Róża (Żeromski)/Sprawa szósta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża |
Podtytuł | Dramat niesceniczny |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
(Prześliczne szkolne wzgórze. Na froncie placu, tuż nad drogą wznosi się piękny, murowany dom. Ściany z surowego kamienia, fugowane cementem, mocny dach łamany od wyglądów i balkonów, weranda, podparta przez łukowe arkady. Potężne skarpy zwierają budowlę, tęgi mur otacza cały plac od strony drogi. Okna domu otwarte. Słychać głos fortepianu i śpiew kilkudziesięciu głosów dziecięcych. Za domem, tarasami wznosi się ogród — las. Wielkie sosny rozpościerają konary nad placykami do tańca i nad płaszczyznami do zabaw w piasku. Wyżej stoi gaj uroczych brzóz. Za nim pole do hodowli jarzyn. Białe ścieżki biegną kolisto między brzozami i niespodziewanie wytaczają się z gęstwiny na placyki, otoczone darniowemi ławkami. Najbliżej domu, na stromem urwisku rośnie sosna samotna. Obok niej — klomby kwiatowe. Pod szorstkim parkanem — malwy. Przed domem szerszy plac, zarośnięty murawą. Cała dziedzina otoczona płotem z drutu. Jesienne, późne odwieczerze. Czas przed burzą. Słania się woń lilii, rezedy i lewkonii. Niekoszone trawy usiane są jeszcze kwiatami. Na wyższym, drugim placyku Czarowic siedzi na drewnianej ławce, którą sam sporządził, — pod wielką sosną. Cienie liści brzozowych wynikają na równej powierzchni gliny, zgracowanej przez grabki i szpadelki dzieci, i gasną, jak westchnienia. Cienie liści biegają po odzieży, po ogorzałych rękach, jakgdyby zjawienia snu, jakgdyby niepojętych istot, bytujących w marzeniu — dłonie i palce... Słychać ze szkoły śpiew nowy. Pieśń smutna o jesieni: „...Kochało ptaszę te pola nasze, ale nie może wytrwać w tej porze, gdy taki smutny czas...“ Gdy pieśń ustała, wzdychanie brzóz ją pochwyciło, wessały ją pnie, chwiejące się niepostrzeżenie od ciągów górnego wiatru przed burzą. Czarowic przez wiele dni pracował rydlem nad odwaleniem przykop glinianek, które te pnie na poły zasypywały. Jeszcze deszcz nie opłukał grubych szwów kory przyziemnej z czarnego osadu. Murawa powdzierała się na szczyty miejsc pracowicie skopanych, pokryła trud człowieka i zatarła ślady jego wysiłków. Strumyki wody deszczowej powyżłabiały na równiach placów gracowanych kręte łożyska. Śpiew w sali o rozwartych oknach ustał. Dał się słyszeć radosny gwar. Za chwilę tłum dzieci wielobarwny, wesoły, kipiący od życia wybiegł w ogród. Zaroiły się od różowych fartuchów wszystkie uliczki, zakwitły wszystkie placyki. W jednem miejscu mali parobcy pracowicie kopią rydlami w przykopie żwirek suchy i, naśladując ruchy, spluwania, a nawet grube wyrazy starych parobków, sypią na wózeczki. Biegną w lejc zaprzężone rumaki po całym obszarze ogrodu kolistą, najszerszą ulicą, zwaną ulicą uspołecznienia Przez długie namowy i usilną prośbę wdrożono woźniców i konie do szalonego harcowania tylko tą ulicą, żeby ani jednego kwiatu i ani jednej trawy w bohaterskich wyścigach nie niszczyć. Migają niepochwytnemi skoki ogorzałe, spalone, bronzowe nożyny, wieją w powietrzu płowe, czarne i białe włosy. Krzyk szczęścia bez miary, głos najwyższy siły życia przeszywa powietrze. Obok klombu schylone nad liliami szepcą o czemś sekretnie cztery dziewczynki. Za chwilę niosą coś stamtąd do szkoły tajemniczo, z twarzami pobladłemi od zdumienia, czy zachwytu na wielkim liściu łopianu. Wpoprzek placu zdąża ku ławkom zarosłym sześcioletnia osoba w zbrudzonej barchance. Twarz jej, spalona od słońca, ma kolor wyschniętej roli, białe, jak piasek, włosy związane w warkoczyk, mysi ogonek. Patrzy w oczy Czarowica)
— Cóż u ciebie słychać, Nastka?
— E, co ta słychać... Długo tu będziecie siedzieć, panie?
— A kaj macie swoją chałupę, panie?
— Powiedzieli stryjna, że całkiem chałupy już nie macie, ino się flańtacie po cudzych werkach, jak pomykacz...
— Ech, stryjna tak ta gadali...
— Panie! Jeździliście na maszynie?
— Jeździłem.
— No, widzicież! A ja nie jeździłam na tej maszynie i teraz nie wiem, co ta w niej huczy, jak jedzie.
— Huczy w niej taka para.
— Żydowska para?
— Jak w nocy maszyna huczy, to, wiecie, strasznie się bojam.
— Czegóż się masz bać? Do ochrony tyla panna chodzi, a maszyny się boi. Wstyd!
— No, widzicież! I paniusim się pytała. Pedziała pani tosamo, co i wy, że taka para huczy, a ja się het bojam i pokój. Sama już nawet nie wiem, co z tem robić. Zamartwiam się.
— Nic sobie nadzwyczajnego nie rób! Z głową się nakryj i śpij twardo. Jedyna rada.
— Chy! Wy mi ta powiecie... Stryjna to mię ta dość poszturgujom, jak się obudzę i beczę. Pedzieli paniusia, że mię wezmą i pokażą tę parę...
— Nastka! Powiedzno mi, coście wczoraj w tamtym kącie około kartofli tak radziły?
— Rano?
— A to był sąd! Ale nie gadajcie nikomu, pary z gęby nie puśćcie. Nie puścicie pary z gęby?
— Nie puszczę.
— No, bobym was zklena! Widzicież, tak było. Wzięła Józia srokatka, rymarzówna... Słyszycie dobrze?
— Słyszę!
— Wzięła Józia srokatka, rymarzówna, złapała kurę, tę czubatkę, paniusiną, — wzięła igłę grubą, co ją ukradła z paniusinego igielnika, — i dopiero tę grubą igłę wsadziła całą kurze w zadek. Nie wydajcie, żem wam pedziała!
— Ale! I cóżeście z tą Józią zrobiły?
— Ale nad czemże tak?
— Ano nad tą kurą, nad czubatką...
— A Józia cóż? Cóż też ona?
— A no ona tosamo zaczęła beczeć.
— A ona znowu czego?
— Widzicież wy! A no nad kurą, nad czubatką. Tacyście już głupi, panie, że nic nie możecie zrozumieć.
— Teraz już zrozumiałem. Dobryście sąd zrobiły, bardzo dobry. Ale z czemżeście przyszły do pani nauczycielki?
— No? Cóż chłopaki?
— To nie wiecie? (Tajemniczo) Wzięły Franek Zatajewski, cieśli czarnego spode młyna, i Wiś Budniak złapały od mamy Wisiowej sześć małych kotków, co się okociły tydzień temu i wszystkie sześć zakopały żywcem w ziemię. Słyszycie, panie?
— Słyszę.
— Najsamprzód wykopały dół za cegielnią i cisnęły w ten dół biednego kotka, z białą łatką na łbie. Zasuły go ziemią. Piszczał, piszczał... Aże przestał... (Płacze) Potem cisnęły w dół drugiego kociaczka, czarnego z białemi łapkami. Zawaliły go ziemią. Potem frygnęły białego z pyszczaszkiem (Płacze gorzko)
— Cóżeście też z nimi poczęli, z tym Wisiem i Frankiem?
— Zwołali paniusia calusieńką ochronę, kto ta ino kiedy był, i te dzieci, co już nie są w ochronie, ino we szkole, bo już przeszły ochroniarskie — i poszliśmy sznurem, parami, umyte, poczesane do kociego dołu, za cegielnią. Tam, w te pokrzywy. Odkopaliśmy dół szpadelkami. A ony oba siedziały na górce, nogi pod się, i patrzały na toto. Chy! Pobielały jeim gęby! Jak my odwalili ziemię, leży kociaszek jeden, ale już nic nie miauczy, ino leży, bo se zdechł. Łapkę do góry położyć — sterczy do góry... Odkopaliśmy drugiego, — ruszamy go, — zdechnięty. Tak my wyjęli, wszystkie sześć i ponieśli my je rzędem, na desce poprzed nimi, przed Wisiem i Frankiem, tu do ochrony. Tu my dół wykopali i zasadzili my na nich tę dużą białą leliją. Widzicie, panie? A jak my sprawiali kotkom pochówek, ony oba wlazły na parkan i patrzały się...
— Powiedz no, Nastka, a wszów dużo też jeszcze wyczesują z was w ochronie?
— Paniusia sami czeszą za koleją dzień dnia sześć dzieuch i sześci wisusów. Dużo wszów wyczesują. Chłopakom to aże naftą umyli głowy. Latały potem do wody głowy prać...
— A czy to Wiś i Franek nie chodzą do ochrony?
— Franek ta chodzi, ale rzadko, — bo wiecie? szpadelki nama pokradł, A wiecie czemu pokradł?
— A bo mu jego mama kazali, żeby wszystkie szpadelki do domu przyniósł. Wiś ta całkiem nie chodzi. Pedzieli jego ojciec paniusi, że nie będą Wisia posyłali, bo ta szkoła jest za piękna, bo to jest pałac nie szkoła. Jakby, pedzieli, Wiś do takiej szkoły chodził, toby potem ojca — matki szanować nie chciał. A i stryjna tosamo...
— A cóż stryjna?
— A pedają stryjna, że wy, toście są, widać, głupi, rozumu dobrego nie macie, boście tyle majątki wywalili na te ta szkoły. Pałace, pedają, nie szkoły pobudował, a sam łazi w łatanych portkach. I sprawiedliwie: łatane portki macie. O, tu łata jedna, tu druga łata... Nie pasujecie na pana, ino na dziadka. A i w kreminale będziecie siedzieli — wiecież wy, panie.
— Tego jeszcze nie wiem.
— Dyć wiem.
— Dobry wieczór panom muzykusom!
— Dobry wieczór panu!
— Dobry wieczór!
— Dziś lekcya śpiewu?
— Zaraz będzie.
— Miał wnet nadejść.
— Pewnie się spóźni, jak to zwykle.
— Bo jeszcze u Apfelgrüna...
— Nie trzeba mu tej wady wytykać zbyt ostro. Pewnie zaraz nadejdzie. A cóż też będziecie grali? Nie uwierzycie, muzykusy, jak się cieszę, że dziś będziecie grali. Jak to dobrze!
— A dziś mamy właśnie nową rzecz...
— Olek!
— Co? Sekret?
— Właśnie... nie możemy powiedzieć.
— To na pożegnanie...
— Na moje pożegnanie... Widzisz, Oleś, teraz ja się czerwienię.
— Tyle możemy powiedzieć, że to trio.
— Cóż, mieszczuchu, nie tęsknisz za Warszawą?
— Już teraz nie. Teraz już polubiłem. Zrazu nie mogłem się przyzwyczaić. Tak jakoś cicho, nudno. A teraz widzę, że miejsce to jest wesołe i nawet bardzo wesołe.
— Nie tęsknisz za nikim?
— Nie, proszę pana.
— Więc dobrze ci tutaj?
— Ty zdradź jego tajemnicę. Prawdę mówi?
— Chyba prawdę.
— A powiedzcie-no mi, muzykusy, ale szczerze, jak przed kolegą, czy jesteście przyjaciółmi?
— Owszem.
— Czasem się chce być samemu. Ale to żeby, jak ten jarząb na polu, co sam jeden.. A czasem znowu chce się być z przyjacielem. Ciągle człowiek jest w takiem omyleniu. Jak się jest z przyjacielem, to mu się chce powiedzieć najszczerszą prawdę o swoich rzeczach i o wszystkich wadach, ale człowiek czuje, że jak powie, to ten przyjaciel poczuje zaraz i odwróci się. Trudno przyjacielowi skłamać i nie można prawdy powiedzieć.
— Ech, — nie ten jest przyjaciel, co gada: nie masz żadnej wady, pachniesz, jak róża... Ale ten jest przyjaciel, któren mówi w oczy: słuchaj, tu w tobie siedzi..
— Ja starałem się zawsze wytykać wady przyjacielowi, owszem, ale bez gniewu, bez pogardy. Ale mnie było łatwiej, byłem niezależny, uczono mię nawet tego, jak należy postępować z przyjacielem.
— Właśnie... Jak najszczerszy przyjaciel wytknie coś takiego niezręcznie, to człowiek zaraz się zgubi. To jest niesłuszne, ale cóż począć? Inny, który będzie ukrywał, pokaże po sobie, że nie wie, a człowiek pozna i myśli sobie: wiesz ty dobrze, bratku, tylko cyganisz...
— Jakże postępować?
— Nie jestem pewny, muzyku, czy dobrze jest mówić wszystko... Nie dobrze wiem, jak mówić...
— Człowiek szuka sposobu na duchowe cierpienie, a nie może człowiek sam utrafić...
— Duchowe cierpienie?
— Bo po prawdzie to duchowe cierpienie jest potrzebne.
— Ono się w człowieku robi od smutnej muzyki, od śpiewu, od szumu tych brzezic, a najbardziej to sosen... Albo w polu, jak zboże weźnie wzdychać, abo nad rzeką, gdy woda... I to cierpienie tak robi, że się człowiekowi rwie dusza.
— A ja ci sto razy mówię, że to twoje cierpienie nie jest człowiekowi potrzebne! Zaraz zaczynasz myśleć o smutnych rzeczach, o śmierci, zaraz myślisz: a poco żyłem, uczyłem się, kłopotałem? Oto przyjdzie prędko śmierć i zabierze mię. A człowiek musi umrzeć za swoją sprawę! I ten człowiek, co z moich rzeczy, albo z mojej nauki skorzysta — i on także umrze... A w tem wszystkiem jest myłka... Wszyscy ludzie, nim umrą, mają wielką korzyść ze swoich rodziców i poprzedników. Wszyscy ludzie przedeśmiercią pracują dla swoich potomków, żeby mieli co jeść. Tak się robi cały świat. Trzeba umieć z każdego natchnienia korzystać...
— Gdyby to człowiek umiał z każdego świętego natchnienia korzystać, toby też łatwo wiedział, jak wszystko złe zmazać i jak zostać bohaterem...
— Tak tylko mówię... My by oba z Michałem chcieli choć w życiu napotkać takiego człowieka, żeby my przez niego mogli zrobić... Sam człowiek nie potrafi, bo jest ciemny i grzeszny. Ale żeby się choć na całej ziemi znalazł taki człowiek! Modliłby się człowiek do niego, a żeby też pospełniał za koleją, do cna...
— Ale o cóż idzie przedewszystkiem? Co najpierwsze?
— Odkupić świat...
— No, czemuż?
— Chciałby człowiek dowiedzieć się, co robić, żeby w sobie znaleźć świętą duszę. Czy się modlić wciąż we dnie i w nocy, czy pościć, czy się umartwiać i spowiadać, czy pracować a pracować? A jakże potem wysłać ze siebie świętą duszę na świat? Bo przecie świętość na świecie musi być, tylko jej nikt a nikt nie może wydostać. Ona leży pod rumowiskiem, jako ten żywy człowiek, co go zasypały zwalone domy... Ludzie wszyscy wiedzą i szepcą między sobą o tem, że ona tam jest pod temi głazami. Niektóry człowiek to drży na ciele od myśli, że ona tam półmartwa leży pod zwaliskiem, że na jej piersiach rumowie i piach... A po wierzchu tłum łazi, robi, baraszkuje, hula, śmieje się, skacze do tańca. Oddałby człowiek swoją krew, żeby w sobie świętą, chwacką duszę znaleźć, coby wyszła na te gruzy z kilofem...
— Ziemia przesiąkła już od ludzkiej krwi. Koła jeżdżą, kopyta koni, racice krów depcą po niej. Obcasy butów ciemnego przechodnia wgniatają w glinę świętą krew, jak gnój. Ziemia ją pije, trawa pod sobą ukrywa. A czy nie sądzisz, że świętość jest nie pod gruzami, lecz niewidzialna krąży na gruzach w tych tłumach, co śpiewają i tańczą.
— Jakby ludzie zobaczyli świętość wpośród siebie, toby ją wnet zaczęli gonić ze skałami w rękach, żeby ją ukamienować, jak żydzi świętego Szczepana. Już ja wiem, jak ludzie umieją...
— O świętość trzeba walczyć i swoją krwią odkupić ją trzeba od czarta.
— Nie trzeba tego mówić! Zachowaj Boże! Nie trzeba!
— Ja wiem, dlaczego pan nie daje mu mówić. Wiem, dlaczego mu pan zatyka usta. Wiem...
— Ja mu zatykam usta, żeby się nie chełpił z cudzej zasługi. Każdy człowiek odpowiada tylko za siebie.
— To też niech nam pan powie, co trzeba robić, żeby już tego na świecie nie było...
— Nie łatwa na to odpowiedź... Gdybyż to człowiek mógł ująć stylisko ciężkiego kilofa, ażeby co dnia odwalać gruzy, pod którymi świętość leży! Gdybyż mógł nie znać innej troski nad troskę, którą stwarza praca, i innej myśli nad jasną myśl o odkopaniu świętości! Ale ziemia przeludniła się od kanalii, która pracownikowi kradnie kilof, młot z rąk wydziera, podstępnie zawala głazami chodnik odkopany, niszczy urobek. Łotrostwo dybie na czcigodną pracę, chowając sztylet pod połą pięknej szaty. Usłyszycie o posłannictwach, o apostolstwach, o prawach narodowych i społecznych, — uwierzycie i będziecie biegli bosemi swemi nogami... Ale wkrótce ujrzycie sami, jak łotrostwo łotrostwu wydziera łupy, zdobyte potem i krwią bezimiennych nędzarzy, jak zgnilizna oszukuje zgniliznę, byleby jaknajdłużej trwać... Musi pracownik odrzucić sprawiedliwy kilof i uczciwy młot, odpasać najdostojniejszą szatę: fartuch skórzany. Musi jeszcze wdziać żelazne rękawice i zbroję okrucieństwa. Trzeba jeszcze mieczem bezlitosnym ścinać i rzucać w jamy mogił kanalię, wyrosłą ze zwyrodnienia ludzkiego rodzaju. Trzeba jeszcze z ramienia rąbać łupiestwo i uprzywilejowany gwałt.
Jedno wam doradzę: nie bierzcie nigdy do ust wódki. Wszystko, co czyni człowiek prawy, musi wytryskać z trzeźwości myśli i zimnego stoku niepodnieconego uczucia. Ani jeden krok człowieka prawego nie może być rezultatem sztucznego podniecenia. Cokolwiek powstaje za sprawą wódki jest niskie, niepłodne, niecelowe, nieduchowe, histeryczne, a najczęściej podłe. Z trzeźwości myśli i z siły niepodnieconego uczucia narodzi się tak wielka zdolność do ofiary, jak w twoim ojcu, Michał, — wytryśnie, jak owoc z kwiatu, niestrudzona praca i upór nieprzełamany, oraz to, co jest najdostojniejszą cnotą mężczyzny, żeby umiał przez całe życie godnie dochować wierności młodej tajemnicy swojego serca. A jak mianowicie ma postępować człowiek prawy, co czynić i dokąd iść — tego ja nie wiem, braciszkowie moi. Sami szukajcie drogi swojej...
— Pan dziedzic przebaczy...
— Osoba pańska, płaszczem tak wielkiego dostojeństwa przyodziana, przebaczy...
— Nie noszę, ze względu na ciepłą pogodę, płaszcza, a tem mniej płaszcza dostojeństwa.
— Osoba przebaczy.. Jako płatny nauczyciel nie jestem oto na posterunku we właściwym terminie.
— Wyznaję, że członki moje obciążone są od wyskokowego napoju!
— Lepiej jest, gdy się ciała wyskokowymi napojami nie obciąża. Ale niema o czem mówić, niema potrzeby...
— Przeciwnie! Osoba pozwoli, że zaprzeczę. Z całą rewerencyą dostojeństwu przynależną, ale zaprzeczę. Należy wyznawać! Bo pocóż taić? Co taić? Jak taić? Zapytuję, gdzie znaleźć drogę ucieczki i montem sacrum, skoro świat stał się dla indywiduum żydowską gehenną, złowonnym śmietnikiem za miastem Jeruzalem?
— Ci młodzi uczniowie stoją przed progiem... A ja, stary rzępoła, stoję na progu, — co mówię? — stoję za progiem... Spoglądam na prawo i na lewo, do wewnątrz i nazewnątrz, do kostnicy, — ostatniego lokalu, — i na tę ścieżeczkę, którędy przyszedłem... O, ścieżeczko umajona jaśminem i bzem zmoczonym od deszczu! Osoba pozwoli, że wspomnę na to słowo, tylko na to jedno słóweczko, — Syon duszy, — skrzypce... Albowiem jest chwila, kiedy już spodlała ręka skrzypiec dotykać nie waży się, nie waży się...
— Osoba przebaczy... Albowiem skrzypce żyją, skrzypce wołają, skrzypce łamią palce u rąk i targają siwe, skudłane włosy... Już to inna istota ściska ich gryf. Już tej ręki niemasz, która boski smyczek na nich składała w chwili natchnienia...
— Tak źle nie jest.
— Tak źle nie jest... Jakże to rozum indywiduum, — proszę o chwileczkę miłosiernej uwagi, — zmieścić w sobie może na kupie te rzeczy, żeby mieć w duszy, w głowie, w uchu, jakgdyby nigdy niezgojoną ranę, środkowe adaggio z ef-molowego koncertu Szopena, mieć tu, w sobie, to dzieło boskie, wydane w jednej chwili z trzewiów tysiącolecia, — (a nie wiadomo czy drugie tysiącolecie na taki głos się zdobędzie!) — mieć w duszy powieść o śmierci Izoldy, jak ją muzyka Wagnera oderwała z wieczności i przed duszami czujących istot zatrzymała na wieki, mieć w sobie niebiańskiego Szumana, — i razem, — proszę o miłosierną uwagę, — mieć wolę tak zmachlajdezowaną, czucie tak zjarzębinówkowane, kredyt tak poderwany u Mendla Apfelgrüna, zwanego, słusznie czy niesłusznie, w to nie wchodzę, Mikitką, — że dalej już tylko jest śmietnik za miastem Jeruzalem i płot, polska instytucya, pod którą się zdycha...
— Farfarello!
— Ta ręka, to jest ręka Szczypiorka, — żal się Bożel — Farfarella... Osoba uczciła mię jeszcze, porwała w górę... Farfarello! To jest ręka Farfarella, wódkożłopcy na głębokim partykularzu, to jest tasama ręka, która prowadziła lekki smyczek przed wspaniałą, pełną, śmiertelnie uciszoną salą... To jest ręka, która niepochwytnemi skinieniami porywała dusze nieznanych jegomościów i bab, która rządziła uczuciami młodych demuazel i wstępujących w życie blambeków, to jest ręka, od której posunięć zależały wszystkie i to najtajemniejsze czucia, wszystkie westchnienia... To jest tasama ręka, która w sposób nieomylny, doskonale trafny, stwarzała muzykę, najwyższy stopień harmonii, sztukę jedyną, wyższą od poezyi, niewątpliwą, władczą, nieśmiertelną, porywającą w jeden uścisk cesarzów i bezspodniowców, bankierów i anarchistów-komunistów... To ma być tasama ręka! Panie muzykant, — to jest już moja ostatnia łaskawość. Ja panu już ani jednego kufla nie dam na kredyt. Pan wie? Panie muzykant, teraz to już pan pije całkiem za darmo. Pan słyszy, panie muzykant? (Łka)
— Niechże się pan uspokoi! Pan jest naszym muzykiem, nauczycielem niezamożnej młodzieży. Może ich pan wychowywać... Mówi grecki filozof, Plato, że muzyka obejmuje wszystkie sztuki, poezyę, rzeźbę, malarstwo, że, — jak gimnastyka wydoskonala ciało człowieka, — tak muzyka wychowuje dusze ludzkie. Właśnie ci dwaj młodziankowie rozpytywali mię, jak mają postępować. Tymczasem ja jestem zgoła nędzarz, bo nic im nie mogę odpowiedzieć. A pan, Farfarello, skoro zechcesz położyć smyczek na strunach, możesz wychowywać ich dusze...
— Jego jasność, jego jasność... Jeszcze to słowo w kalecie swej wynalazł... Już tam, — bez urazy, — nic w kalecie niema, ale się znalazło szczerozłote słowo, ostatni pański dukat. Dźwignij się jeszcze, człowieku, i ty nawet, Farfarello od Mikitki! Wychowuj dusze ludzkie, poprowadź młode dusze na niebieskie wyżyny ef-mol koncertu... Zewlókł królewicz z ramion płaszcz dostojeństwa, i biret swój, i złote sandały, i ostatnią koszulę. Wszystko dał. Stoi sam: królewicz bez królestwa, pan bez państwa, władacz bez władzy. W połatanej tandecie, w wykrzywionych butach pan tylu wsi, szlachcic z pra-pra-dziada! Farfarello-Szczypiorek równy w każdym efekcie jego osobie. Buty nie gorsze, kapelusz większy, a dufanie artystyczne i pycha machlajdyczna stokroć wyższa. Oto jest świat!
— A wszystko to runie w tensam dół, gdzie już leży tyle podłości, na śmietnik za miastem Jeruzalem! Złodzieje rozkradną wielki skarb ofiarowany, rzezimieszki śmiać się będą po nocach!... I znowu będzie ze zgrozy drżała ręka, tykająca strun.. I szynk Mikitki... Szczypiorek chce dziś zagrać Panu Bogu skargę na łotrostwo świata, spowiedź powszechną, Mahabaratę swojej sprzedanej duszy... Chodźcie uczniowie!
Przebrzmiał w gałęziach szybki, gwałtowny deszcz. Krople jego zawisły w wyżynie konarów. Daleki słychać grzmot. Jadowity, wszystko-przenikający wybuch wiatru rozległ się, trwał przez chwilę i zginął bez śladu między pagórkami. W ciągu swej krótkiej potęgi przydeptał na klombie gwiazdy wielobarwnych astrów, obalił na ziemię wątłe balsaminy. Po nadobnych koronach jesieni, oddanych tej jedynej sprawie, żeby wyrazić niewymowny wdzięk nadejścia śmierci, przebiegło bolesne tchnienie. Szybki i nagły zapadł zmrok. Wysoki krzak tytoniu białawym brzaskiem, napoły już wessanym w głęboką pomrokę, żałobi się kędyś przed oczyma, — niewiadomo — daleko, czy blisko. Tchnieniem subtelnem, jak najtajniejszy powiew tęsknoty, dymi się zewsząd zapach rezedy. Kapela jesiennych świerszczów deszczową posilona rosą melodyjnie zaniosła się znów. Dzwonna ich gra, głos niewyczerpanej ekstazy, tak cicho a tak namiętnie brzmi pod liśćmi zgorzałemi. Czarowic uczuł mimowiednie, jakgdyby przez głębinę snu, że to w duszy, w jej skrytości najodleglejszej płyną — trwają te najmilejsze tony świerszczowe. Jak niegdyś za różano-złotych dni dzieciństwa, w czasach, które na ziemi pono-istniały, a teraz umarłe i nieznajome leżą w zaklęsłej pamięci, śpiewało w ciemne noce tę pieśń wszystko powietrze, otaczające ekstazę serca w jego jaskółczem śmiganiu ku krańcom bytu, tak znowu dziś, jeszcze raz, po gradusach i przegubach tej polnej gędźby lecą nieunoszone ciosy serca na bezdroża ciemnej nocy. Ziemia obmokła od szybkiej ulewy ujmuje stopy uściskiem, tajną roskosz niecącym. Ramiona, ręce, żebra ogarnia radość mroku, — radość najgłębszej, ociemniałe] sekundy międzybłyśnięć. W uniesione ramiona chwyta ciemnota kryjomo duszę. Tuli ją w posępne, w wonne zwoje miłości, miłości do gliny, drzew, krzewów we mgle, do dźwięku ojczystej mowy...
Nagle zabrzmiał trójjedyny cudogłos trojga skrzypiec. Rozległ się, jak nakaźne wołanie człowieka, rzucone w kraje wieczności. Rozciął ciszę, jak uniwersał wstrzymujący wszystko, jak hasło przodownika, który idzie nad urwiskiem przepaści z pochodnią w górze. Spazm szczęścia objął słuchacza. Zdało się, że ciało traci swój ciężar i nad ziemię się uniosło. Zimna głowa spoczęła na łonie jaskini, w którą się zapadł blask pochodni. Upojenie bez granic zawarła w sobie ta szczelina skrytości, przez którą tryska cudowna muzyka. Głęboka roskosz jej mogłaby się zrównać jedynie z urokiem zwoju włosów Krystyny, z nieprzezwyciężoną, z mocą na śmierć piękności jej oczu. W tej nieprzejrzystej ciemnicy tonów było podobieństwo do tajemnicy piękności jej ciała, okrytego wiecznemi sukniami. Nanowo ocknął się wicher muzyki. Rzęsista jego melodya popędziła duszę człowieka na jakoweś samotne drogi... Śni dusza, że widzi księżyc w bezgranicznych pustyniach niebiosów, osłoniony na pół przejrzystemi chmurkami o kolorze mosiądzu. Podniosły blask przez dymne, na pół przejrzyste obłoki pada na śnieżne pola, w przepaście między nawisłemi skałami, na góry nieogarnione oczyma. Jakowyś las głęboki, osędziały. Zadymka przydęła posępne, czarne drzewa. Światło miesiąca osrebrza kwiatony wieżyc dalekiej puszczy, wierzchowiny wielokrotne, ginące w dali. Szare niebo zapada się daleko w przedział między lasami. Tam daleko śmiertelnie obojętnem pożądaniem ziewa przepaść. Potok, jak smuga śniegu, srebrzy się na dnie głębiny. Szum potoku do uszu nie dolata. Tylko wiatr tam zaglądać może i ludzkie oko nieustraszone. Lecą niepostrzeżenie ciche myśli, wieją, niby ciepłe, wolne powiewy: — czy lęka się sarna górska, gdy stąpa ponad przepaścią, gdy patrzy w głąb i widzi w dole smużkę potoku nieruchomą? Czy kocha swoją dziedzinę sarna górska i jakie jest jej czucie? Przedziwny głos, jakgdyby głos orła ozywa się i mówi odpowiedź w głębiach nieba. Kracze orzeł śmiertelnem pozywaniem niezrozumiałą dla człowieka odpowiedź. Pomiędzy głębią przepaści i wysokością niebiosów wynika rozmowa tajna o świecie i rzeczach świata. Zbliża się, zbliża się do kraju świata rozmowa tajna i nieustraszone oko człowieka spogląda w szczelinę, ażeby ujrzeć zaświat i rzeczy zaświata. Jakże niepojęty, a jak wciągający w swój wir stał się dyalog muzyki! Ogarnia wszystko i w jednym wyrazie wszystko mieści. Rozdziela zasłonę tajemnicy, podnosi wzgórę obie połowy i nanowo je zapuszcza. Falami płynnemi, ze śmiechem cichym opadają na dół połowice zasłony. Zrywa się nieposkromiona wola. Tworzący czyn, spadkobierstwo walki z tajemnicą, uwiera w piersiach, jakoby zamknięty a wybuchający pocisk ognisty. Oczy napęczniałe od wysiłku wpatrują się w krąg miesiąca daleki, w wiotkie, miedziane mgły...
Rozedrzesz się ty, ciszo, na dwoje! Skonasz, milczenie! Otworzą się wszystkie twoje jaskinie, bezdenne echo, rozpadniesz się, zasłono czarna na rozkaz potężnego człowieka! Oślepiająca wstęga piorunu wytrysła w mrokach muzyki, przeszyła niski świat i, zdarłszy oponę śniegów, wiosnę cisnęła na ziemię. To już nie las osiwiały. To nie góry, nieogarnione oczyma. To ogród ten jesienny. To gaj ten, słuchający szczebiotów dzieci. Jakże w nim ożyło wszystko, stało się sobą i samość swego żywota wydało w muzyce. Widać życie drzew, krzewów, chróstów w parowie, sosen i brzóz, dla nich samych płynące. Jestestwo życia, tajemnicę siłoczucia każdego krzewu i każdej trawy wydałaś, o, błyskawico! Drzewa, zastygłe w nieruchomości zatrzęsły się i wzdychają. Szelestny, międzylistny pogwarek wszczął się pomiędzy niemi i spłynął w nicestwiejący szum, w szum nicestwiejący kędyś w dali. Brzozy jedna do drugiej uśmiechają się przez bezszelestne już mgnienie. Uśmiech ich, bezlitosny względem wszystkiego na ziemskim okręgu, oprócz siebie samowtór, lśni, jak na licach kochanków, objętych szczęściem miłości. Blask błyskawicy wraził się aż do dna wzroku człowieka, jak cienki brzeszczot złoconego sztyletu po krzyżową rękojeść w ranę, a po zniknieniu swojem zostawił nicość. Nagle wybucha z nicości pożar myśli i dymią się kłęby uczuć. Ogniem wszystko niszczącym spłonęła groźna wola. Wychodź na wojnę, człowieku! A w chwili tej wyzwolin woli zostaw w powrozach sumienia widzenie tamtych wstydliwych ramion, niezasłoniętych sukniami. To o nich żałośnie śpiewają skrzypce młode. O nich wspomina tamta daleka polotność tonów.
Słychać... Ktoś to inny gra. Odpowiedź... Oto gra teraz odpowiedź bies, stojący w mroku. Mara, mądry zaprzaniec, zdrajca świętości. Judasz, krzywoprzysięzca. To on przemawia sam, — czart. Gra najdzikszą swoją symfonię na strunach człowieczego szaleństwa. Śpiewa o pożądliwości, o trosce i o roskoszy. Zapuszcza w tajnię serca krzywe szpony, ściska serce, jak ów stary skrzypek ściska gryf swego muzyckiego narzędzia, od strun nabrzmiały. Podnieca struny uściskiem i wyrywa z nich dawno mu znane przykłady — dzieje szałów daremnych nigdy niespełnionych, krzyki, pełne nadludzkiego pragnienia i oszalałej odwagi. Pokazuje w pieśni swej, co jest rozpacz, pokazuje czarne wnętrze krwawego dołu. A teraz rozwarł kwiecistą dolinę. Tam w dali cud piękności zwłóczy z ramion wieczne szaty. Wraca się wciąż, wraca wciąż smyczkiem swoim do odpowiedzi jedynej, do tejsamej zawsze, do odpowiedzi: — nigdy!
I oto odsłoniła się pieśń, jakby zasłona. Kędyś pod czarnemi drzewami gruba ciemność przybrała kształt. Zstępuje po ciemnych schodach prześliczny cień. Nad czołem jego miga, wykwita i uderza w mrok świetlisty sztylet burzy. Idzie w dół tajemnica przyszłości. Zjawiła się na podobieństwo chmury, przyniesionej przez wicher zdala. Jakoby daleki odgłos grzmotu odpływa z duszy na jej widok wszelkie cierpienie. Wstaje w duszy szczęście, które trwać będzie wiecznie i nie zostanie nigdy zniszczone. Ucieka bies, miotając gromy. Rozjuszonemi nogami depce szczyty drzew i gonty dachów. Deszcz jego ulewnym potokiem spada. Lecą raz wraz powiewne migotania i sieczyste krzyże jego piorunów. Ciemność głęboka okrywa po nich świat. Wzmaga się szaleństwo burzy. Lecz nawałnica muzyki staje się bogactwem człowieka, sprzymierzeńcem jego wesela, porażką wroga rozszalałego. Znakiem niemocy, przymusową daniną wroga staje się złota tarcza błyskawicy. Jej długie, oślepiające jaśnienie, jej niestrzymany blask waha się w nagłym zachwycie na przeciwległem zjawieniu piękności nowej, na licach tajemnicy przyszłych dni. Kołysa się złote lśnienie na ramionach, nigdy przez oczy ludzkie niewidzianych. Niewymowna moc ich piękności przegląda się w zwierciedle błyskawicy... A wśród pasowania się piękności z pięknością, zagasłoś — i rozpadło się pokonane, o złote lustro szatana!
Czyjże to głos przerywa radość? Jakiż to cień, jaki z nikczemnych dolin przychodzień, niemateryalny szlak mroku stoi pod skałą w lśnieniu ostatniej błyskawicy? Wyciągnął ręce... Mówi przez usta dwugłosu skrzypiec... Zimny dreszcz spętał nogi uściskiem...