Przyjaciółki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Przyjaciółki
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przyjaciółki.

Po raz pierwszy znaleźli się sami. On siedział przy boku rozkwitającego dziewczęcia na ławce ogrodowej i milczał. Oboje wiedzieli o tem, że się kochają, ale miłość ta była jakby tylko serdeczną ich tajemnicą między nimi. Nie mówili o niej wcale, a tylko zamieniali z sobą od czasu do czasu wymowne spojrzenie.
I on był jeszcze bardzo młody — i wyglądał wobec dziewczyny jak paź. Jej życzliwość i sympatya, wiele mówiące spojrzenie onieśmielały go. Miłość bowiem jest w jego wieku służbą rycerza, śpiewem trubadura, łańcuchem, który dźwiga — niewolnik bez szemrania. Nie wiedząc o tem sam, że każdej chwili gotów byłby nadstawić grzbietu jako podnóżka dla swojej władczyni, wpatrzył się w dal, w jeden jakiś punkt, jakby tam szukał czegoś, coby rozjaśniło jego niewytłómaczoną tęsknotę.
Przyroda uśmiechała się ku niemu z całą okazałością pierwszych dni jesieni. Liście jeszcze nie żółkły. Na dosłonecznej ścianie dworu szlacheckiego dojrzewały rzęśne winogrona i pod nadmiarem owoców wyginały się gałęzie drzew ogrodu. W dali drżały i złociły się na ścierniskach potoki słonecznych promieni, rozlewały się falami po drzewach parku, czepiały się astrów na klombach słoneczników i georginii przed pałacykiem. Błękitu niebieskiego nie plamiła ani jedna chmurka. Jak baldachim rozpościerał się on nad cudnie piękną okolicą, zamkniętą na horyzoncie rąbkiem lasu jodłowego, czyniąc wymarzone zacisze, uroczysko do rajów wymarzonych podobne.
Dziewczyna tego lata dopiero zaczęła nosić długą suknię. Smukła, powiewna jej postać w bieli przypominała lilię; na twarzyczce, o szlachetnych rysach, igrał rumieniec, a duże czarne oczy patrzyły z podziwem na ten piękny świat w rozmarzeniu słodkiem, w półśnie czarownym, podczas, gdy pierś dziewicza wznosiła się i opadała w przyspieszonym rytmie. Na szyi, białej błyszczały perły, jak krople rosy porannej w słońcu. Nareszcie on zdobył się na jedno słowo. Było to jej imię. Przytulił się do niej ramieniem nieco bliżej i mówił:
— Jakże niepojęcie piękny jest ten świat, a mimo to są ludzie, którzy narzekają na Stwórcę, a inni znowu widzą w Jego dziełach pierwiastek zła.
— Masz racyę.
— Może, aby odczuć to piękno, potrzeba być samemu szczęśliwym?
Drgnęła nieznacznie, lecz w tej chwili śmiała się w duchu sama z siebie.
Zamilkli znowu. Czas upływał szybko. Niespostrzegli się nawet, kiedy słońce zaszło i zorza wieczorna ozłociła wierzchołki drzew, a od zachodu poczęły się wyłaniać lekkie chmurki, zaróżowione ostatnimi promieniami słońca i płynęły wyżej na niebo jak łodzie z rozpiętymi żaglami. W gałęziach drzew ozwał się jakiś spóźniony ptak, z pól szedł odświeżający wiew, a z grzęd i klombów wznosiła się falami upajająca woń kwiatów. Wkrótce pojawiła się na trawie i zaroślach rosa, a biała mgła jakby welon tajemniczy, osłoniła leśną okolicę, najeżoną wieżycami starych omszałych zamków.
Młoda dziewczyna patrzyła na chłopca jakby powiedzieć chciała: »wyznaj teraz swą miłość«. Bezwiednie poruszyła się i dotknęła jego rękę. Dreszcz przeszedł przez nią w tej chwili, zarumieniła się i powstała szybko, zamierzając odejść.
Wydała mu się w tej postawie aniołem, który skrzydła roztoczyć ma do odlotu. Wyciągnął więc ramiona i objął ją wpół, podczas, gdy ona patrzyła na niego trwożliwie, z jakimś lękiem. Gdyby był starszy od niej o jakie lat dziesięć, byłby jej odpowiedział takiem samem spojrzeniem, ale on był o wiele młodszym i ubóstwiał ją duszą całą, opanowany przez nią w zupełności.
Ściemniło się. Niebo na zachodzie przybrało barwę bursztynu. Cisza zapanowała dokoła. Można było wyczuć oddech drzew...
— Kochasz mnie? — pytał z niepewnością w głosie, ale nie otrzymał odpowiedzi. Bezwiednie przyciągnął ją ku sobie i poraz pierwszy zbliżył usta do jej ust, na których w tej chwili zamarło ciche westchnienie. Przez park szmer przeszedł tajemniczy i wstrząsnął nimi do głębi. Chwyciła go za szyję i uścisnęła mocno...
Nagle zerwała się, jak wystraszona i pół słowa nie rzekłszy, uciekła od niego. On zdumiony tem stał, chciał biedz za nią, lecz głos jakiś tajemny wstrzymał go, przykuł do miejsca...
Rozdrażniony, smutny wznosił oczy w górę. Ponad wierzchołkami jodeł błyszczała gwiazda wieczorna, a z drugiej strony, ponad horyzontem, wytaczała się na niebo olbrzymia tarcza księżyca. Stał chwilę jak wryty. Fale poblizkiej rzeki szemrały pieśń, tę samą pieśń, którą syreny wabiły Odyseusza.

∗                    ∗

Wewnątrz dworku, w buduarze, który przepychem nie ustępował w niczem tego rodzaju zbytkom haremowym, przechadzała się niespokojnie tam i napowrót wyniosła, dumna i piękna kobieta. Od czasu do czasu zbliżała się do okna, śledząc kroki młodej swojej przyjaciółki, uganiającej po parku. Potem znowu wracała do ulubionego swego zajęcia. Zrywała bezlitośnie kwiatki w wazonach lub chwytała owady i obrywała im skrzydełka, myśląc przytem, czy to istotnie prawda, że piękność jej znika i że kończą się czasy jej podbojów i panowania. A nuż to już koniec... W rozkochanem kobiecem sercu może odtąd, miast miłości gnieździć się będzie rozpacz, ból... Może obok niej przejdzie każdy obojętnie i ani nie spojrzy. A przecie ona przywykła do hołdów i podziwiania.
Była szalenie zazdrosną o swoją przyjaciółkę, młodą i piękniejszą, jak wogóle zazdrosną była zawsze i nienasyconą, wskutek czego liczyła wielu wrogów w osobach byłych swoich powiernic i serdecznych druhiń.
— A więc zobaczymy — szepnęła do siebie przez zęby. — Zobaczymy, o tak!
To mówiąc, dobyła z weneckiej szkatułki duże brylanty, włożyła je w uszy, przewiesiła przez szyję bogatą kolię turecką z czystego złota, na pełną, pulchną rękę włożyła bransoletę, zrobioną w kształcie węża, z rubinowemi oczyma.
Złoty łańcuch, zimny, niemiły w dotknięciu, wywołał w niej dreszcz. Dorzuciła więc do komina kłodę drzewa, otuliła się w futro i podeszła zamknąć okno. W tej właśnie chwili zobaczyła na ścieżce w parku jego... do którego teraz czuła nienawiść. Odetchnęła głęboko, widząc go samego. Raz jeszcze spojrzała w lustro, poczem usadowiła się w fotelu przed kominkiem tak, że była obrócona plecyma do drzwi.
Niebawem wszedł on po cichu, zasuwając za sobą ciężkie portyery. Ona udawała, że go nie zauważyła wcale i dopiero odwróciła głowę, gdy ją drżącym głosem powitał.
— Ach, to pan — szepnęła z uśmiechem.
Przeszedł obok niej aż do okna, o które się oparł plecyma i zauważywszy na jej ustach ironiczny uśmieszek, zadrżał nieznacznie i doznał nieokreślonego uczucia. Nie było to jednak to samo uczucie, jakie wstrząsnęło nim przed chwilą tam, w ogrodzie, u boku młodej dziewczyny, a upojenie, które go opanowywało do głębi, było spotęgowane otoczeniem i atmosferą buduaru. Buduar ten, pełen wschodniego przepychu, wydał mu się, jakby był sporządzony i ozdobiony przez najwybitniejszych artystów.
O, bo w zbytku jest potężna poezya, która przykuwa dusze i ubezwładnia. Ta subtelna, przedziwna woń buduaru kobiecego, czyż nie może się równać z zapachem świeżej róży? Ciężkie portyery, nie dopuszczające pełni światła, dywany perskie i tkaniny wschodnie, które przygłuszają każdy krok, każde słowo zamieniają w szept, nie mają tego samego uroku, co grupy poważnych drzew, kwiatów i omszałe ławki w uroczysku ogrodowem? Wszystko, co otacza tę dojrzałą piękność, tę zwycięską zawsze wdówkę, wydaje się czemś przepięknem, czemś co do marzeń nastraja i budzi dreszcze rozkoszy, a nawet przedsmak bólu i smutku.
Blask płomienia w kominku odbijał się wspaniałymi efektami o jasno-blond włosy uroczej bogini, nadawał kolorytu szlafrokowi aksamitnemu, z którego szerokich rękawów wyłaniały się białe, cudne ramiona i drobne, delikatne ręce. Srebrna poświata księżycowa, wpadająca strugami przez szyby, dopełniała misternych tonów oświetlenia tego wspaniałego zakątka marzeń i miłości.
— No i cóż? Boi się mnie pan? — pytała go z figlarnym uśmiechem. — Boi się mnie pan naprawdę?
W istocie jednak, nic innego, jak tylko obawa trzymała go niby na uwięzi u okna i tamowała wyrazy w krtani.
— Niechże się pan zbliży — mówiła dalej. — Proszę mi powiedzieć, z czem się zwierzyła przed panem tamta mała. Wiem przecie, że się kochacie jak dwoje dziatek, które się ustawicznie droczą.
On milczał ciągle, czując się w istocie chłopakiem wobec tej wspaniałej kobiety. Malutki czepek z czerwonemi wstążeczkami dodawał jej pozoru matki, w rzeczy samej traktowała go jak chłopaka, który zasłużył na karę. Przewyższała go pod każdym względem i to właśnie dodawało jej w jego oczach takiego uroku, któremu oprzeć się niepodobna.
— A więc nie chce się pan zwierzyć? — zapytała raz jeszcze.
Zbliżył się powoli do kominka i oparłszy się o gzyms, stanął od niej w oddaleniu jakich dwu kroków.
— Nie mam nic do powiedzenia — wykrztusił.
— A jeżeli ze spojrzenia pana można wyczytać marzycielstwo.
— Pani się myli — odrzekł nieśmiało.
— W pańskim wieku musi się mieć jakiś ideał, w razie potrzeby można się nawet zakochać w bohaterce romansu, który się czyta.
Chłopiec odczuwał wyraźnie magiczny wpływ jej słów, które go zwolna oplątywały. Ten dźwięk metaliczny działał na jego zmysły prawie usypiająco. Wiedziała i ona, jak powoli poddawał się jej urokowi i tracił własną wolę. Każdy ciąg, jak na szachownicy, był doskonale obliczony i obmyślany. Daremnie jednak biedaczysko bronił się i niedawał. Ona grała na jego zmysłach, maltretowała go, jak to czyniła z owadami, a mimo wszystko zmuszony był poddać się, bo właśnie to poddanie się sprawiało mu pewną rozkosz, taką samą może, jaką się ma wskutek ukłucia kolcem róży, gdy się po kwiat wonny sięga.
Nagle ona się zerwała i poczęła się przechadzać po dywanie nerwowo i niespokojnie. Był to nowy sposób, również znakomicie wypróbowany i niezawodny. Dźwięk szlachetnego metalu na szyi, szelest jedwabiu, wspaniałość kształtów w każdym poszczególnym ruchu, posiadają swą moc przyciągania i oczarowania. Środki te zastosowała przeciw niemu z rozwagą i pewnością zwycięstwa. Nagle zatrzymała się przed nim i poczęła mu poprawiać krawatkę, co wywołało w nim takie wrażenie, jakby go kto nożem dotknął.
Wiedziała już teraz, że należy do niej w zupełności, usiadła więc napowrót na poprzedniem miejscu i wezwała go, aby jej odgarnął włosy na czole. I... stało się. Dłużej już bronić się nie mógł. Chwycił jej rękę i począł ją okrywać pocałunkami.
Ona potrząsnęła głową i zaśmiała się szyderczo, a z oczu jej błysnęła jakaś złowroga myśl. Wtuliła się w futro, woniejące zapachem dzikiego zwierza, czyniąc wrażenie zaczajonej tygrysicy, która ukrywa zdradliwe pazury, gotowa jednak każdej chwili do skoku.
On mógł śmiało wykrzyknąć: »Kobieto, jesteś niemiłosierna w swej piękności«, lecz opanował się i mruknął drżącym głosem:
— Pani jesteś okrutna!
Popatrzyła nań z podełba dziwnym wzrokiem i niewahając się wiele, wymierzyła mu policzek. Był to policzek mistrzowski, który drżącą ofiarę jej niegodziwego kaprysu rzucił do stóp bez litości i miłosierdzia. Po tym szlachetnym czynie rozśmiała się głośno, ukazując rząd iście wilczych zębów, podczas gdy on klęczał u jej stóp, ukrytych w niedźwiedziem futrze. Skorzystała z tego okrutnica i natychmiast obiema nóżkami stanęła mu na barkach. To przydeptanie, ten ucisk wydał mu się słodszym, niż wymuszony całus. W tej chwili chwyciła jego prawie dziecięcą twarz w obie dłonie, skierowała ją ku sobie i szepnęła, jak kuszący wąż:
— Kochasz mnie?
On milczał.
— Chcę, żebyś mnie kochał — szeptała dalej, a drżące jej usta szukały jego ust.
— Chcę być twoim niewolnikiem — odrzekł młodzieniec, uwolniwszy się na chwilę z jej objęć i patrząc w jej rozpłomienioną twarz — niewolnikiem, niczem więcej.
— Wiem o tem sama — odpowiedziała żartobliwie — w twoim wieku nie można kochać, ani też nie można od takiego żądać kochania.
Taki, jak ty, powinien uwielbiać, słuchać, słuchać i nawet cierpieć, nieprawdaż?
On patrzył na nią i zniżył smutnie głowę.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.