Róża bez kolców/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
GOŚĆ ZAMORSKI.

....... A już deszcz wciąż pluszczy
Jak z sita w gęstych kroplach; wtem rykły pioruny,
Krople zlały się razem: to jak proste struny
Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi,
To jak z wiader buchają warstwami całemi.“
Mickiewicz. Puszcza litewska.

— Tutaj, tu, sir Edwardzie: niech wasza Miłość raczy się dobrze w spierać na lasce, bo wszystkie prawie kamienie się ruszają, a dokoła istne jezioro!
— Nic nie widzę, Walterze — była odpowiedź — ciemność taka, że gdyby nie to małe światełko, które błyszczy przed nami, myślałbym żeśmy zbłądzili.
Deszcz lat rzęsisty: słychać było plusk wody i szum potoku płynącego gdzieś blisko po dnie kamienistem.
— Niech się pan nie obawia: nie pierwszy raz jestem w tym kraju i znam dobrze drogę. Tu właśnie mieszka góral, u którego pomoc znajdziemy, bo jest potrosze i kowalem.
Błyskawica rozdarła ciemności: przy jej świetle ukazała się chata góralska, na tle amfiteatru gór okalającego rozległą dolinę, a przed chatą zwierciadło szeroko rozlanej kałuży i szereg kamieni, po których można było dostać się do proga. Kamienie te, jeden od drugiego dość odległe, wyglądały jak wyspy na morzu.
Wymiana słów odbyła się po angielsku ten, którego tytułowano sir Edwardem, stąpał ostrożnie, badając naprzód grunt laską. Gdy stanęli u proga, wsparł się na niej i odpoczywał, kryjąc się nieco pod dach, bo wicher smagał mu twarz, a towarzysz jego we drzwi zapukał.
W tejże chwili rozległ się grzmot długi, przeciągły, a echa gór jęły go sobie podawać dokoła. Przez kilka minut brzmiała istna kanonada, a deszcz spadł z podwójną gwałtownością. Drzwi chaty jednak ani drgnęły. Światełko, o którem była mowa, nie pochodziło z okna, bo z tej strony chata okien wcale nie miała, ale było drobnym w ścianie otworem, między jednym a drugim płazem[1] — i gdy zapukano, światełko znikło, jakby je kto sobą zasłonił. Towarzysz sir Edwarda zaklął energicznie po polsku:
— Do stu piorunów, otwierajcie!
I uderzywszy z całej siły we drzwi żelaznem okuciem kija, potarł zapałkę, zbliżył do miejsca, w którem przed chwilą jeszcze było światło, i ujrzał w otworze oko. Zapałka zgasła, światełko zabłysło znowu i dało się słyszeć skrzypienie drewnianej zawory[2]. Odemknięto drzwi, a światło i ciepło buchnęły z wnętrza.
Obaj podróżni, acz wysokiego będący wzrostu, musieli przychylić głowy, próg przestępując, bo nie tyle drzwi były niskie, ile on wysoki. Sir Edward wszedłszy z ciemności, stanął, nic zrazu nie widząc, prócz pary unoszącej się nad kominem i przysłaniającej wszystko jakby lekką gazą — a gdy oczy jego oswoiły się ze światłem, jął rozglądać się po izbie. Była tam gromadka ludzi. Na ławie pod ścianą siedziało kilku górali w serdakach[3], i w kapeluszach filcowych z dużemi rondami, przez długie używanie podobnemi do grzybów. Jednym zasłaniały one połowę twarzy, ukazując tylko koniec nosa i brodę, u innych były z fantazyą zsunięte na tył głowy. Wszyscy palili fajki.
Dym unoszący się jak obłok w izbie i para dobywająca się z przemokłego, rozwieszonego u powały na żerdzi odzienia, nie pozwoliły przybyłemu dostrzedz od razu trzech turystów: siedzieli oni przy stole, na krzesłach wielce oryginalnych kształtów. Porozkładane tu i owdzie pledy, kije alpejskie i torby podróżne, pokazywały, że wrócili z dalekiej wycieczki, a górale byli to ich przewodnicy. Na wielkim kominie gorzały grube drwa bukowe i świerkowe gałęzie, wydając lekki trzask i przyjemny zapach żywicy, a około komina krzątała się wysoka, tęgo zbudowana góralka i warzyła wodę na herbatę dla gości, w tak zwanym kotliczku, czyli wielkim żelaznym imbryku. Przy kominie na ziemi siedział w koszuli stary góral z długiemi, na ramiona spadającemi włosami i obierał starannie grule[4]. Na piersiach błyszczała mu prześliczna spinka mosiężna.
Ale jeżeli oczy sir Edwarda nie mogły odrazu dojrzeć wszystkiego, to natomiast ci co znajdowali się w izbie, dokładnie mu się przyjrzeli, stojącemu w świetle ogniska: jego silnej budowie i wyniosłej postaci, z której znać było, że nawykła do rozkazywania — wyrazistym oczom, bladawej twarzy, wreszcie kasztanowatej, mocno posiwiałej brodzie, charakterystycznie u dołu rozdzielonej przez środek. Głowa z kapeluszem i czoło schowane były pod kaptur długiego, nieprzemakalnego płaszcza, z którego ściekała woda. Gaździna[5] rzuciwszy nań okiem, zawołała ze współczuciem:
— A to ich też dolało!
Towarzysz sir Edwarda miał takiż sam płaszcz i kaptur, a z pod kapelusza wyglądał mu tylko koniec nosa, małe wąsiki i krótko przystrzyżona broda. Ten nie rozglądał się wcale po izbie, tylko się zwrócił wprost do gospodarza, który, stojąc po drugiej stronie komina, trzymał węgiel w palcach i tak spokojnie zapalał fajeczkę, jakby przybyłych wcale nie widział. Opowiedziawszy mu, że o kilkaset kroków stąd spadło u karety koło, prosił go aby udał się zaraz na miejsce wypadku i zabrał z sobą kilku ludzi, bo trzeba powóz tutaj przyprowadzić. Nalegał bardzo o pośpiech i powtarzał, że w karecie są kobiety, lękające się nietylko burzy, ale i napadu w obcym, nieznanym kraju.
Mówił twardym, wyspiarskim akcentem, wymawiając dobitnie wyrazy, a polszczyzna bardzo była kulawa i brakło w niej zupełnie litery r, która zdawała się rozpływać na podniebieniu mówiącego. Wypowiedziawszy rzecz swoją, obrócił się do sir Edwarda, pomógł mu zdjąć płaszcz i stanął przed ogniem, grzejąc się i czekając, aż wyruszy pomoc którą chciał poprowadzić. Gazda, człek już nie młody, nie wyjmując z zębów fajeczki, zadał mu kilka krótkich pytań: skąd przyjechali? poco? na jak długo? a zaspokoiwszy swą ciekawość, wyciągnął z za pieca młotek, kleszcze[6] i toporek. Garść gwoździ wsypał do kieszeni, zapalił latarnię, zdjął z kołka kapelusz i zarzucił cuhę[7] niby płaszcz na ramiona. Przewodnicy też, nie czekając wezwania, ruszyli się, pookrywali mokremi jeszcze cuhami, wzięli swoje ciupagi[8] i poszli za nim.
Nieznajomy pozostawszy sam, obejrzał się, a spostrzegłszy stołek, usiadł na nim, wsparł obie ręce na lasce i patrzył w ogień. Gaździna, kręcąca się ciągle koło komina i obsługująca podróżnych herbatą, spoglądała raz po raz ciekawie na tego milczącego gościa; wreszcie, powodowana współczuciem dla jego posępnej twarzy, której wyraz przypisywała strudzeniu i zziębnięciu, wzięła krzesło stojące w kącie izby, starła je fartuchem i postawiła przy nim, mówiąc uprzejmie:
— Niech se tu siednom. Stołek je, widzicie, nie opieracny[9], to im źle.
Ale gość się nie ruszył. Gaździna mająca dobre serce, nie zrażona, zbliżyła się znowu po chwili z kotliczkiem w jednej ręce, ze szklanką, w drugiej, mówiąc:
— Niekze sie tyz napijom!
Gość, acz nie mówił po polsku, nie mógł nie zrozumieć tych słów, popartych wymownym gestem, ale poruszył głową przecząco. W izbie zapanowała cisza, przerywana tylko brzękiem łyżeczek w szklankach, ale cisza ta po chwili zaczęła się przykrzyć pijącym. Młody, szczupły brunet o śniadej, ściągłej twarzy, rzekł do blondyna zapalającego cygaro:
— Rozeszła się już cokolwiek po świecie sława Tatr, skoro przyjeżdżają do nas Anglicy.
— Nie nowina — odrzekł blondyn w okularach, z twarzą otwartą, sympatyczną i małym jasnym wąsikiem — Anglicy bywają tu co roku, od lat najmniej dziesięciu.
— Tak, ale z polskiemi nazwiskami... Anglicy, w żyłach których część krwi naszej płynie; już lepszym nabytkiem jest owa gromadka Francuzów, co tu wczoraj przybyła, lub ów admirał włoski, który tu bawił w zeszłym roku.
I spoglądając na przybysza, dodał:
— Ten zdaje się być okazem czystej krwi.
— I do tego rasowym — powiedział blondyn. — Popatrz pan na ten prosty nos, z delikatnemi, wydatnie rozwiniętemi nozdrzami; na kształt ust, w których kącikach osiadł wyraz, nie wiem... goryczy czy pogardy.
— Zawsze się zastanawiałem — rzekł tamten — czemu typy narodowe najbardziej uwydatniają się w ustach. Niemca, naprzykład, poznasz odrazu, choćbyś go po turecku przebrał i twarz mu zakrył, zostawiwszy tylko dolną jej połowę odsłoniętą. Od czego to zależy?
— Od czego? ależ to jasne jak słońce: od mowy, a raczej od wymowy. Język, akcent, jednem słowem, sposób wymawiania, wpływają na ukształtowanie ust i okalających je mięśni twarzowych, a szeregi pokoleń utrwalają te różnice. Tak powstają typy narodowe.
— Jeżeli o tem mówić, to różnice klimatyczne także, może nawet więcej jeszcze, wpływają na odrębność ras, a z niemi na obyczaje.
— Czyli wszystko razem: ale powiadam panu, że niema może na świecie miejscowości, z wyjątkiem Ameryki, w którejby widzieć można tak ogromne różnice typów, jakie się napotyka w tych górach. Nie ja pierwszy czynię to spostrzeżenie: wypowiedział je już Witkiewicz w swej książce p. t.: „Na przełęczy“. Czyni on przypuszczenie, że przeszła tu jakaś nawałnica różnych ras i ludów, zostawiając ślady swego przejścia w odradzających się dotąd pierwiastkach najróżnorodniejszych odrębności. Czynił on tu gruntowne spostrzeżenia, studyował tę ludność jako artysta malarz, jako człowiek ukształcony i rozróżnia dwa typy zasadnicze: czarnowłosy o twarzy wąskiej i garbatym nosie, wielkiem czole i rysach delikatnie wykończonych, i jasnowłosy, o twarzy okrągłej i wydatnych policzkach. Na tle tych krańcowych typów, przesuwa się cała galerya charakterów ludzkich, od wykwintnego piękna, do karykaturalnej brzydoty.
— Prawda, rozmaitość jest wielka!
Znaleźć tu można dzikiego Indyanina z opaloną od słońca twarzą, jak ten oto stryk[10] gazdy, obierający grule, jakby wprost z puszczy amerykańskiej przybyły; brak mu tylko dyademu z piór na głowie — i wspaniałe, dumne postacie z delikatnie wyrzeźbionemi rysami, którychby niejeden lord pozazdrościł. Są twarze Rzymian z wydatnie zarysowanym kątem brody i twarze otwarte, czysto słowiańskie, szczere, polskich wieśniaków. Są twarze mędrców, twarze ascetów, i tęskne twarze orłów z sennemi oczyma, jak naprzykład rodzimy geniusz tatrzański, Sabała. Co za kopalnia dla etnografa! jaka zagadka do rozwiązania!
— Nietylko dla etnografa, ale dla lingwisty — odezwał się blondyn. — Tu ludzie mówią piękną gwarą, przypominającą starą polszczyznę Mikołaja Reja. Język to oryginalny, jakby siekany. Doktor Matlakowski, który się w góralszczyźnie tutejszej rozmiłował i wydał piękne dzieło o „Budownictwie na Podhalu“, utrzymuje, że wartoby sfonografować te zwroty nieznane, tę ciętość żywą i obrazową, te oryginalne zaimki i przysłówki, to akcentowanie nie do naśladowania, tak zgodne z duchem treści, zanim zaginą i utracą swą czystość pod wpływem gości przywożących tu język więcej wyrobiony, ale zakażony obfitością cudzoziemskich wyrażeń. Tylko dzięki odosobnieniu od świata murem wzniesionym przez naturę, zachował tu w czystości ten stary złotego wieku język, w którym pozostały ślady dawnych słowiańskich pierwosłów. I doprawdy, gdyby nasz język literacki tak dziś zakażony francuszczyzną, niemczyzną i wszelkiemi kosmopolitycznemi śmieciami, zasilono czystem źródłem górskiem, piśmiennictwo zyskałoby na tem! Uwagę tę wypowiedział już Seweryn Goszczyński gdy w r. 1832 Tatry zwiedzał.
Brunet roześmiał się.
— Ho, ho! — zawołał — co za zapał! Idziesz pan trochę zadaleko. Gaździno, prosimy jeszcze herbaty!
Gospodyni powtórnie napełniła szklanki: a widząc, że blondyn wyjął z torby kromkę chleba i zabierał się do krajania jej, postawiła przed nim masło na talerzu, mówiąc:
— Dziś narobione i dobre, co cud, tylo co nie udeptane[11], Jedzcież prosem was bars piknie.
Brunet spojrzał wymownie na swego towarzysza, mówiąc:
— Mnie tam nie zachwyca bynajmniej ta gwara: a jeżeli proza naszego języka literackiego przełknęłaby go jako tako, to poezya byłaby w niemałym kłopocie, jak z nim sobie poradzić.
— O! — zawołał blondyn — poezya już go brała pod swe rzeźbiarskie dłuto, i okazał się równie podatnym, jak wdzięcznym. Próbował tego młody poeta, Kazimierz Tetmajer.
— Doprawdy? cóż on takiego napisał?
— List Hanusi.
— List Hanusi? hm, ciekawym. Do kogoż to ona pisze?
— Nie jest tam powiedziane, ale domyślam się że do męża, który gdzieś powędrował w dalekie strony za zarobkiem. Posłuchaj pan tylko:

„Kochany Jerzy mój! Pisę tu ztela[12]
Ten list do tobie[13], a pisęcy płacę.
Świat mi caluśki nic nie uwesela,
Kie w lesie pasę, wnet krowy potracę,
Bo syćko myślę, kielo[14] nas ozdziela
Kraju, i cy cię tyz jesce zobacę?
Kiebyś ty wiedział, jakoś mię osmucił,
Mój złociusieńki, tobyś się haw[15] wrócił.

Kie na odwiecerz przed chałupom stanę,
Pojrzę jak słonko za wirchy[16] się kryje,
Wspomnę, jak my se pod tom samom ścianom
Siedzieli: żal mię mało nie zabije,
A serce moje jakoby pijane
Tłuce się w piersiach. Tęca wodę pije
Z rzeki, ale tych łez wypić nie musi[17]
Co ocy twojej wypłacom Hanusi.

Głowa mię boli, serdecka nie cuję,
Łzy ino syćko z ocu mi sie lejom,
Nik tego niewi, za kim ja banuje[18],
Ale sie ludzie nascy[19] ze mnie śmiejom.
Zal mie za tobom wciągle w serce kłuje,
I nie wiem ka sie me ocy podziejom
Od tych łez. Widzi się co mnie powiezom
Wnetki hań w trumnie, ka ojcowie lezom.


Miałeś tu do nas przyjechać na Gody[20],
Takek cię ino syćko wyglondała,
A tak mi było jak rybce do wody,
Jazek się sama do się głośno śmiała.
Ale już wsendy potajały lody
I śnig już w turniach[21] wyginom bez mała.
A tobie nimas jednako nikany[22],
Mój złociusieńki i umiłowany.

Aniś nie pisał do mnie dawno. Moze
Jaka cię chorość nasła, mój jedyny,
Abo co inse, od cego chroń Boze!
Nie zabacujze tak swojej Haliny.
U nas som zdrowi w chałupie — niemoze[23]
Jeno Jagnieska Bartkowej Maryny,
Niech cię Bóg strzeze i Najświętsa Panna
Ludźmierska[24]. Twoja tu ostaje. — Anna.“

— Ładny wiersz, dyalekt podhalański dobrze w nim utrzymany, ale nie widzę tu wyrazów, mogących być „cennym nabytkiem“ dla naszego języka, jak pan powiadasz. Nie trzeba się nadto zapalać.
— I w mowie górali też pan nie znajdujesz nowych, a malowniczych wyrażeń? Przed chwilą mówiła gaździna, że jej „zapaska poszła na dziady“.
— Nie rozumiałem jej.
— Wierzę, lecz ja się wsłuchuję w ich język, chciwie łowiąc każdą nowość; u nas służąca powiedziałaby, że podarła fartuch na nic. A co to jest fartuch? to żywy zabytek germański. O ileż od niego piękniejsza „zapaska“!
— No, no, gotów pan podziwiać i fakt, że „poszła na dziady“. Cóż robić z takim zapaleńcem?
Blondyn mówił dalej.
— Naprzykład „zmięk“, odwilż, piękny a prosty wyraz. Wszystko co opada z atmosfery, zowią ogólnym wyrazem „opaść“, chociaż gdy drobny deszcz pada, to „siąpi kapuśniaczek“; gdy wicher zacina krupami ze śniegiem, to jest, „siekawica“; para marzająca na drzewach w mroźne pogodne noce, to „sadzelina“. Śnieg zwisający z gałęzi drzew iglastych, to „okiść“; a gdy poobmarzane lodem brzegi potoków tamują bieg wody, górale malowniczo zowią je „splątami“. W reszcie wszystko co żyje w lesie i na polu, to „żywina“.
Brunet słuchał nie przerywając, tylko się uśmiechał, wreszcie rzeki:
— Pierwszy raz pan tu jesteś i tyle nazbierałeś!
— Pierwszy raz, ale zdążyłem się poznać z Matlakowskim!
I wyjąwszy świeże cygaro, mówił dalej, spoglądając na tajemniczego gościa.
— Chociaż mówiliśmy przed chwilą, że na kształt ust wpływa wymowa, jednakże ja w tym dostojnym Angliku nie widzę typu wybitnie anglo-saskiego. Powiedziałbym nawet, że jest w nim coś, coś...
— Coś południowego — przerwał tamten.
— Widziałem głowę podobną w galeryi pałacu Pitti we Florencyi. Przypomina mi ona któregoś z Borgiów, z tą brodą śpiczastą, na pół rozdzieloną... Jest to charakterystyczna głowa, ale nie piękna.
— Owszem — powiedział blondyn — jest piękna, ale brak jej jakiegoś łagodniejszego rysu: same ostre linie! Widzę tu rozum, siłę woli, żelazną energię, ale nie widzę dobroci: typ despoty z wieków średnich.
— A ja widzę w tej twarzy jeszcze coś, czego nie umiem nazwać, ale na co zdaje mi się, jeżeli nie dziś, to później znajdę odpowiedni wyraz. Jeżeli szukać porównań, powiem że czyni na mnie wrażenie wygasłego wulkanu, który...
— Może jeszcze kiedy wybuchnąć. Czy tak?
— Właśnie. A gdyby mi chciał pozować do obrazu, zrobiłbym z niego dożę weneckiego w chwili, gdy stoi na okręcie i zaślubia morze.
Trzeci turysta siedzący na łóżku, nie mięszał się do rozmowy. W złotych okularach, o rysach wybitnie germańskiego typu, wyglądał na bardzo uczonego człowieka. Czoło jego było tak wysokie, że sięgało przez całą głowę aż do szyi — tylko po bokach miał gęste kępy włosów, zawsze znajdujące się w nieładzie. Twarz szczupła, przedwcześnie zwiędła, miała roztargniony wyraz; surdut wisiał na nim jak worek. Popijał w milczeniu herbatę, i obserwował z wielką uwagą cudzoziemskiego przybysza. Pocierał chwilami palcem czoło, jakby sobie chciał coś przypomnieć, przymykał oczy, poruszał głową, słowem, zachowywał się jak człowiek niepokojony myślą uporczywą.
Blondyn odezwał się znowu:
— Mówiłeś pan o przejściu tędy nawały ludów... historya niewiele o tem mówi: Główni zdobywcy, nachodzący te piękne, sąsiadujące z sobą kraje, przedzierali się przez niziny Karpackie. Niemi to wtargnęli niegdyś Węgrzy do Pannonii, niemi wdzierały się hordy Tatarskie. Przez niziny Karpackie szli do Węgier Rosyanie.
— Mongolskich typów mało tu widziałem — odrzekł brunet — więcej napotykałem południowych; pozwolę sobie jednak zrobić uwagę, że choć w historyi jest mało śladów o przejściu tędy nawały ludów, mogły się one jednak zdarzyć w czasach, w których na ziemiach słowiańskich nie spisywano jeszcze kronik. O pochodzeniu zaś rdzennej ludności tutejszej, nic pewnego orzec nie można. W pierwszych wiekach naszej ery osiadały pod Tatrami kolejno różne narody, z imienia nam zaledwie znane: Bastarnowie, Westgotowie, Gepidowie, Longobardowie i Awarowie. Dopiero w VII wieku zjawiają się Chrobaci na północnych, a Słowacy na południowych stokach.
Milczącemu gościowi snać naprzykrzyło się już patrzeć nieruchumo w ogień i słuchać rozmowy, której nie rozumiał, a do której przygrywały grzmoty od czasu do czasu — bo oczy jego, oswojone już dobrze z oświetleniem izby, zaczęły się po niej uważnie rozglądać. Już sam piec godzien był uwagi: był to tak zwany piec biegany, czyli biegac, długi a nizki, podobny do szabaśnika do pieczenia chleba. Ognisko miało głęboką czeluść, do której wchodziły płomienie i potem znowu zwracały się do frontu. W narożnikach przednich były malutkie nisze, gdzie przechowywano proch, krzesiwko, hubkę, lub zatykano gorejące karkoski czyli trzaski, któremi, gdy była potrzeba, oświetlano izbę i od których dym wychodził z niszy przez malutki kanalik. Po nad piecem w poprzek izby wisiała poleń, czyli półka na porąbane drzewo, aby tam schło.
Wspaniałe obszerne ławy biegły dokoła izby, której ściany z szerokich ułożone płazów, zdawały się go zastanawiać; do takiej bowiem grubości, stuletnie tylko dochodzą drzewa! Gładkie jak stół, tak wybornie do siebie pasowały, że ślady spojenia mało były widoczne. Zastanowiła go również barwa ich ciemno-czerwona, jakby malowanie krwią, poczerniałe z wiekiem, i połyskujące miejscami czarnością hebanu. Zatrzymał oczy na obsadzie okna, której kształt przypominał futryny z ciosowego kamienia, u okien w starych średniowiecznych budynkach — i spostrzegł po nad oknem u góry obiegający dokoła izby fryz naturalny, tworzący galeryę ozdobną, a na ścianie szczytowej pod fryzem listwę wyrzynaną misternie. Zauważył tam obrazy święte, pęki ziół, naczynia różne, kwieciste talerze, owoce, sery i wodząc tak dalej oczyma zatrzymał je aż pod powałą, gdzie przechodziła belka poprzeczna, zwana sosrębem, ozdobnie nacinana, czyli jak górale mówią, cyfrowana.
Na samym środku tego sosrębu znajdowało się koło otoczone promieniami, a po bokach koła gwiazdy i siekane linie, niby kratka. Był także jakiś napis, ale tego przy migającem świetle komina dojrzeć nie mógł cudzoziemiec. Nad drzwiami wyrzezano serce, a nad sercem krzyż z którego na obie strony wychodziły gałązki kwiatów; drzwi zaś same w górnej połowie, promienisto były z desek umiejętnie spojonych, utworzone, tak zwane „drzwi ze wschodzącem słońcem“.
Zastanawiał go zmysł piękna, i to bezświadome poczucie symetryi, zlewającej się w ogólną harmonię, w kraju uważanym za barbarzyński i o którym na Zachodzie Europy ludzie mało wiedzą. Porównywał w myśli te ozdoby z ornamentyką górali szkockich. Z kolei zobaczył charakterystyczny stół, krzesła, łóżko, wreszcie kredens nadzwyczaj oryginalny o pólkach ozdobnie wyrzynanych — ale szczególną jego uwagę zwrócił, wiszący między kredensem,}} a drzwiami łyżnik z drzewa jaworowego, na którym motywa geometryczne w połączeniu z roślinnemi, dziwnie misternie rozwinięto; rysunek był w nacięciach farbą napuszczany.
I czy to dla przypatrzenia się lepiej, czy dla wyprostowania nóg, wstał i przybliżył się do ściany, gdzie ów łyżnik wisiał. Turysta siedzący na łóżku i przypatrujący mu się ciągle, zobaczywszy gościa z profilu wstał także, podszedł ku niemu i przemówił po niemiecku:
— Przepraszam pana: zdaje mi się, że mam zaszczyt widzieć przed sobą sir Edwarda Warburtona, baroneta z Rochdale.
— Gruba ryba! — szepnął brunet do towarzysza.
Zapytany, snać człowiek nerwowy, drgnął nieznacznie, lekko brwi ściągnął i zmierzył oczyma mówiącego.
— Tak jest — odrzekł sucho — ale ja nie mam zaszczytu znać pana. Czy mogę zapytać, zkąd mu jest wiadome moje nazwisko?
— Słyszałem je od pana samego, sir. Poznaliśmy się w Muzeum etnograficznem w Londynie.
Baronet milczał, zdając się szukać w pamięci.
— I byłem nawet gościem pańskim przez cały tydzień w Rochdale, gdzie badałem faunę jezior do mego dzieła o skorupiakach.
— Za które Akademia Berlińska przyznała panu nagrodę. Czytałem je panie profesorze Strand: mam je nawet w mojej bibliotece — odrzekł, uprzejmie wyciągając rękę. — Witam pana! Od czasu naszego rozstania się, upłynęło lat ośm, które nie bez śladu przeszły po nas obu, chociaż na panu ślady te są bardzo mało widoczne. Widać, że atmosfera wiedzy, w jakiej bezustannie przebywają uczeni, konserwuje ich nie gorzej niż własne ich preparaty w spirytusie!
— Pan także dobrze wyglądasz, sir — powiedział profesor, myśląc jednocześnie, że baronet bardzo przez te ośm lat postarzał.
— Rad jestem, że w tym kraju spotykam dobrego znajomego, któremu winienem niejednę miłą chwilę w Rochdale, i w którym obiecuję sobie znaleść tutaj miłego towarzysza i przewodnika.
— Czy państwo macie zamówione mieszkanie? — zapytał Strand.
— Nie.
— O, to trudno będzie dostać coś wygodnego, bo słyszałem, że wszystkie prawie domy pozajmowane. W każdym razie będziecie państwo musieli tutaj przenocować, bo dziś już niepodobna szukać mieszkania w taką burzę i po nocy. Ludzie się tutaj bardzo cisną. Kraj piękny, wiele piękniejszy niż Szwajcarya, która się już zanadto zużyła, i wielce oryginalny; a jako stacya klimatyczna, nie gorszy od sławnego Davos. Czy synowa pańska, lady Chester, jest tu również?
— Jest... i syn jej, Davy, także — odrzekł baronet, a cień niechęci przesunął się po jego obliczu.
Profesor Strand zauważył, że mówiąc to nie wyraził się: mój wnuk, tylko „jej syn“ i przypomniał sobie rozpieszczonego, nieznośnego chłopaka, którego widział w zamku Rochdale, psutego przez matkę, dogadzającą wszystkim jego fantazyom. Chciał zapytać, czy baronet przyjechał w Tatry szukać zdrowia, czy wrażeń; oraz czy on sam, czy też milady tego potrzebowała — ale zaniechał zamiaru i zapytał tylko o zdrowie.
— Dziękuję — brzmiała odpowiedź — wszyscy mamy się nieźle: milady nawet lepiej niż przed ośmiu laty.
— Zatem szukają wrażeń — pomyślał; — rzecz dziwna jednak, że baronet w tym wieku jedzie szukać wrażeń tak daleko, gdy mógłby je znaleźć bliżej.
Sir Edward, jakby odgadując te wątpliwości, dodał w charakterze objaśnienia:
— Czytaliśmy w „Graphicu“ artykuł Jazdowskiego o Tatrach. Szwajcarya już nam się sprzykrzyła, Alpy także.
Strand spuścił oczy. Właśnie to objaśnienie utwierdziło go w przekonaniu, że nie artykuł wspomniany spowodował podróż, ale inna jakaś, głębsza przyczyna. Baronet jeszcze przed ośmiu laty wydawał mu się człowiekiem zagadkowym, a zamek Rochdale ukrywającym w swych murach jakąś tajemnicę, o której nikt nie mówił, ale każdy czuł unoszącą się w powietrzu. Odgadywał ją w westchnieniach i półsłówkach milady, w zadumach pana zamku i jego zmiennym humorze, w ostrożnych, jakby lękliwych stąpaniach służby. Udał jednakże, że wzmianka o „Graphicu“ wystarczyła mu zupełnie i odezwał się, wskazując na łyżnik.
— Byłby to piękny nabytek dla brytańskiego Muzeum, jak również inne, znajdujące się tutaj przedmioty. Mają one wielką, rzadko dziś napotykaną zaletę, oryginalność. Lud tutejszy, odgrodzony od świata turniami, zasypany śniegami, miał czas tworzyć i zostawił ślady swej twórczości na całem swem otoczeniu, czerpiąc tylko z siebie i z otaczającej go przyrody. Są tu rzeczy niedociągnięte, że się tak wyrażę, do wysokości zamiaru, ale niema szablonowych i bezdusznych. Przeważnie spotyka się tu motywa geometryczne, w których uderza nadzwyczajna rozmaitość kombinacyi, oraz wysokie poczucie proporcyi i symetryi. Ten łyżnik...
— Kupię go — przerwał baronet, słuchający z niejakiem roztargnieniem. — A pan, szanowny profesorze, chyba nie dla zdrowia tu przybyłeś, bo masz bliżej Tyrol.
— O, nie — odparł, ożywiając się — poszukuję czego innego. Znajduje się w tych górach cenny skarb, który pragnę zdobyć.
— Skarb? — podchwycił zdziwiony Anglik — byłyżby tu kopalnie złota lub srebra?
— Złoto jest w Tatrach, więc nie potrzebowałbym go odkrywać — odrzekł z lekceważącym gestem — ale ktoby tam o nie się troszczył! Jest go zresztą dość na kuli ziemskiej. Ja szukam czegoś cenniejszego. Mój skarb posiada ważność dla nauki.
— Cóż to jest zatem? — pytał zaciekawiony.
Profesor chwilę milczał, uśmiechając się tajemniczo; wreszcie wpatrzywszy się w swego słuchacza, zaczął mówić ostrożnie i powoli, jakby obawiał się nazbyt silne sprawić wrażenie.
— To, czego szukam, zowie się Branchinecta Paludosa. Jest to, uważa pan, nazwa gatunku z rodziny: Liścionogich-Branchiopoda, z rzędu Stawonogich.
Powiedziawszy to, cofnął się o krok jeden i badał wyraz twarzy baroneta, a sądząc że nie dość jasno się wypowiedział, dodał objaśniająco, kładąc nacisk na każdy wyraz:
— Skorupiak ten miał być pospolitym w Europie, w epoce lodowej; obecnie znaleziono go podobno w niektórych jeziorach Norwegii oraz w jednem z jezior tatrzańskich. Branchinecta Paludosa jest jedynym reprezentantem liścionogów w tutejszych jeziorach.
— Ależ liścionogi to nie taka osobliwość — przerwał Anglik. — Jest ich dość w Europie.
— Właśnie ten jest jedyny, jedyny... słyszysz pan? tem szczególny, że ojczyzną jego są kraje pasa podbiegunowego Europy, Azyi i Ameryki. W środkowej Europie dotychczas nie znaleziono go nigdzie, a za najniższy punkt graniczny jego południowego osiedlenia, uważano miejscowość Dovre Fjeld w Norwegii.
Baronet słuchał z powagą: w oczach profesora błyszczał prawdziwy zapał.
— Widzisz pan zatem, że to jest wielka osobliwość, że to jest skarb prawdziwy! W Tatrach żyje on podobno tylko w jednem jedynem jeziorku, choć wszystkich jezior jest przeszło sto. Zagadkową jest rzeczą, jakim sposobem to rzadkie zwierzę polarne tu się dostało! Jakie pańskie zdanie? co?
I nie czekając odpowiedzi, mówił dalej:
— Prawdopodobnie było ono niegdyś pospolitem w wodach pewnej części Europy Środkowej, a obecnie resztki jego przechowały się w krajach polarnych, i odpowiadających im pod względem klimatycznym, jeziorach górskich. Jednakże takie szerokie rozsiedlenie trzebaby odnieść do czasów, w których klimat Europy środkowej był innym, niż dzisiejszy, do czasów okresu lodowego.
Baronet słuchał z powagą tych uczonych wywodów, którym towarzyszyły nieustające grzmoty i błyskawice.
— I chcesz pan zapewne zdobyć ten skarb dla jakiego muzeum?
— Ach, tak: dla Muzeum berlińskiego.
— Życzę panu powodzenia: ja także szukam czegoś: pewnego rzadkiego okazu, którego brak mi do mej kolekcyi, a który chciałbym posiadać! Może pan łaskawie pomożesz mi w tem?
— Czegoż to mianowicie? — zapytał profesor mocno zdziwiony, szukając jednocześnie w pamięci, wspomnień z pobytu swego w Rochdale. Żadnych naukowych zbiorów tam nie widział... nic prócz wspaniałej biblioteki i jeszcze wspanialszych ogrodów.
Baronet milczał chwilę, wreszcie powiedział spokojnie:
— Szukam róży bez kolców.





  1. Tak nazywają w górach, grube, obrobione pnie drzew z których się domy budują.
  2. Zasuwa.
  3. Kożuchy krótkie bez rękawów.
  4. Kartofle.
  5. Gospodyni.
  6. Obcęgi.
  7. Siermięga specyalnego kroju, którą górale najczęściej noszą zarzuconą na ramiona, na podobieństwo węgierskich dolmanów.
  8. Siekierki.
  9. Bez poręczy.
  10. Stryj.
  11. Nieułożone.
  12. Ztąd.
  13. Do ciebie.
  14. Ile.
  15. Tu.
  16. Szczyty.
  17. Nie zdoła.
  18. Tęsknię.
  19. Nasi.
  20. Boże Narodzenie.
  21. Nagie, ostre skały.
  22. Nigdzie
  23. Niedomaga.
  24. W Ludźmierzu wsi nad Czarnym Dunajcem, jest bardzo starożytny kościół modrzewiowy, a w nim figura Matki Boskiej, do której górale z całych Karpat mają szczególne nabożeństwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.