Róża bez kolców/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
MORSKI WĄŻ.

„Na koniku, okazale,
Pasterz jedzie z dolnych pól.
Tuż pod gwiazdy, na swe hale,
Jak w swem państwie jedzie król."
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Tamci spostrzegli ich zaraz i zdaleka witać zaczęli, machając kapeluszami. Górali było dziesięciu: dwóch do niesienia namiotu, czterech pod bagaże i trzech przewodników. Był i Obrokta z gęślikami. Sir Edward w serdaku i z kijem alpejskim w ręku, wyglądał na prawdziwego wodza wyprawy. Twarz jego zwykle spokojną jak z marmuru, na widok Henryka rozjaśniła błyskawica radości. W ruchu z jakim wyciągnął rękę do chłopca, było coś więcej niż uprzejmość, a w zapytaniu, czy zdrów jest po niedawnej z niedźwiedziem przygodzie, brzmiał jakiś ciepły ton. Ale powściągnął się natychmiast i odwrócił nagle, a oczy jego spotkały się z oczami małego hrabiego, który stał z boku, śledząc wyraz twarzy dziadka. Rzecz bowiem niesłychana: sir Edward, szydzący zawsze z obaw o zdrowie wnuka, interesował się teraz zdrowiem tego obcego w lichem ubraniu.
Powitanie wzajemne chłopców było bardzo sztywne. Henryk w skierowanem na siebie spojrzeniu Dawida, wyczytał źle ukrytą niechęć — ale policzył ją na karb niezadowolenia z wycieczki, do której widocznie wciągnięto go wbrew woli jego własnej. Naturę swego rówieśnika, zrozumiał on już przy pierwszem spotkaniu w Kościeliskiej dolinie i trafnie go ocenił; zasmucił go natomiast brak profesora Stranda, umiejącego tyle ciekawych rzeczy opowiadać. Baronet wyjaśnił, że profesor prosił aby na niego nie czekano, i obiecał stawić się przed południem na hali Królowej. Jeden z górali odezwał się że profesor zapewne urządził sobie wycieczkę na własną rękę, bo szukał wczoraj przewodnika — a drugi dodał, że widział nawet tego przewodnika, jak kupował pochodnie.
Gdy te słowa przetłomaczono sir Edwardowi, okazał zdziwienie, ale nie wątpił, że Strand dotrzyma słowa i stawi się na czas w oznaczonem miejscu.
— Bardzo byłoby mi przykro — dodał — gdybyśmy zostali pozbawieni tak miłego towarzysza.
Pochodnie jednak dały do myślenia wszystkim, chociaż malarz utrzymywał, że profesor miał już chyba dosyć grot Raptawickich. Doktór jednak był przeciwnego zdania.
— Ależ tak, tak — potwierdził — tu niedaleko jest Magora; on niezawodnie zboczył po drodze do groty w Magorze.
— To już nie rozumiem po coby tam lazł — mruknął Witold wzruszając ramionami — chyba nowego szuka guza!
— Co takiego przypuszczacie panowie? — dopytywał się sir Edward.
Doktór powiedział mu swoje domysły, a baronet zadecydował, żeby iść ku Czarnemu Stawowi, jak było postanowione — bo skoro Strand wyszedł o świcie z Zakopanego, to zapewne ułatwi się wkrótce ze wszystkiem i przyjdzie, a może już nawet jest na hali.
— Idźmy więc, żeby nie czekał na nas długo — dodał.
— Czy można zapytać pana, sir, jaki jest plan wyprawy? — zagadnął malarz.
— Z planem czekałem na was, moi panowie. Znacie te góry, więc lepiej odemnie potraficie wyznaczyć marszrutę. Jam tutaj obcy...
Wydało się Witoldowi, że przy tych wyrazach głos baroneta miał nienaturalne brzmienie.
— Z naznaczenia punktu zbornego na hali Królowej, wnoszę, że masz zamiar, sir, iść do Morskiego oka.
— Tak, ale idzie właśnie o wybranie drogi takiej, któraby nam dostarczyła najsilniejszych wrażeń.
— Najwspanialszych widoków — poprawił Walter.
— I pozwoliła znaleść różę bez kolców — nieprawdaż? — dodał malarz, a na ustach jego zabłąkał się szczególny uśmiech.
Warburton dostrzegł ten uśmiech i rzekł:
— Obiecałem sto funtów nagrody temu, kto ją pierwszy spostrzeże i mam nadzieję, że jeśli tylko róża ta rośnie na drodze do Morskiego oka, znajdziemy ją z pewnością.
— Nie chcę panu zaprzeczać, sir, ale na takich wysokościach róże nie zwykły się osiedlać.
— O, co do tego, jestem innego zdania. Może one w Tatrach rosną niżej, ale nie mów pan, że nie lubią się osiedlać na wysokościach. Widziałem róże w Ameryce północnej, na stokach gór, których wierzchołki wieczny śnieg pokrywa.
— Więc on był w Ameryce — myślał Witold — no, no!
— Oprócz jednej Australii, róże są wszędzie, i bynajmniej nie są niewytrzymałe na zimno. Rosną one w dzikich pustyniach Grenlandyi, Kamczatki i Islandyi; w Syberyi nawet znajduje się kilka ciekawych gatunków. Przywożono mi je do Rochdale ze wszystkich stron świata. Mam róże z Meksyku, Abisynii, Chin, Persyi, Egiptu. Nawet skraje Sahary posiadają jeden gatunek róży, rozweselającej pustynię białem kwieciem i zdobiącej wstęp do piaszczystego morza.
— Posiadasz pan róże z całego świata i róży bez kolców przyszedłeś u nas szukać!
— Przyszedłem ją znaleść — poprawił sir Edward, a uśmiechając się dodał: — Szkoda, że niema profesora, bo wziąłby z nami udział w naradzie.
— On także jest tu obcym — wtrącił Walter — i Tatry zna tylko ze strony naukowej.
— Masz słuszność: zresztą profesorowi nie idzie o wrażenia, tylko o Branchiopoda przebywającego jedynie w jeziorach. Idźmy więc tak, abyśmy jak najwięcej jezior spotykali po drodze.
— Właśnie najwięcej używana droga do Morskiego oka, wiedzie przez dolinę Stawów Gąsienicowych i dolinę Pięciu Stawów.
— Czy który z panów ma mapę?
— Oto jest — rzekł doktór, sięgnąwszy do kieszeni, i rozłożył ją na olbrzymim głazie, jak na stole.
Anglik pochylił się nad nią i patrzył uważnie, a malarz odezwał się:
— Jeżeli idzie o silne wrażenia i wspaniale widoki, to radziłbym od Czarnego stawu wrócić do Zakopanego, a jutro przez Jaszczurówkę, Psią trawkę i Pańszczycę, iść na Krzyżne.
— Krzyżne? co to jest takiego? — zapewne szczyt jakiej góry?
— Jest to połączenie górskich szczytów, których ramiona tworzą krzyż. Widok jest stamtąd wspaniały na dolinę Pięciu Stawów, dokąd zejść można, i następnie przez Świstówkę dojść do Morskiego oka.
— Dodaj pan — zrobił doktorowi uwagę malarz — że po drodze zboczymy do Siklawy, największego w Tatrach wodospadu.
— Chciałem to właśnie powiedzieć — odrzekł Jakób — oraz że z Morskiego oka możemy wrócić do Zakopanego przez Zawrat.
— Tego nie radzę: ci co wracają przez Zawrat, często dostają zawrotu głowy. Co innego gdy się idzie pod górę, nie mając pod nogami przepaści! Zresztą, po co przebywać dwa razy dolinę Pięciu Stawów? Wracajmy lepiej przez Waksmundzką polanę. Trzeba żeby sir Edward miał różność wrażeń.
— Moi panowie: nie mamy się co sprzeczać, którędy wracać będziemy. Przy Morskiem oku możemy odbyć powtórną naradę. Plan wasz podobał mi się. Prowadźcie mnie na Krzyżne: ale oświadczam, że wracać się nie będę. Nie zwykłem nigdy zawracać z raz wytkniętej drogi. Hasłem rodu Warburtonów z Rochdale, jest: naprzód!
Baronet wypowiedział to ze stanowczością, a Jakób dodał:
— A więc musimy iść do Morskiego oka przez Zawrat, bo przejścia na Krzyżne niema.
Warburton zmarszczył brwi, jak człowiek nie znoszący oporu, ale nie raczył już zrobić żadnej w tym przedmiocie uwagi. Spojrzał tylko na zegarek i rzekł:
— Już dziesiąta, nie traćmy czasu, panowie. Nasi przewodnicy niecierpliwią się.
Ruszono po drodze kamienistej, bystro w górę wiodącej — którą niegdyś wożono rudę z kopalni w Magorze — napotykając po drodze ślady zarzuconych sztolni.
Głos żałosny, przeciągły, przeszył powietrze, głos jakiejś samotnej ptaszyny.
— To gazda szałaśny — rzekł przewodnik, zowie się Slinogórz.
Mały hrabia szedł obok swego guwernera pogrążony w myślach, a na jego twarzy pojawił się wyraz dotąd tam nie bywały, wyraz skupienia. Rzucał od czasu do czasu ciekawe spojrzenia na swego rówieśnika, z którym rozmawiał w tej chwili jego dziadek. Tak życzliwego wyrazu twarzy, tak dobrotliwego uśmiechu nigdy u niego nie widywał! On się bał tego posępnego starca, drżał przed bystrym, nawskroś przenikającym wzrokiem. Głos baroneta, ilekroć doń przemawiał, był zawsze surowy, a teraz ten sam głos brzmiał łagodnie, przyjacielsko, jakby ten ubogi, skromnie ubrany chłopak był mu równy! Matka miała słuszność, gdy go ostrzegała, że ktoś obcy może się wkraść w łaski despotycznego starca. Czyżby on właśnie miał być tym obcym? Trzeba się zatem mieć na baczności, ale i gdyby tak być miało, on, Davy, nigdy temu nie przeszkodzi; nie potrafi pozyskać jego serca i nie będzie nawet usiłował. Jakkolwiek był leniwy, zepsuty, rozpieszczony, ale miał swoją dumę, a duma ta czyniła mu wstrętnemi upokarzające zabiegi, które nawet, jak sądził, byłyby bezużyteczne, bo przenikliwy dziadek odgadłby ich cel natychmiast. On, Davy, mógł tylko patrzeć i czekać, nic więcej. Mimo to, czuł wzrastającą niechęć do Henryka. Na tę wycieczkę szedł z wielkim przymusem, z wyraźnej woli matki; nie zachwycał się więc pięknością otoczenia, a zły jego humor wzrastał co chwila. Nie przyzwyczajony do chodzenia, zmęczył się bardzo prędko i ciągle siadał, co niecierpliwiło baroneta. Walter musiał go nieustannie zachęcać.
— Siadać na wycieczce, jest to szukać zmęczenia i bólu nóg — mówił do niego. — Górale nigdy nie siadają, chyba przy wieczornem już ognisku przed spaniem.
Henryk za to grzeszył w inny sposób, bo bezustannie wysuwał się naprzód, zbierał kwiaty, czepiając się skał, zaglądając w szczeliny i wyszedłszy poza ścieżkę, zmuszony był wracać. Przewodnik raz po raz wołał:
— Wrócić się, wrócić, szkoda czasu! Przewodnika trzeba słuchać! — a Jakób dodawał:
— Kto oszczędza sił z rana, zyskuje drugą parę nóg wieczorem.
Im wyżej wstępowali, tem coraz szerszy widok odsłaniał się przed nimi na góry okoliczne, zwłaszcza na Giewont. W jakimkolwiek bowiem kierunku idzie się na wycieczkę z Zakopanego, wszędzie jak duch zjawia się stary Giewont, ukazując swoją szczerbę.
Gdy skręcili na ścieżkę, którą już wygodnie iść można ku hali Królowej, doktór pokazał Warburtonowi baniaste wzniesienie na środku góry i miejsce, gdzie się znajduje grota Magory. Ale przy grocie nie było widać nikogo. Za to niżej spostrzegli dwa czarne ruchome punkta. Punkta te rosły, zbliżając się i przybierały ludzkie kształty. Jeden zaczął zdaleka poruszać chustką. Nie było już wątpliwości, że za chwilę cała wyprawa znajdzie się w komplecie. Orszak zatrzymał się, czekając na profesora, a sir Edward popatrzywszy przez lunetę, spostrzegł że Strand niesie jakiś duży okrągławy przedmiot i oddawszy szkło doktorowi, zapytał co sądzi, że to być może. Jakób popatrzył i przyznał, że nie wie. Przedmiot ten wygląda na kamień, ale nie jest nim na pewno, bo profesor niesie go zbyt swobodnie; a kamień takiej objętości, potrzebowałby większego wysiłku przy wstępowaniu na górę.
Z kolei wziął lunetę malarz i zadecydował, że to musi być jakiś przedmiot cenny, skoro mając przewodnika przy sobie, nie oddał mu swego ciężaru. Może bryła złota ukryta niegdyś przez zbójników w jaskini! Bądź co bądź, musi to być coś osobliwego, bo uczony Strand przystaje co chwila i spogląda na to z uwagą, a okulary ma zsunięte na czoło, jak zwykle, gdy jest w uroczystym nastroju.
— Może profesor znalazł w grocie jezioro, a w niem swego Branchiopoda — odezwał się Henryk.
— Co znowu! w Magorze niema jezior, a Branchiopod jest małym skorupiaczkiem.
— Jeżeli jest tak małym skorupiaczkiem, to może właśnie nie można go było ująć inaczej, tylko z większym z przedmiotem na jakim osiadł. Ale jeżeli pan utrzymuje, że w Magorze niema jezior...
Gdy już tylko kilkadziesiąt kroków dzieliło profesora od krawędzi skały, gdzie znajdował się orszak baroneta, Witold któremu ten przedmiot zagadkowy nie dawał spokojności, zawołał:
— Co pan takiego zdobyłeś, panie profesorze! Od kwadransa obserwujemy pana i nie możemy zgadnąć.
Uczony Strand czerwony od zmęczenia, popatrzył na obecnych i przemówił z tłumionem wzruszeniem:
— Znalazłem czaszkę niedźwiedzia jaskiniowego!
I podniósł do góry niekształtny, poczerniały czerep — przyczem postawa jego wyprowadzona tym ruchem z równowagi, zachwiała się i byłby się stoczył na dół, gdyby go idący za nim przewodnik nie podtrzymał. Górale też na skinienie baroneta podbiegli, pochwycili profesora i prawie wnieśli na górę. Był zmęczony i ledwie dyszał, a ubranie jego znajdowało się w bardzo smutnym stanie i nosiło ślady chodzenia na czworakach. Włosy też były w okropnym nieładzie, a żyły na głowie i czole mocno nabrzmiały. Szedł zaprędko i siły jego wyczerpały się.
— Znalazłem ją w grocie Magory, w bocznej pieczarze, między odłamami lodu — mówił, oddychając ciężko. — Prawda, że piękny okaz?
I podał baronetowi, który obejrzawszy, oddał z kolei doktorowi mówiąc:
— Hm, zapewne że jest to cenna zdobycz, jeżeli istotnie należała do zwierzęcia, któremu ją pan przypisujesz. Co do mnie, nie znam się na tem. Ale siądźże pan czemprędzej, bo widzę że zaledwie możesz utrzymać się na nogach.
Górale skupili się koło profesora, przyglądając się ciekawie i wyrażając głośno swoje zdania. Jeden dowodził, że to łeb barana, inny że cielęcia, a doktór oglądający czaszkę, zagadnął doktora Stranda, czy słyszał o odkryciu Rotha.
— Jakiem odkryciu? mów pan! — zawołał z ożywieniem.
— Staraniem Towarzystwa Tatrzańskiego prowadzi się systematyczne badanie jaskiń. Otóż Roth znalazł w jednej z pieczar kości dwudziestu ośmiu gatunków zwierząt, pomiędzy któremi, oprócz gatunków dziś jeszcze w Tatrach i na Podhalu żyjących, znajdowało się wiele takich, które obecnie tylko mroźne okolice podbiegunowe zamieszkują, mianowicie kości Renifera...
— Renifer w Tatrach! — zawołał Henryk ze zdumieniem — tegobym nigdy nie przypuścił!
— Kości Zająca bielaka, dwóch Lemingów — wyliczał dalej Jakób – Pardwy i zaginionego Niedźwiedzia jaskiniowego, do którego, jak pan utrzymujesz, ta czaszka należy.
— Te zwierzęta żyły tu w okresie lodowym — rzekł profesor z ożywieniem, a wypierane stopniowo z ociepleniem się klimatu, z dawniejszych siedzib, cofały się ku północy i zatrzymały dopiero w mroźnych okolicach podbiegunowych. Ale ślady tej fauny przechowały się tutaj dotąd, bo do niej zaliczyć należy Kozicę, Świstaka, Sorka alpejskiego i Smużkę, żyjące tu obecnie.
Doktór mówił dalej:
— A profesor Wierzejski znalazł w jednem z jezior szczególnego skorupiaka, zwanego Zadychwą, który oprócz Tatr znanym jest jedynie w Skandynawii i Grenlandyi.
Strand pobladł ze wzruszenia i zerwał się na równe nogi.
— Ale w którem, panie, w którem? Mów na miłość Boską! To mój Branchiopod, którego szukam!
W zapale chwycił obiema rękami za kamizelkę doktora i trząsł nim gwałtownie.
— Domyślałem się tego — odrzekł Jakób z uśmiechem. — Ale ostrożnie, bo mi pan podrzesz ubranie.
— Domyślałeś się i nic nie mówiłeś! A cóż za człowiek z pana! Masz serce z kamienia!
— Z tego powodu profesor Wierzejski uważa to zwierzątko za arktyczne.
— Ależ naturalnie! naturalnie!
— Przypuszcza, że w okresie lodowym było ono pospolitem w Europie, że wyginęło wskutek ocieplenia się klimatu, a przechowało się po dziś dzień jako niemy świadek wielkiego, dawno minionego zjawiska, jedynie w Tatrach, znalazłszy w chłodnej wodzie tych jezior przyjazne dla swego istnienia warunki.
— Tak, ale w którem? w którem? — wołał profesor coraz głośniej, trzęsąc jeszcze mocniej doktorem — mów pan, jeżeli masz Boga w sercu!
— Nie pamiętam, wierzaj mi pan.
Profesor opuścił ręce i obrzuciwszy Jakóba pełnem wzgardy spojrzeniem, wyrzekł, trzęsąc się z oburzenia:
— Nie pamiętać miejsca zamieszkania Branchiopoda! I to ma być człowiek!...
I ukrył twarz w dłoniach, pogrążony w rozpaczy.
— Ależ panie profesorze, pociesz się pan — uspokajał go Warburton, dotykając jego ramienia. Jesteśmy w drodze do Pięciu Stawów; będziesz pan mógł czynić poszukiwania, i jeżeli tylko pański Branchiopod istnieje rzeczywiście, niezawodnie go znajdziemy.
I wyjąwszy cygarnicę, dodał:
— Mam przy sobie wyborne cygaro: zapal je pan; to orzeźwia i uspokaja. Niech co chca, mówią lekarze o szkodliwem działaniu tytoniu na organizm: ja utrzymywałem zawsze i utrzymuję, że dymek cygara spędza troski z czoła i myślom daje skrzydła. Czy masz pan zapałki?
— Mam — odrzekł Strand, biorąc cygaro i sięgnął do kieszonki kamizelki, a nie znalazłszy ich na zwyklem miejscu, zapuścił rękę w kieszeń surduta i cofnął ją natychmiast ze wstrętem.
— Co panu jest? — zapytał baronet — coś pan tam znalazł?
— Nic, nic — bąkał zmięszany — to tylko... to jest... myślałem, że to zapałki...
— Ej, czy nie żaba weszła panu do kieszeni? Okazałeś wstręt tak widoczny... a pamiętam z czasów pobytu pańskiego w Rochdale, że o mało nie złamałeś nogi w parku, obawiając się nastąpić na żabę.
— Jeżeli tak, to ja pana od niej oswobodzę — powiedział Jakób, chcąc zanurzyć rękę w kieszeń profesora, ale ten odskoczył jak oparzony, wołając z gniewem:
— Nie dotykaj mnie pan! Niech się nikt nie waży mnie dotykać!
Niespodziany ten wybuch u łagodnego i flegmatycznego z natury człowieka, zdziwił wszystkich. Spoglądali na siebie, nie umiejąc wytłomaczyć sobie przyczyny, a uczony Strand ochłonąwszy nieco, dodał jakby usprawiedliwiając się.
— Nie czułem nigdy wstrętu do żab, ani do najlichszego stworzenia, bo wszystkie mają cel swego istnienia i są dowodem mądrości Bożej, a jeżelim okazał przestrach w parku Rochdale, to dla tego jedynie, że nie chciałem wyrządzić krzywdy nieszkodliwemu zwierzątku.
— Doktór Strand ma tylko wstręt do niewiast, choć także są dowodem Bożej mądrości — wtrącił Witold z uśmiechem.
— I do wszystkiego co ma z niemi związek — dodał Jakób, a niewinne te wyrazy bez złośliwej wymówione intencyi, widocznie zaniepokoiły uczonego. Spojrzał niechętnie na obu przyjaciół i odwróciwszy się, ruszył w drogę, nie troszcząc się o resztę orszaku. Czaszka niedźwiedzia jaskiniowego, z którą nie chciał się rozstać, sprawiała mu niemało kłopotu.
— Moi panowie — rzekł półgłosem baronet do doktora i malarza — nie mówcież nigdy profesorowi o kobietach, bo widzicie, że mu to psuje humor.
— Ciekawy jestem, co on znalazł w kieszeni — szepnął Witold.
— Widocznie coś takiego, czego nie chce nam pokazać — odrzekł Jakób. — Może jest to jakaś zdobycz naukowa, mająca do czasu pozostać tajemnicą, i o której dopiero dowiemy się kiedyś z dzienników.
— Ej, nie — powiedział Witold na twarzy profesora pojawił się wyraz takiego wstrętu, gdy cofał rękę, jakby się dotknął przypadkiem gadu jadowitego.
— W istocie, to bardzo dziwne — szepnął Warburton.
Na halę Królowej wiedzie ścieżka wijąca się nad krawędzią przepaści. Miejscami jest tak wązka, iż wędrowcowi zdaje się, że się na niej obie jego nogi nie zmieszczą, ale idąc przekonywa się, iż mogą wygodnie obok siebie postępować. Widok jest stamtąd na dolinę Jaworzynki, leżącą na dnie przepaści niby obrazek uroczy. Mały hrabia gdy się do tego miejsca zbliżył, zbladł, trząść się zaczął i w żaden sposób nie mógł się odważyć go przekroczyć. Próżno przekładał mu przewodnik, że „droga łatwa i babsko stuletnie wlazłoby na nią“ — Dawid słuchać nie chciał. Ani obawa gniewu dziadka, ani uspokajające przedstawienia Waltera, ani zapewnienia doktora, że tędy góralki jeżdżą konno z obońkami[1] napełnionemi mlekiem, nic nie pomogły. Odwrócony plecami od przepaści, rękami przypiął się do skały i wołał, że nie pójdzie dalej za nic w świecie, że chce wracać do Zakopanego, i wśród tego lamentu został zdradziecko przez owo drażliwe miejsce przeciągnięty; jeden z górali go popchnął, drugi naprzód pociągnął. Gdy poczuł że niebezpieczeństwo minęło, odetchnął i lękliwem spojrzeniem obrzucił twarze obecnych, a to co na nich wyczytał, pokryło mu twarz ciemnym rumieńcem, zwłaszcza że ścieżka teraz nie wydawała się mu tak wązka jak przed chwilą. Odczuł całą śmieszność swego postępku, i miał ochotę się rozpłakać, ale spojrzawszy na Henryka biegnącego naprzód wesoło, powstrzymał gwałtem łzy i z zaciśniętemi ustami szedł w milczeniu, poddając się losowi. A gdy obejrzawszy się jeszcze na owa drogę fatalną, zobaczył jadącego tamtędy na koniku górala, z obońkami, z fajką w zębach i niedbałą swobodą na ogorzałej i dumnej twarzy — gorycz zalała jego serce.
Zeszli na halę Królowej pokrytą prześliczną zielonością, niby poszystym kobiercem. Pragnienie ujrzenia prędzej turni, których brzegi wychylały się zdala — rosnąc powoli i ukazując płaty śniegu leżące na ich ostrych źlebach — dodawało im sił, choć byli zmęczeni. Wreszcie wśród malowniczo rozrzuconych złomów, bujną otoczonych kosodrzewiną, odsłonił im się prawdziwie majestatyczny widok. Przewodnik wskazując ręką, mówił:
— Ta góra długa na lewo z granią czarną, to Koszysta wielka, a przy niej bliżej Buczynowe turnie. Między niemi jest Krzyżne. Zaraz przy niej jest druga, żółta kieby siarka, co ma wierzch trójkanciasty, to się nazywa Żółta turnia, dla tego że na kamieniu rośnie taki żółty porost, jak siarka. Te dwa czuby przy sobie nazywają się Granaty, bo przed wschodem słońca są całe czerwono umalowane. Ten wierch środkiem wyszczerbiony, to Kozi wirch, bo się kozy po nim często spinają. Dalej Zawrat: tamtędy się idzie do Morskiego oka. Ta na przodku dzieląca Czarny Staw od Pięciu Stawów Gąsienicowych, nazywa się Kościelec, bo do kościoła podobna.
— A gdzie jest Czarny Staw?
— Czy widzicie ten kamienisty wał, co idzie od Żółtej turni do Kościelca? Za nim jest Czarny Staw. Przypatrzcie się państwo stawom: widać tu ich zwierciadła.
— Raczej zwierciadełka — szepnął Henryk.
Profesor nie słuchał. Z roztargnieniem rozglądał się, szukając śladu lodowców.
Nasyciwszy oczy wspaniałym widokiem, wędrowcy ruszyli ścieżką na dół ku szałasom, gdzie zwróciły ich uwagę duże głazy granitowe, rozsypane po zboczu wapieniowej góry.
Profesor przystanął i patrzał na nie zamyślony. Warburton zatrzymał się także i rzekł:
— Co te granity robią na wapieniu? Jakim sposobem bryły tak potężne dostały się tutaj? Chyba poprzenosiły je tu jakieś bajeczne olbrzymy?
— To jest ślad lodowca! — odrzekł profesor. — Głazy te z przeciwległego grzbietu nie mogły się dostać inaczej, jak po lodowcu, który niegdyś zaściełał całą dolinę Gąsienicową.
— Ot, co to jest być uczonym — wtrącił malarz. — Profesor Strand z głazów odczytuje dzieje tej krainy z przed wielu tysięcy lat, a my patrzymy na nie i nic nie widzimy. Dla nas martwe, nieme, dla niego są księgą pełną treści.
— To prawda — myślał Henryk. — Jakim to potężnym skarbem jest wiedza! Ona daje klucz do wszystkich tajemnic. Człowiek uczony jest jasnowidzącym.
— Ślady lodowców spostrzegam tu wszędzie — mówił Strand dalej — w postaci wygładzeń po skałach, szram i głazów narzutowych.
Doktór odezwał się:
— Uczeni badacze utrzymują, że w okresie lodowym po obu stronach Tatr, południowej i północnej, zarówno doliny, jak i boki gór pokryte były potężnemi lodowcami, które u podnóża ich łączyły się z sobą i zachodziły daleko poza dolinę Nowotarską.
— Tak jest – odrzekł Strand zostawiły one bardzo wymowne ślady swego istnienia. Lodowce Tatr z dolin staczały się aż na wyżyny podtatrzańskie, a każda dolina posiadała swój własny. Z tych czasów pozostały tylko owe płaty śniegu kryjące się pod głównym grzbietem Tatr, pod osłoną skalistych turni.
— Proszę pana — zapytał Henryk, słuchający bardzo uważnie — wszakże lodowce ze śniegu powstają?
— Nie inaczej.
— Dla czego więc tworzą się tylko w górach, chociaż zimą śnieg pada także na równinach?
— Śnieg gromadzący się na wyniosłych szczytach i grzbietach gór w porze letniej, topnieje na powierzchni, a woda z topnienia tego pochodząca, przesiąka do wnętrza. Że zaś ciepłota na takich wysokościach spada na noc do zera, więc woda owa marznie i w ten sposób śnieg zamienia się bezustannie w zlodowaciałą masę.
— Ale jakim sposobem lodowce mogą odbywać wędrówki? przecież to nie są żywe, zdolnością ruchu obdarzone istoty!
— Obsuwają się one nieustająco po pochyłej powierzchni gór i spuszczają powoli w doliny, wypełniając je w postaci wydłużonych języków. Im silniejsze jest nachylenie gruntu, a grubość lodowca i jego ciężar większe, tem i ruch szybszy.
— A więc gdy lodowiec spuści się w dolinę, to wtedy już tam zostaje, nieprawdaż?
— O, nie; ruch nie tylko nie ustaje wtedy, gdy dno doliny przybiera położenie poziome, ale popychany z góry, ciągle powiększającym się ciężarem masy zlodowaciałej, wznosi się czasem nawet do znacznej wysokości i przesadza mniejsze przeszkody, jak nierówności dna i skaliste zapory tamujące mu drogę.
— A jaka jest szybkość tego pochodu?
— W Alpach ruch lodowca wynosi 20 do 30 centymetrów na dobę.
— To jest 92 metry rocznie — liczył Henryk — ruch bardzo powolny.
— Bo też lodowce nie są zjawiskiem jednej chwili — odrzekł Strand — lecz do rozwoju swojego potrzebują długiego przeciągu czasu.
— A co się staje z lodowcem, gdy zawędruje w niskie okolice?
— Jeżeli te okolice są dość ciepłe, daje początek rzekom.
— Myślałem, że rzeki powstają tylko ze źródeł podziemnych.
— I źródła podziemne nie z ziemi biorą początek, ale z wód deszczowych, które przesiąkają w ziemię i krążą pod jej powierzchnia, jak to ma miejsce na Kalatówkach, gdzie przyłożywszy ucho do ziemi, słyszeliśmy doskonale ich szmer.
— A jeżeli kraj, przez który posuwa się lodowiec, jest zimny i lód nie zamieni się w rzekę, to co się wtedy dzieje?
— W takich krajach lodowiec schodzi aż do morza: tam koniec jego ułamuje się i spuszcza jak okręt na wodę. Tak powstają góry lodowe.
— To te lodowce zatem muszą być olbrzymie?
— Bywają czasem długie na kilkanaście kilometrów, a grube na metrów kilkaset.
— Lód chyba posiada twardość kryształu, przy tak straszliwem ciśnieniu. Proszę pana, czy mogę pana jeszcze o jedno zapytać?
— I owszem, mój młody przyjacielu, pytaj o co chcesz.
— Powiedział pan niedawno, że głazy, które tu widzimy rozrzucone, są śladami lodowca. Cóż to ma jedno do drugiego?
— Bo lodowce na grzbietach swych unoszą rumowisko skalne, które się z góry na dół nasypało. To się zowie „moreną“. Po stopnieniu lodowca, rumowisko takie osiada na gruncie.
Jakób przerwał.
— U nas rozsiane kamienie polne są takiemi rumowiskami przyniesionemi ze Skandynawii na grzbietach lodowców, które dawniej, gdy na świecie było zimniej i wilgotniej, rozciągały się od Skandynawii aż do nas i pokrywały cały kraj, oraz równiny Niemiec i północnej Rosyi.
— Jakto, te lodowce szły przez morze?
— Morze nie dzieliło wtedy Szwecyi i Norwegii od reszty Europy. Półwysep ten stanowił jedną całość z lądem stałym.
— Dla czego jednak kamienie polne są po większej części okrągłe?
— I to ma swoją przyczynę: Znaczna część okruchów skalnych wpada w szczeliny, powstające w lodowcu bezustannie w skutek nierówności podłoża, po jakiem się posuwa. Że zaś lodowiec topnieje od spodu, a przyrasta u góry świeżo spadłym śniegiem, więc okruchy skalne strącone przez wicher lub lawiny, tym sposobem dostają się na sam spód i przygniecione całym ciężarem masy zlodowaciałej, wystawione są na niesłychanie silne tarcie przy ruchu lodowca. Kruszą się one, obcierają o siebie wzajem, przybierają postać palcowatą, wieloboczną lub okrągłą; wygładzają się, lub ulegają porysowaniu, a znaki są tak charakterystyczne, że odrazu poznać je można.
— Jeżeli to jest tak straszliwy ciężar, cóż się dzieje z dnem, po którem szoruje lodowiec?
Ulega częściowemu uszkodzeniu. Jeżeli owe głazy i odłamy skalne trafią na litą skałę, gładzą ją i rozcierają, rysują nawet i tworzą w niej znaczne zagłębienia, lub wyrównywują dna, usuwając progi i zapory. Tak samo obchodzi się lodowiec ze skalistemi bokami doliny: obcierając je bezustannie, odrywa ich kawałki i zostawia na nich szramy i wygładzenia, które nawet po zupełnem zniknięciu lodowca, długo się przechowują.
— Więc lodowce zmieniają postać gruntów?
— O, dokonywają one jeszcze większych rzeczy; materyał morenowy gromadzący się na spodnim końcu lodowca, wpływa najbardziej na zmianę charakteru miejscowości, gdyż tworzy potężne wały kamieni, progi, powstrzymuje w biegu górskie potoki, powoduje częściowe zalanie dolin i staje się powodem powstawania jezior. Jeziora tatrzańskie powstały właśnie w dawnych miednicach głazów, naniesionych przez lodowce.
— Ale gdy śnieg stopniał i zamienił się w wodę, to wreszcie i woda powinna była wyparować.
— I parowała też ciągle, ale w atmosferze jest niewyczerpane źródło wody, ciągle oddające ziemi napowrót to, co z niej uchodzi w postaci pary.
Strand umilkł i zaczął znowu przyglądać się swojej czaszce, a Henryk mówił sobie, że podczas gdy on patrząc na zwały lodowe, widział tylko kamienie, profesor miał przed oczyma wielkie kataklizmy i widział je tak dokładnie, jakby się działy wczoraj. Podczas gdy on patrząc na czaszkę niedźwiedzia jaskiniowego, widział tylko czerep, profesor miał przed oczyma zwierzę żywe, jego obyczaje i warunki w jakich istniało. Czy też on znajdzie swego Branchiopoda? Ale gdzie jest róża bez kolców? Jeżeli jej nie było w dolinie Jaworzynki, ani pod kopą Magory, ani na początku hali Królowej, to już i przy Stawach Gąsienicowych chyba jej nie będzie! O! ileż dalby za to, żeby zdobyć tę różę dla sir Edwarda! Taki był dobry dla niego, tyle życzliwości okazał mu dziś przy powitaniu! Wypytywał o babunię i siostrzyczkę. Rzecz dziwna, że obcego człowieka interesują te szczegóły!
Nagle Dawid idący trochę naprzód, cofnął się gwałtownie, wołając:
— Wąż, wąż!
— Gdzie? co? — pytali wszyscy na wyścigi i cały orszak zatrzymał się.
Chłopiec blady, przerażony, wskazał między głazami, w miejscu gdzie od wielkich świerków padał cień, a ziemia pokryta była obficie igliwiem, pełzającego węża. Jasno-popielaty, gruby na palec, a długi przeszło na dwa łokcie, dziwny ten wąż nie miał wcale głowy i posuwał się naprzód ruchem falistym: ciało jego usiane było cienkiemi kreseczkami, a każda kreseczka miała na sobie czarny punkcik.
Malarz, który widział żmije tatrzańskie w Muzeum Chałubińskiego, utrzymywał, że to być musi jakiś nieznany gatunek, a Jakób rzuciwszy okiem na węża, zawołał:
— Pleń!
I obejrzał się na profesora, który tak silnego doznał wrażenia na ten widok, że aż upuścił czaszkę niedźwiedzia jaskiniowego.
— Ta to pleń — powtórzyli górale, a przewodnik dodał:
— Kilka lat temu Wala z Sieczką spotkali plenia przy Stawach Gąsienicowych, skąd podlazł z lasu.
— Ja go dwa roki temu spotkał pod Reglami — odezwał się drugi przewodnik.
— Pleń, pleń, co to znaczy — dopytywał się malarz — nieukrywający wstrętu. — Do jakiegoż gatunku należy to dziwne stworzenie bez głowy i oczu?
— Jest to jeden z najosobliwszych objawów w świecie zwierzęcym, zwłaszcza owadzim — odezwał się Strand. — Ten wąż pozorny jest nieprzeliczoną gromadą beznożnych gąsieniczek muchy Ziemiorki, Sciara militaris, które instynktem wiedzione zlepiają się z sobą, a utworzywszy węża, pełzają w cieniu lasów. Przypadek nadarzył nam sposobność ujrzenia tego rzadkiego zjawiska, za którem ubiegają się uczeni różnych narodowości; bo moi państwo, pleń rzadko się pojawia, a że dziwnym zbiegiem okoliczności pojawienie się jego poprzedzało zawsze jakieś katastrofy dziejowe, jakieś wojny, więc ludzie drżeli na jego widok, upatrując w nim proroka przepowiadającego rozlew krwi. Gdyby pleń zjawiał się rok rocznie, ludzie przyzwyczailiby się do niego, ale że czasem nie słychać o nim przez kilka, lub kilkanaście lat, więc sam jego widok zabobonnym strachem przejmuje ludzi. I nic dziwnego: widok nieprzeliczonego, zwartą kolumną idącego wojska gąsieniczek, mógł nasunąć myśl o wojnie, Był czas, że brano go za jedno z „wężem morskim“ o którym od dawna błąkały się po lądach i morzach legendy.
— Pleń ta, widzicie, nikomu nie zrządza żadnej szkody — odezwał się przewodnik — ludzie nasi plenia zbierają, suszą, posypują nim sąsieki, stajnie, izby, bo chleb, widzicie trzyma się domu takiego.
— Czy pleń pojawia się tylko w Tatrach? — zapytał Warburton.
— Bywa w Beskidach, bywa i pod Bochnią. Widział go też ks. Jundziłł gdzieś w okolicach Niemna, czy Wilii. Pojawia się on w niektórych krajach północnej Europy, a także w Niemczech i Tyrolu. Kraje gorące prawie go nie znają; pleń nie znosi upału i światła słonecznego, lubi cień i chłód, a pojawia się zwykle tam, gdzie jest dużo igliwia rozsypanego.
Wszyscy przypatrywali się temu niezwykłemu zjawisku, a wąż pełzał ciągle falistym ruchem, posuwając się nieznacznie.
— Może to pleń bywał przyczyną w wiekach średnich tylu bajek o wężu morskim — odezwał się malarz.
— Jestem prawie tego pewny — odparł Strand.
— Jakim sposobem one się tak mocno z sobą trzymają? — zapytał Henryk.
— Lepka ciecz na powierzchni ciała każdej gąsieniczki spaja wszystkie tak silnie, że pleń niejako jedno tworzy ciało.
— Ale jeżeli te gąsieniczki są beznożne, jakim sposobem posuwają się naprzód?
— Pochód jest wynikiem posuwania się naprzód wszystkich gąsieniczek razem. Każda z nich bowiem ślizgnie po towarzyszkach sobie najbliższych; wyprężając co chwila przód ciała i posuwając tył za sobą, posuwa się tym sposobem o jeden milimetr, a jedna prześciga drugą w kierunku pochodu. Przez to ustawicznie zmieniają swe położenie; wierzchnie cisną się pod spód, a spodnie wychodzą na wierzch. Mają one zawsze przewodniczki i co te przedsiewezmą, tamte, jakby za poprzedniem porozumieniem, naśladują. Dowództwo nie jest stałe. Każda może przewodzić, skoro tylko dotrze do spodu, a przewodniczki nie różnią się niczem od innych.
— Jestto więc coś nakształt republikańskiego ustroju.
— Jaka jest szybkość tego pochodu? — zapytał Witold.
— Możemy to łatwo sprawdzić: te na które tu patrzymy, uszły w pięciu minutach dwa cale drogi, więc na godzinę stóp dwie, a na całą dobę czterdzieści ośm. Zatem dla oddalenia się o ćwierć mili, potrzebowałyby czterech miesięcy.
— A jednak patrząc na ruch plenia, zdaje się, że się prędzej posuwa.
— W istocie, takie czyni wrażenie.
— Jaki jednakże jest cel tych pochodów?
Tego stanowczo orzec niepodobna. Uczeni bardzo się już nad odgadnięciem tego biedzili, ale napróżno. Jestto przedziwna właściwość, jakiej żadne inne zwierzę nie posiada, a cel jest dotąd i może pozostanie na zawsze tajemnicą, do której klucz spoczywa w ręku Boga, ukazującego nam w pleniu jeden ze Swych cudów. Co jednak zadziwia najwięcej u tych wątłych gąsieniczek, to ich wytrwałość. Wyobraźcie sobie, że one pół dnia, dobę nawet, idą bez odpoczynku, a zachowują się jak karne i dobrze wyćwiczone wojsko.
— Ileż w tej armii, którą widzimy przed sobą, może być żołnierzy? — zapytał Warburton.
— Co najmniej piętnaście tysięcy.
Przewodnicy nieradzi tak długiemu zatrzymywaniu się podróżnych, zaczęli naglić do drogi, bo słońce szło coraz wyżej — ale doktór Strand jął kręcić się i trzeć czoło z widocznem zakłopotaniem, aż baronet zapytał, co go tak niepokoi.
— Chciałbym — rzekł — zabrać z sobą plenia.
— Zabrać z sobą — zapytał zdumiony Anglik — a na cóż panu to potrzebne? Czy z jego pomocą chcesz znaleźć swego Branchiopoda?
— Chcę zobaczyć jak pleń zachowuje się w niewoli. Krzywdy mu przez to żadnej nie uczynię. Furaż dla tego wojska, stanowią cetynki[2] świerkowe, korzonki i mech, a tego mu w drodze nie zbraknie.
Warburton pokręcił głową, ale nie sprzeciwiał się. Przewodnik zaś wziął od jednego z górali koszyczek z zapasami, przełożył jego zawartość do torby, wyłożył koszyk gałązkami, nasypał próchnicy i cetynek, poczem ostrożnie ciupagą jął zgarniać węża do koszyka. Nasypał znowu próchnicy na wierzch, przykrył wiekiem, ku wielkiemu zadowoleniu profesora, poczem orszak ruszył w dalszą drogę.
— Nie przypuszczałem, że na zdobycie róży bez kolców, będę szedł w piętnaście tysięcy wojska — rzekł, śmiejąc się baronet.
Wkrótce znaleźli się na hali, wśród licznej osady pasterzy i pasterek: między szałasami błądziły krowy i kozy, a juhas i juhaska wyprawiali skoki. Ale turyści nasi nie mieli czasu na to patrzeć. Napiwszy się mleka kwaśnego, ruszyli dalej ku Czarnemu Stawowi. Szli przez tak zwaną Suchą wodę, to jest łożysko potoku, którego nie widać, bo płynie gdzieś pod głazami. Słychać tylko jego szum i chwilami błyska z pod kamieni żywe srebro. Przewodnik prowadził ich teraz drożyną wyrobioną w zboczu góry i ukazał z dumą wysokie kopulaste drzewo z długiemi, jedwabistemi frendzlami iglic, mówiąc:
— Limba!
Na ziemi leżało sporo błyszczących, jakby politurowanych szyszek, pod łuskami których były drobne ziarna orzeszkowate. Chłopcy nakładli w kieszenie ile się zmieściło, górale bowiem powiedzieli im, że są jadalne. Spróbowawszy, przekonali się że smakują jak migdały, a doktór dodał, że z drzewa limbowego i z kory jego, otrzymywany bywa balsam, zwany „karpackim.“
— Niegdyś — mówił — były w Tatrach całe lasy limbowe, a teraz z tych lasów zostało już tylko kilkanaście drzew, które też troskliwą otoczono opieką, aby je od zagłady uchronić. Limbę zowią także Cedrem sybirskim. Towarzystwo Tatrzańskie przez sześć lat wysiewało nasiona limby, sprowadzone z Syberyi i Insprucku, do czego szkółka założona została w Rostoce. Jest nadzieja, że kiedyś znowu piękne te drzewa tutaj się rozmnożą: teraz jednak tak ich jest mało, że się to nawet w pieśni odbija:

„Mówiło mu dziewczę, zalało się łzami:
Jasiu najmilejszy, nie chodź z zbójnikami.

Nie przystawaj ku nim, huzary cię chwycą.
Będziesz ziąbł na mrozie po pod szubienicą.

Głowiczkę ci zetną, zaryją cię w grobie,
Siwe moje oczy wypłaczę po tobie.

Jak się za jastrzębiem cień po ziemi włóczy,
Tak za tobą wszędy lecą moje oczy.

Kie mie ty odejdziesz, cóż mi hań zostanie,
Będę jak ta limba samiutka w polanie.“

Między głazami, w pobliżu limb, rosły na wysmukłych silnych łodygach żółte Goryczki, z których jedną wyrwał przewodnik, i pokazując gruby korzeń, mówił że jest lekarstwem na różne choroby żołądkowe i niemoce ogólne ciała. Grubością łodyg tak się różniły od innych goryczek, że zdaleka można je było wziąść za rośliny krzewiaste.
Henryk dopytywał się raz po raz gdzie jest ów Czarny Staw, a górale swoim zwyczajem odpowiadali ciagle: „nie prec“, ale Stawu nie było, choć już widzieli amfiteatr gór otaczających go i domyślali się, że jest blizko. Zasłaniał go przed oczyma idących zwał kamieni, zostawionych przez lodowiec. Trud dał się im już uczuwać. Szli między głazami i kosodrzewiną, a szkielety białych uschłych świerków, porosłych brodaczem, raz po raz zastępowały im drogę, niby duchy umarłych. Zaczęli wstępować na wał, i szyba jeziora wyglądającego jak szmaragd w oprawie szarego marmuru, odsłoniła się w całej okazałości.





  1. Naczynia drewniane.
  2. Iglice.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.