w tym kraju przemieszkują w strumieniach, a co do jezior, znajdują się podobno tylko w jednem jedynem Morskiem Oku, które też dla tego Rybiem się nazywa. W mojej menażeryi niema zwierząt kręgowych ani na lekarstwo: mój zwierzyniec, to malutkie Pierwoszczaki, Skorupiaki i Robaki, to Wrotki, Małże, Mszywioły, Rozwietliki, Widłonogi. Najliczniej reprezentowane są Skorupiaki mikroskopowe, czyli Raczki.
— Bardzo to wszystko pięknie, ale chciałbym widzieć owoc pańskiego połowu, wiedzieć co jest w sieci.
— Chcesz pan wiedzieć! — zawołał zachwycony — dobrze: patrz pan! Pokażę panu żywe kryształy, te cudowne zwierzątka, niewidzialne w wodzie.
I sięgnąwszy ręką do sieci, zaczerpnął garść ziarn przezroczystych, podobnych do ziarn gotowanego sago: były to owe żywe kryształy, Cladocera, których przezroczystość pochodzi od galaretowatej osłony otaczającej zwierzątko. Sypał przez palce na wodę owe żywe kryształy, zwracając wolność złowionym zwierzątkom. Nagle kryształy owe spadając, zajaśniały blaskiem niezwykłym, rzekłby kto, że zmieniły się w dyamenty i rubiny, a jezioro stanęło w ogniu. Walter wykrzyknął:
— O, co za cudowne zjawisko! Patrzcie, patrzcie!
A tam na brzegu, ci co spoczywali na kosodrzewinie, zerwali się także, i słychać było okrzyk jeden.
Oooo!
Przewodnicy opuścili wiosła i patrzyli także: było to, co zowią „żagnieniem gór.“ Żółta turnia, Kościelec, Granaty, Kozi Wirch, pokryły się ciemną purpurą. Pożar obejmował je kolejno, w miarę jak słońce posuwało się ku zachodowi. Odbicie tego zjawiska w przezroczystej toni jeziora sprawiało, że żeglarze mieli wrażenie jakby płynęli po krwawej łunie. Zachwyt odebrał mowę patrzącym: podziwiali ten obraz w milczeniu i słychać było tylko plusk wioseł. Ale oto w oczach ich purpura pociemniała i zmieniła się w fijolety. Olbrzymi szmaragd w oprawie z szarego marmuru, przeszedłszy kolejno przez wszystkie barwy: rubinu, granatu, ametystu, zagasł nareszcie równie szybko jak się zapalił, i łono jego stało się znowu czarne, straszne i tajemnicze.





  1. Kłody drzew zwalonych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.