Psiawiara/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W gospodzie u Natana najlepszy pokój od ulicy, z małym alkierzykiem, zajmował Sołomerecki.
Symeon stary, który oprócz dokuczania Gryżdzie nie miał nic do czynienia w Dubińcach, nudził się i gwałtem narzucał z usługami Maurycemu, ale ten ich nie potrzebował. Życie za granicą, w ogóle uczące obchodzić się bez téj licznéj służby próżniaczej, do któréj my nawykliśmy, uczyniło mu lokaja zupełnie zbytecznym.
Wesoło i ochoczo sam sobie służył, co jest najlepszym sposobem, aby być dobrze obsłużonym.
W domu Natana zresztą wszyscy byli na jego rozkazy. Symeon więc przybywał nadaremnie, samowolnie trochę robił porządku w dwóch izdebkach, pogawędził z paniczem, nałajał Gryżdzie i, widząc się niepotrzebnym, powracał do swego dworku, aby w dni parę znowu, znudzony, do miasteczka się wybrać.
Śledził on każdy ruch, każdą czynność Gryżdy i donosił o niéj Maurycemu, ale ten słuchać o nim nie chciał.
— Dajże mi pokój z twoim Gryżdą — powtarzał, ja-bym rad o nim zapomniéć, a ty mnie karmisz nim ciągle.
— Proszę księcia, kiedy sam go mam póty! — mówił Symeon, na gardło wskazując.
Sołomereckiemu w ogóle nie dawano pokoju. Ciekawość i współczucie ciągnęły ku niemu. Młody ten pan z panów, odarty ze wszystkiego a nie tracący odwagi, spokojny, nie wyciągający rąk do nikogo, nie proszący o pomoc, ufający w siebie, był fenomenem w istocie.
Przypatrywano mu się, przysłuchywano, i jedni utrzymywali, że nie wytrwa, drudzy, że jakiś cud musi spaść na potomka staréj rodziny.
— Ożeni się bogato — powtarzało wielu. — Chłopiec ładny, wychowany pięknie, znajdzie łatwo dziedziczkę.
— Nie sądzę, aby on miał zniżyć się do roli d’une savonette a vilain, — odpowiadała sędzina, — nie, nie!
Sołomerecki, wbrew naszéj naturze wielce gadatliwéj, był małomówny; odpowiadał na zapytania, ale się nie rozszerzał ani ze swemi projektami, ani z nadziejami. Słuchał i uczył się nowéj dla siebie społeczności, z którą, po długim pobycie za granicą, potrzeba się oswoić, aby ją zrozumiéć i ocenić.
Nie było prawie dnia, ażeby go dziekan, Kniaź Bezdonow, Zamarski, lub ktoś z okolicy nie odwiedził. Wszyscy poznali się z nim u Sędzinéj, każdy miał za obowiązek utrzymać stosunki, zapraszano go ciągle.
Ciekawemi oczyma mierzono to, co go otaczało, dziwiono się, iż nie było około niego nic pańskiego i wytwornego. Dużo książek tylko rozrzuconych po stolikach, a kto zajrzał w nie, cofał się, rozbijając o niezrozumiałe tytuły.
Romansów francuzkich cale tu nie było.
Maurycy, zmuszony do tego życia w gospodzie i znużony odwiedzinami, które na próżnéj gadaninie upływały, uciekał czasem do Symeona, aby zobaczyć Dubińce.
Nikt mu nie mógł zabronić błądzić po zdziczałym parku, w którym, oprócz krów i pary koni spętanych, pasących się na pokoszonych już łączkach, nie spotykał nikogo. U Symeona było mu ciszéj, spokojniéj, a prawdę powiedziawszy, rozprawianie o niczém i to mielenie językiem, które u nas jest obyczajem, okrutnie go męczyło.
Potrzebował być sam z sobą.
W okolicy, chociaż majętność Sołomereckich już dosyć dawno była w ich posiadaniu, nie miał rodziny. Dalsi krewni znajdowali się na Litwie i rozproszeni po oddalonych prowincyach. Wszyscy oni uwiadomieni być musieli o jego położeniu, ale z pomocą nikt się nie zgłaszał, a on wstręt miał do proszenia o nią.
Z dawnych cnót i wad pozostała mu duma szlachetna, duma, która zarówno być może śmiesznością i kalectwem, jak uczciwą dźwignią do pracy i osiągnienia samoistności.
Po młodemu nieco wyobrażał sobie, że kto tylko chce pracować, a ma pewne zdolności, musi znaleźć i pole, i miejsce sobie właściwe. Z nauk w uniwersytetach belgijskich, które w dwóch przeciwnych kierunkach idą, Maurycy wyrobił sobie zasady własne, pośredniczące pomiędzy niemi. Mianowicie: w pojęciu dobrobytu społeczeństwa i pojedyńczych ludzi, zasady jego różniły się od powszechnie przyjętych. Pewną sumę bogactwa uważał za niezbędną dla człowieka, lecz za cel nie wskazywał, ani sobie, ani ogółowi, niepomiernego zarobkowania i gromadzenia kapitałów.
Belgia przemysłowa, pracowita, przeludniona, stosunkowo bogata, dała mu się z blizka przypatrzéć temu podziałowi ogólnego mienia krajowego, który się wyrabia dzisiejszą organizacyą społeczeństwa. Jasném dla niego było, że praca, bez żadnego wyższego celu nad zbogacenie się, prowadzi do wyzyskiwania jednych klas społeczności przez drugie, do nienawiści ich, do rozkładu.
Z jednéj strony nędzny proletaryusz, na najniższym szczeblu machiny, dającéj siłę materyalną tylko, z drugiéj przebogacony kapitalista, który nie wié w końcu, co począć z tém, co nagromadził.
Rozdział ten, nierówny i niesprawiedliwy, odbijał się w porodzie socyalistycznych zasad, wylęgłych ze zgnilizny. Maurycy sądził, że ten stan rzeczy jedynie zastosowanie zasad chrześcijańskich naprawić mogło. Miłosierdzie tylko los jednych polepszyć, drugich ubezpieczyć było zdolne.
Bez tego żywiołu moralno-religijnego nie widział on wyjścia z zamętu, chyba strasznym kataklizmem, który wszystko-by obrócił w ruinę i zmusił zaczynać znowu od początku.
Mając zręczność ocierać się w Belgii o tych Krezusów, świeżo wzbogaconych spekulacyami różnemi, napatrzywszy się ich w Ostendzie i Paryżu, Maurycy sądził, że złoto, które tak chciwie zagarniali, ani im nie dawało szczęścia, ani się nikomu nie przydało na wiele.
W upojonych niém rodziło dziwaczne zachcianki, rzadko szlachetniejsze idee, uczyło bezmyślnego zbytku, fantazyi nerwowych.
Sam widok tych zbytków, na tle nędzy fabrycznéj, był potępieniem społeczeństwa, które go cierpiało. Z tych wszystkich myśli Maurycy sobie wyciągnął zasadę, że być bardzo bogatym nie potrzebował dla szczęścia. To robienie fortuny a outrance, które jest hasłem wieku, nie zdawało mu się pożądaném wielce. Chciał być niezależnym i miéć kawałek chleba. Lecz ile razy się z tém głośniéj oświadczył Maurycy, zakrzykiwano go.
Wrócić dziś do téj dawnéj, prastaréj filozofii, która głosiła, że lepiéj się nauczyć potrzebować mniéj i ograniczyć żądze, niż ofiary ponosić dla zaspokojenia coraz rodzących się nowych, ludziom w ogóle trudno.
Uśmiechają się ekonomiści... bogactwo narodowe wszystko pokrywa; a że owo bogactwo ogólne składa się z mnóztwa pojedyńczych, kto tylko robi pieniądz, jest mężem zasłużonym.
Nie ulega wątpliwości, że lepiéj jest zbierać, niż rozpraszać, lecz i to pewna, że robienie fortuny wcale nie uniewinnia człowieka, gdy z innych względów jest — nicponiem. Sołomerecki z temi zasadami, wyjąwszy księdza Piszczałę, który go rozumiał, wszystkim innym wydawał się dziwakiem. Niektórzy się uśmiechali z téj teoryi, przypisując ją stracie majątku.
— Naturalnie, że, zubożawszy, musi sobie mówić, jak lis w bajce o winogronach; — szeptano.
Maurycy w ogóle rozprawiać i sprzeczać się nie lubił.
Oprócz téj poważnéj strony, wcale nie będąc sztywnym i pedantem, Sołomerecki miał usposobienie wesołe, lubił polowanie, konie i towarzystwo kobiet.
Zarzucają nam Niemcy szczególniéj, że one u nas zbyt poważne zdobyły stanowisko, żeśmy im nadto byli posłuszni, że — panują...
Jest to niewątpliwém, lecz stało się bardzo szczęśliwie, gdyż niezawodnie u nas kobieta wyżéj stoi, niż mężczyzna. W Niemczech żywioł ten, wykluczony niemal ze społeczeństwa i odepchnięty do kuchni i kolebki, daje czuć w całym ustroju i duchu narodu niedostatek czegoś niezbędnego.
Ale niewiasta u nas a zagranicą wcale jest różną. Gdzieindziéj jest to lalka i zabawka, u nas wspólniczka losów, współpracownica, towarzyszka, matka i żona.
Do zakochania się nie był Sołomerecki pochopnym, piérwsza epoka marzeń chłopięcych przeszła była dla niego. Nie miał ani czasu, ani temperamentu do zabawiania się miłostkami, a może téź nie trafi! na tę istotę przeznaczoną, która serce porywa. Spało ono jeszcze w piersi.
Oczekiwanie na licytacyą i dokończenie sprawy o Dubińce było dla niego dosyć nudném.
Chciał czynne życie rozpocząć co najrychléj. Starał się o to, ale dotąd spotykał same trudności. Belgijska nauka wydawała się wszystkim niepraktyczną, obawiano się jéj. W dodatku: Sołomerecki dyrektorem fabryki albo gospodarstwa! jak się było z nim obchodzić?
O ile Maurycy rad był koniec przyśpieszyć, o tyle nieprzyjaźni Gryżdzie starali się mu przeszkodzić i zwlekać.
Kostek był niezmordowanym: biegał, szeptał, doradzał, i ile razy termin już był wyznaczonym, umiał tak pokierować, że go dla jakiéjś formalności odroczono.
Gryźda się wściekał, płacił, ale nie ustępował.
Koniec końcem, niepodobna już było zapobiedz sprzedaży.
Ciekawość była podrażnioną do najwyższego stopnia. Ci, co sprzyjali Sołomereckiemu, Sędzina i jéj przyjaciele, z początku wiele obiecując, w końcu okazali się bezsilnymi. Brodzka jedna znalazła piętnaście tysięcy rubli, ale to była kropla w morzu, nawet dołączywszy ją do długu Natana.
Inni panowie, jak to u nas jest zwykle, kapitałów wcale nie mieli. Nie było z czém wystąpić. Oprócz Gryżdy, zjawił się przy litcytacyi jeden tylko obcy, nieznany, narodowości nie naszéj, amator z pieniędzmi. Walka była upartą, napędzono Gryżdzie cenę dosyć wysoką, lecz zwyciężył i nabył Dubińce.
Podniesiony szacunek dóbr to szczęśliwe następstwo wiódł za sobą, że wszystkie długi pokryte nim były. Sołomereckiemu nie zostawało nic, ale ruchomości sprzedawać nie miano potrzeby. Ocalały nie tylko pamiątki, ale i mniéj Maurycemu potrzebne sprzęty domowe, z któremi nie wiedziéć co począć było.
Gryżda, z niechęcią widzący, że mu w pałacu nagie ściany zostaną, ofiarował się nabywać sprzęty, Maurycy nie chciał ich sprzedać, a Sędzina dawała wozy dla zabrania ich, i znowu się narzucała z domem w Zalesiu, który tymczasowo Maurycy przyjąć był zmuszony.
Pojechał więc Sołomerecki do Dubiniec dla odbioru tego, co mu należało, a Symeon stanął przy nim jako dokuka, ażeby dopiec Gryżdzie, odbierając mu, co było do życia i zagospodarowania się najpotrzebniejszém. Nastał na to, ażeby nawet z dworku dawnego rządcy sprzęt pański odebrać. Nie darowano nic, nie odstąpiono ani jednego stołka i Gryżda z córką znalazł się nagle pozbawionym najniezbędniejszych rzeczy, które łap, cap, najgorsze, drogo z miasteczka trzeba było sprowadzać.
Przy téj grabieży Romana znalazła się tak czynną pomocnicą nieprzyjaciela, że ojciec się pogniewał na nią. Jawnie, gorąco upominała się o to, aby nic cudzego tu nie pozostało. Pościel swoję kazała zrzucić na ziemię, książki do kąta, ojcu papiery wysypała na podłogę.
Zenon zżymał się, złościł, posprzeczali się. Był od czasu nabycia Dubiniec w najczarniejszym humorze. Naprzód zmuszono go zapłacić je nad wszelkie spodziewanie i rachubę; powtóre, brał je gołe, urządzenie się mogło kosztować wiele, a wcale się na niém nie rozumiał. Pałac wymagał stosownego umeblowania.
— Ty to sobie sama rób, bo się na teém lepiéj rozumiesz — rzekł do córki — ja gustu nie mam; będą się śmiać.
— Ani się tknę niczego — odparła Romana. — W pałacu noga moja nie postanie. Znać go nie chcę; zostaję na folwarku. Mówiłam ojcu, że Dubiniec nie cierpię... jest na nich krzywda ludzka. Muszę tu siedziéć, ale się rozpościerać nie myślę. Uważam je za cudze... Los nam musi wydrzéć, cośmy...
Gryżda nie dał jéj dokończyć. Cierpliwości mu się przebrało.
— To jawny bunt! co ty myślisz sobie? — zawołał — cierpiałem długo, lecz się na końcu wyczerpuje cierpliwość.
Oszalałaś... żądam posłuszeństwa. — Romana zmilczała.
— Każdy sobie i dla siebie — rzekła po chwili. — Jeżeli się pogodzić nie możemy, ja gotową jestem ustąpić.
— Co? — krzyknął Gryżda.
— Przewidując, że się skończy na tém — odpowiedziała Romana — pisałam do mojéj przyjaciółki, pani N. do Warszawy; mogę miéć miejsce nauczycielki muzyki i przyjmę je.
Gryżda zbladł jak ściana; przez chwilę mu się usta trzęsły i odpowiedziéć nie umiał. Nie wierzył córce i brał to za groźbę tylko; ale z Romaną, jak się przekonał, nie łatwo było. Miała jego upór i wytrwałość.
Rozśmiał się w końcu z projektu opuszczenia rodzicielskiego domu, nie biorąc go na seryo i zwrócił spór na narzekanie i skargi, których córka nie słuchała i wyszła.
Tryumf został zatruty tysiącem podobnych drobnych a dokuczliwych nieprzyjemności, których liczba była niewyczerpaną.
Wszystko jednak niczém się wydawało, w porównaniu z zajściem domowém, z wojną z własném dzieckiem. Zastanawiając się nad tém, jakby dać nowy zwrot jakiś stosunkowi nieznośnemu, Gryżda wpadł na myśl, że osamotnienie wzmagało w Romanie siłę oporu, że należało poszukać dla niéj towarzyszki, która-by wpłynęła na nią. Zapomniał o tém, że sam żadnemu wpływowi niedostępny, tego samego w podobnéj do niego córce mógł się spodziewać.
Wybór osoby był trudny. Pan Zenon znał już do tyla Romanę, iż umysłu jéj i charakteru siły umiał ocenić. Potrzeba było kogoś, co-by miał nad nią przewagę. O to wcale nie było łatwo.
Sprzeczka piérwsza z ojcem pociągnęła za sobą nieskończone.
Gryżda koniecznie chciał co najprędzéj do pałacu się przeprowadzać; Romana z niechęcią nadzwyczajną stała przy tém, że zostanie na folwarku.
Do pewnego czasu w oczach ludzkich mogło się to usprawiedliwić tém, że pałac nie miał sprzętów, ale długo pustym nie mógł pozostać.
Czuł p. Zenon, że ludzie mówić mogli, iż stało na nabycie majątku, a na przyzwoite zagospodarowanie się w nim zabrakło lub poskąpiono.
Miłość własna odzywała się, aby nie posądzono go, że już się wyczerpał do grosza. Córka nie chciała się zajmować pałacem, kogoś więc do narady i pomocy trzeba było wezwać koniecznie.
Ale tu, jak w doborze towarzyszki dla córki, Gryżda, który stosunków nie miał żadnych, znalazł się zupełnie nieporadnym.
Klął... na czém świat stał.
Żeby, mając pieniądze, nie można było sobie kupić wszystkiego, zdobyć, co zamarzył, nie mógł tego pojąć.
Musiał jednak na swojém postawić.
Wypadek mu posłużył do wyjścia z tego trudnego położenia.
Przed kilku miesiącami zwarł był w sąsiednim powiecie obywatel, pan Prosper Janina Garliński, żonaty z Teofilą z hrabiów (galicyjskich) ....ską.
Dom państwa Garlińskich sama pani urządziła była, wyszedłszy za bardzo miernéj fortuny szlachcica, na pańsko-hrabiowską stopę. Skutkiem tego było, że kilkanaście lat żyjąc świetnie, gdy Garliński zmarł, nic nie zostawił po sobie, oprócz długów niepoliczonych.
Wdowa, z wielkiemi pretensyami do tonów, elegancyi, arystokracyi, do położenia towarzyskiego na wyżynach, znalazła się nagle na łasce rodziny galicyjskiéj, która, sama będąc zrujnowaną, wiedziéć o niéj nie chciała.
Gryżda znał panią Teofilę z hrabiów... Garlińską, gdyż mąż jéj za życia uciekał się do niego, i pożyczał w początku; późniéj z tego wycofał się ręką obronną.
Przypomniał sobie teraz samę panią, która na nim wrażenie zrobiła bardzo wykształconéj i najlepszego tonu kobiety.
W istocie była-to trochę powierzchowna ogłada, która pustki pokrywa.
Gryżda, nie mówiąc nic córce, gdy mu myśl przyszła uproszenia pani Garlińskiéj za towarzyszkę Romanie, siadł na bryczkę i pojechał do miasteczka, gdzie wydziedziczona wdowa siedziała z ocalonemi sprzętami, czekając czegoś nieoznaczonego, spełnienia jakichś nadziei niemożliwych.
Położenie pani Teofili z hrabiów.... Garlińskiéj, było rozpaczliwe. Łudząc się jakiemiś mrzonkami, rozpisując listów tysiące, znękana, nieszczęśliwa, żyła, powoli się fantując, na bruku.
Z dawnych wspaniałości udało się jéj coś ocalić; dworek był najdziwaczniéj zapchany temi szczątki.
Sama pani, mając lat czterdzieści kilka, ubielona i uróżowana, niegdyś piękna, wymuszona, rozpieszczona, nienaturalna, nosząca się z sobą wielce, narzekająca na świat i ludzi, zawsze od rana wystrojona, była ciężarem okrutnym, zwłaszcza dla księdza Piszczały, którego dobremu sercu się nieustannie narzucała.
Dziekan pomagał w czém mógł, ale próżnéj, zdziwaczałéj baby z pretensyami nie lubił. Radził jéj raz przyjąć miejsce nauczycielki, czego mu przebaczyć nie mogła.
Wszyscy dawni przyjaciele męża i domu uciekali od niéj, jak od powietrza, bo wystawieni byli na ciągłe wymagania, począwszy od piérwszych potrzeb domowych, aż do zbytkowych rzeczy, bez których się obejść nie umiała.
Gryżda, zostawiwszy bryczkę w małym zajeździć u jednego ze swych żydowskich sprzymierzeńców, których Natan kapcanami nazywał, sam poszedł do dworku Garlińskiéj.
Nie miała ona często chleba, ale salonik przystrojony bardzo elegancko, choć bez smaku. Bez saloniku żyć-by nie mogła. Gdzie nie starczyło sprzętu, umiała to jakimś niedorzecznym zastąpić wymysłem.
Z czego stworzono firanki, nie podobna było odgadnąć, lecz nie zbywało na nich. Kobierzec na podłodze był podarty i brudny, ale nie brakło kobierca.
Zdziwiona odwiedzinami Gryżdy, o którego świeżém zbogaceniu i nabyciu Dubiniec wiedziała, pani Garlińska, poświęciwszy chwilkę rozpatrzeniu się w sobie przed zwierciadłem, wyszła woniejąca, z usteczkami usznurowanemi, z oczyma przymrużonemi, pokaszlując.
Rozmowa zaczęła się od narzekania na niewygody ciasnego dworku, na położenie przykre, z którego wdowa spodziewała się wyjść wkrótce.
Gryżda wysłuchał tego cierpliwie.
— A ja, — odezwał się w końcu — przybywam do pani dobrodziejki z propozycyą. Proszę się nie obrażać. Co pani tu masz się męczyć w tym lichym dworku? Mam w domu córkę, która mi się nudzi, potrzebuję dla niéj towarzyszki. Ofiaruję pani wszelkie wygody życia... Przeniesiesz się do Dubiniec. Córka moja, Romana, odebrała wychowanie bardzo staranne, nie znudzisz się z nią pani.
Garlińska przez czas jakiś siedziała niema: potrzebowała zebrać myśli. Uśmiechało się jéj bardzo pozbycie troski o chleb powszedni, ale duma!!... obawiała się, aby Gryżda nie dosyć szanował hrabiowskiéj krwi rezydentkę.
Pan Zenon długo rozprawiać nie lubił. Rozumiał to, że pani Teofila potrzebowała namysłu.
— Wie pani co? naprzód zróbmy tak: Przyślę konie; przyjedź pani do nas, abyś córkę moję poznała.
— Tylko zmiłuj się — szybko wtrąciła, przyzwalając Garlińska, — żeby powóz był przyzwoity i nie trzęsący. Ja koczobrykiem jeździć nie jestem nawykła.
Gryżda miał kocz stary, przyrzekł go wyprawić.
Zwolna wdowa tę myśl, z początku jakoś nie jasną, zaczęła coraz bardziéj brać do serca i z nią się godzić.
Rozpytywała o Romanę, wtrącała różne warunki wygód, bez których się obejść nie mogła, ale jawnie przyjmowała już w zasadzie tę umowę, która dla niéj była prawdziwą brzytwą tonącego.
Tak, brzytwą, boć zawsze hrabianka miała być rezydentką, choć sobie zastrzegała delikatnie piérwsze miejsce u stołu, pewne względy i poszanowanie w niéj godności utraconéj.
Gryżda tymczasowo na wszystko przystawał. O córce nie wyspowiadał się szczerze, dodał téż, że rad-by zasięgnąć jéj pomocy w smakowném urządzeniu pałacu.
Niezmiernie to uradowało wdowę.
— A, już co do tego, — zawołała — to się mogę pochwalić, że nikt nade mnie skuteczniéj pomódz nie potrafi. Pamięta pan za życia nieboszczyka, jak u nas było! Mieliśmy najbardziéj elegancko urządzony dom na kilkadziesiąt mil wkoło. Ale co to nas kosztowało!
Ostatnia ta uwaga, z westchnieniem dorzucona, nie bardzo była do smaku Gyżdzie, ale spodziewał się kontrolować plany pani Garlińskiéj.
Na prędce się z nią tak ułożywszy, pan Zenon wrócił do domu, rad z siebie, i przy spóźnionéj wieczerzy objawił córce, że bardzo dystyngowaną osobę postanowił dodać jéj do towarzystwa, na co się Romana znacząco skrzywiła. Napomknął, że ona się téż zajmie umeblowaniem pałacu, ponieważ on sam nie ma na to czasu, a córka go nie chce wyręczyć.
Oświadczenie to przyjęte zostało obojętnie; poczekawszy jednak, Romana zrobiła uwagę, że jeżeli towarzyszka się jéj nie podoba, zmusi ją to do myślenia o sobie, bo nie lubi złego towarzystwa.
— Ale cóż ty mi znowu nieustannie tém grozisz, że mnie porzucisz? — krzyknął, już nienaturalnie zniecierpliwiony, Gryżda. — Co poczniesz? będziesz sobie sama na chleb zarabiać? No... to spróbuj! zobaczysz, jak to kobiecie łatwo. Zwalasz się tylko i zgubisz.
Romana, jak gorącém żelazem dotknięta, porwała się z siedzenia i padła na nie z zapłonioną twarzą.
Unikała o ile możności dysput z ojcem niepotrzebnych, które jątrzyły go i ją, a nie prowadziły do niczego.
Zacięła usta zamyślona. Gryżda ochłonął i rad był wrażenie wykrzyku złagodzić, ale córka wstała i, nic nie mówiąc, wyszła do ogrodu.
Następnych dni zeszła, jak zwykle, na spotkanie się przy stole tylko, w czasie którego zaledwie słów kilka zamieniali.
Gryżda czekał, powtarzając sobie, że kryzys trwać długo nie może.
Naostatek posłano po panią Garlińską, koczem wprawdzie, ale starym, trzęsącym, a w środku odartym i przerażająco brudnym. Woźnica i służący nie lepiéj wyglądali, bo w Dubińcach żadnego jeszcze porządku nie było.
Garlińska niezmiernie się dąsała na ekwipaż, wahała się jechać, ale przybyła. Na odwiedziny te ustroiła się w co miała najlepszego, włożyła resztki klejnotów, ubieliła się, uróżowała i wyglądała jak straszydło, ale ton sobie nadała taki, że najsmutniejszego mogła rozśmieszyć człowieka.
Można sobie wystawić, jakie wrażenie uczyniła na Romanie. W rozmowie należała Garlińska do tego rodzaju egotyków, którzy o niczém nie umieją i nie mogą mówić, tylko o sobie. Zapas téż jéj wiadomości i ukształcenie powierzchowne, umysł bardzo nierozwinięty, nie dozwalały o niczém więcéj się rozszerzyć.
O czémkolwiek bądź mówiono, powracała do historyi swojéj, męża, upadku, miłości, jaką miał nieboszczyk dla niéj, ofiary, którą ona dla niego uczyniła i t. p.
Romana, po piérwszéj półgodzinie, już miała doskonałe wyobrażenie charakteru jéj i zdolności; milczała, uśmiechała się, słuchała.
Zapytywana, zbywała ją krótkiemi odpowiedziami zimnemi.
Gryżda poprowadził ją do pałacu, do którego Romana im nie towarzyszyła. Garlińska była w zachwyceniu nim, ale wyliczyła tyle niezbędnych a kosztownych rzeczy do ubrania, iż pan Zenon zęby zacisnął. Zimno mu się robiło.
Meble musiały być co najmniéj sprowadzone z Berdyczowa.
W pałacu téż, w naprędce jako tako uczynionym mieszkalnym pokoju, postawiono na noc gościa, dodając służącą i stróża, bo pusty gmach napełniał ją strachem.
Mnóztwo drobnostek potrzebowała Garlińska dla siebie, do umywania się, płókania, jedzenia i picia. Biegano ciągle za niemi.
Romana się śmiała.
Gdy zostali z ojcem sami po oddaleniu się Garlińskiéj, postała chwilę i rzekła zimno:
— Głupie, biedne kobiecisko! wytrzymać z nią nie podobna będzie.
— Zobaczymy, — na przekorę odparł ojciec — za surową jesteś i nadto ufasz swojemu rozumkowi. Jest bardzo przyzwoita.
— Śmieszna, mój ojcze, — dodała Romana i prędko przyrzuciła — Dobranoc.
Śmieszność tę widział już teraz i pan Zenon, ale do omyłki się przyznać nie chciał. Szło mu wreszcie więcéj o umeblowanie pałacu, o którém wyobrażenia nie miał, niż o nadzór nad córką, a do tego Garlińska zdawała się stworzoną. Mówiła z wielką znajomością rzeczy o tém, a Gryżda nie miał dosyć smaku, ażeby się poznać na tém, iż plany mentorki mogły z niego uczynić coś w rodzaju hotelu w wielkiém mieście.
Dzień następny spędziła Garlińska, zabawiając Romanę, która jéj już nawet nie słuchała. Z wielu względów w Dubińcach nie bardzo się podobało wdowie: stół był nader skromny, wino nieosobliwe, urządzenie prawie ekonomskie; ale spodziewała się to wpływem swym odmienić, a nie potrzebować myśléć co dzień o tém, co się sprzeda, ażeby żyć, także coś znaczy.
Z westchnieniem więc szła zrezygnowana za przeznaczeniem.
Trzeciego dnia, panna Romana znalazła się w kancelaryi ojca z tą minką swą zdecydowaną i surową, któréj Gryżda się obawiał.
— Czy ojciec istotnie ma zamiar tego koczkodana zatrzymać, aby mnie na śmierć jękami swojemi zanudził? — zapytała.
— Garlińska mi potrzebna dla pokierowania umeblowaniem, — odparł Gryżda. — Dla czegoż pytasz o to?
— Nie, tak... chciałam wiedziéć, — sucho powiedziała Romana i wyszła.
Nazajutrz do dnia, idąc ku stajniom, Gryżda postrzegł, że maleńkiéj nejtyczanki nie było.
Woźnica oznajmił, że panienka nią z rana wyjechała do miasteczka.
Pan Zenon zaniepokoił się, ale Garlińskiéj przychodzącéj oświadczył, że pojechała do kościoła i że zapewne wkrótce powróci. Tym czasem służąca się wygadała, że wzięła z sobą mały tłomoczek i najpotrzebniejsze rzeczy.
Gryżdzie krew uderzyła do głowy.
Romana w istocie, po namyśle długim, po wahaniu się, opuściła dom rodzicielski, z zamiarem niepowrócenia do niego wprzód, ażby ojciec zmienił swe postępowanie.
Wiedziała, że, z nim mając do czynienia, ważyła wiele, że siebie narażała na położenie trudne i bolesne; lecz w główce jéj marzyło się, że tylko w ten sposób potrafi nawrócić obłąkanego.
Było to zuchwalstwo, natchnęła niém rozpacz.
Przybywszy do miasteczka, wprost zajechała na probostwo do księdza Piszczały. Znała go z odgłosu, ze sławy, i czuła, że najlepiéj było oddać się w jego opiekę.
Blada i drżąca weszła do Dziekana. Ksiądz Ignacy, zdziwiony odwiedzinami, zasiadł z nią w saloniku.
Uzbrojona wielką odwagą, niebojażliwa wcale, potrzebowała Gryżdówna trochę czasu, nim potrafiła przemówić.
— Jestem w tak dziwném i smutném położeniu, — rzekła — iż tylko tak wyrozumiały i święty człowiek, jak Wy, księże dziekanie, potrafi mnie zrozumiéć i rozgrzeszyć. Byłam zmuszoną opuścić dom ojcowski. W ten sposób, ja, dziecko jego, rzucam nań potępienie. Lecz nie mogę znieść poniżenia i pogardy, w jakiéj widzę go, i czynię to nie dla siebie, ale dla niego. Ma mnie jednę... kochał mnie dawniéj... któż wié?...
Romanie łzy popłynęły.
— Nielitościwe postępowanie z Sołomereckimi — dodała — oburzyło mnie. Podsłuchałam rozmowę, która mnie dobiła. Jadę więc zapracować sobie na kawałek chleba, aby tego, oblanego łzami i zatrutego przekleństwem, jeść nie być zmuszoną.
Dziekan ręce załamał.
— Dziecko moje! — zawołał — pobudki twojego postępowania są szlachetne, ale krok nierozważny. Dziecko nie ma prawa sądzić rodzica, a powinno być posłuszne.
— Jakto? nawet gdy się dusza i serce oburzają? — przerwała Romana.
— Aż do grzechu — odparł Dziekan — ależ on od ciebie nic takiego nie wymaga.
— Głosi zasady i chce je wpoić we mnie — zawołała Romana, — zasady takie, które-by mnie uczyniły i nielitościwą, i w końcu występną.
Ksiądz Piszczała rozrzewnił się, ale zaraz łzy otarł.
Był to wypadek tak dziwny, tak niełatwy go rozstrzygnięcia, iż wezwał w myśli Ducha Świętego.
— Ratuję duszę moję — dorzuciło dziewczę. — Któż wié, czy w końcu nie uległa-bym? nie chcę tego. Duch mój, myśl, serce — nawykły gdzieindziéj leciéć.
Załamała ręce.
— Co mam czynić?
Milczenie trwało długo. Ksiądz Piszczała wahał się, bo sam był niepewnym odpowiedzi. Żal mu było dziewczęcia, a buntu przeciwko ojcu lekkomyślnie radzie nie mógł, ani pochwalać.
Zaczął ją ogólnemi uspokajać słowy; Romana wspomniała o wprowadzeniu Garlińskiéj do Dubiniec, opowiedziała o swym wstręcie do zamieszkania w pałacu. Mówiła rozgorączkowana.
— Nie potrafię ci poradzić, dziecko moje — rzekł naostatek Dziekan — radził-bym cierpliwość i powrót do domu, a widzę, że jest w tém może niebezpiezpieczeństwo. Nie śpiesz przynajmniéj z postanowieniem.
— Wybrałam się już w podróż — odpowiedziała dziewczyna, łzy ocierając. — Znam dosyć dobrze muzykę, mogę dawać lekcye rysunków i języków. Dostanę miejsce na pensyi.
Dziekan milczał, zdjęty politowaniem.
Niewiadomo jakby się to skończyło, gdyby traf, który w życiu ludzkiém gra rolę niepospolitą, nie sprowadził właśnie w téj chwili Sędzinéj-Kozaka.
Wpadła w swoim zwykłym stroju, umyślnie, dowiedziawszy się, że tu zastanie Romanę, którą po wyznaniu Fiszera poznać była ciekawą. Zaledwie się przywitawszy z Dziekanem, obróciła się do niéj.
— A! jakże pragnęłam was poznać! — zawołała. — Proszę, niech mnie ksiądz Dziekan zarekomenduje, że jestem niezgorszą kobieciną, choć mnie Kozakiem nazywają.
— Pani Sędzina Brodzka! — odezwał się ksiądz Piszczała.
Romana wiele o jéj excentryczności słyszała. Natychmiast się do niéj przysiadła Sędzina.
Dziekan był zakłopotany, nie chcąc wydawać zwierzonéj sobie tajemnicy. Jednakże, na-wpół ją biorąc, odezwał się, że panna Gryźdówna była w drodze do Warszawy, (co długo tajemnicą być nie mogło), gdyż nieporozumienia z ojcem życie w Dubińcach czyniły jéj przykrém.
Boleśnie dotknęło z razu Romanę to zwierzenie Dziekana, ale Sędzina zapłaciła jéj za rumieniec, uściskiem serdecznym.
— Pocóż do Warszawy? — zapytała żywo.
— Ponieważ ksiądz Dziekan mnie zdradził — zawołała Romana — nie będę się taiła z tém, że chcę sama sobie pracą starczyć; będę lekcye dawała. Położenie guwernantki w prywatnym domu jest przykre — dodała — nie przyjęła-bym go, ale nauczycielki...
Sędzina pochwyciła ją za oba ramiona obcesowo.
— Ale, jak Boga kocham, jak z nieba mi spadłaś! Ja mam pięć dziewcząt, do których mi na gwałt nauczycielki potrzeba. Dam co zechcesz. Jedź do mnie. Co się masz włóczyć po świecie sama jedna? Niech Dziekan zaświadczy za mną, że ci będzie, jak u Boga za piecem. Sprobuj zresztą.
I napastliwie ściskać ją zaczęła.
— Księże Dziekanie, na ratunek... proszę. Ja ją porywam do Białego Ostrowu. Ręcz za mnie, żem gorączka, ale serce mam poczciwe.
Gryżdówna sama nie wiedziała, co ma odpowiedziéć, ale oprzéć się nie umiała. Los jéj oszczędzał przykrości i niebezpieczeństw podróży, na którą i kasę miała szczupłą. Wzdragała się jeszcze, ale Kozak nalegał, całował, pieścił, prosił, i — był jéj od piérwszego wejrzenia sympatycznym.
Wielkie zachodziły różnice w charakterach, wykształceniu, temperamentach dwóch kobiet tych, lecz zarazem harmonizowały one z sobą.
Romana się jeszcze namyślała, gdy Sędzina despotycznie, po swojemu, już wybiegła, jéj pakunek niewielki rozkazując włożyć do swojego powoziku.
— Jeżeli ci się u mnie nie podoba[1]— rzekła w końcu — wszakże ja cię nie biorę w niewolę... pojedziesz do Warszawy. Tymczasem spocznij u mnie, pomyśl... będziesz blizko domu.
Romana się nie opierała.
Bryczce kazano odjechać do Dubiniec, nie mówiąc, co się z panienką stało, ale woźnica widział powozik Sędzinéj.
Gryżda chodził wzburzony dzień cały, nie mogąc na miejscu usiedziéć; Garlińska go próżno zabawiać chciała. Romany jak nie było, tak nie było.
Gdy, podpiwszy sobie po drodze, woźnica z próżną nejtyczanką zajechał przed stajnią, Gryżda wybiegł, zapominając się, że ludzie stali dokoła.
— Co się stało z panienką? — krzyknął.
— A ja nie wiem — odparł przybyły. — Zajechała panna na probostwo do księdza Piszczały. Potém przyjechała Sędzina z Białego-Ostrowu — no, i wyszedł człowiek, zabrał tłumoczek, a mnie kazali jechać do domu.
Służba, która niecierpiała Gryżdy, patrzyła na niego, niemal ciesząc się wściekłością, którą napróżno starał się ukrywać. Dać się tak na pośmiewisko ludziom nie chcąc, zawrócił się do dworku, wpadł do pokoju i, obiema rękoma twarz zakrywszy, pozostał tak chwilę.
Garlińska przestraszyła się.
— Co się stało? — zapytała.
— Co? co się stało? — To, co się codzień dzieje; czego się każdy powinien spodziewać... wypieściłem wroga! dziecko własne powstaje przeciw mnie. Córka moja dom rodzicielski opuściła!
Porwał się z siedzenia z zajadłością, którą natychmiast pohamował.
— A no... dobrze — rzekł, śmiejąc się dziko. — Nie chce ona mnie, ja się bez niéj obejdę. Bardzo dobrze! doskonale! Głupi kto kocha i przywiązuje się. Koniec zawsze taki, zdrada.
I drzwiami trzasnąwszy, wybiegł z pokoju, a Garlińska dobyła wódki kolońskiéj z woreczka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast nie podoba winno być nie spodoba.