Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

W dniu tym, kiedy te dwa listy były pisane Van-Dick wrócił do domu, pięć minut tylko przed szóstą.
Najpierwéj, przeszedł się po ogrodzie, i dopiero jak szósta biła, wszedł do sali.
Było nakryte pa trzy osoby, lecz nikt jeszcze nie nadszedł.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Służący wszedł na odgłos dzwonka.
— Dawaj na stół! wymówił pan Van-Dick.
Służący powrócił z wazą w ręku.
— Gdzie jest pan Tristan?
— W swoim pokoju.
— A pani?
— Także w swoim.
— Oznajmij im, że na stole.
Pan Van-Dick usiadł przy stole i sam sobie rosołu nabrał.
Służący znów się ukazał.
— Pani powiedziała, że jéj się jeść nie chce, i nie zejdzie.
— A pan Tristan?
— Pan Tristan to samo powiedział.
— Ah!
— No wróć się więc do pana Tristana, i proś go żeby raczył być przy stole moim towarzyszem, bo nie lubię jeść sam.
W kilka chwil potém, Tristan otworzył drzwi do sali jadalnéj.
— Jakto, panu się jeść nie chce?
— Nie chce — dziękuję panu.
— Usiądź pan i skosztuj, jedząc apetyt przybywa. Co to jest pani Van-Dick?
— Nie wiem.
— No, zobaczemy potém: usiądź, usiądź. Tristan usiadł.
Gwałtowne poruszenie dzwonka dało się słyszéć z pokoju pani Van-Dick; w chwilkę potém Athenais weszła.
— Panie, rzekła, pani prosi pana.
— A to po co?
— Ja nic nie wiem.
— Czy jest chora?
— Nie panie.
— Powiedz pani, że jestem przy stole, i że po obiedzie ją odwiedzę.
Athenais wyszła.
— To zły humor dzisiejszego poranku, ciągnie się widać aż dotąd, wyrzekł pan Van-Dick. Toś nie pocieszył jak widać mojéj żony, dodał obracając się do Tristana.
— Tak się zdaje.
— A do licha! co ci jest Tristanie? tak jesteś smutny, żeś gotów pozbawić mnie apetytu.
— Jak pan zjesz obiad, kochany panie Van-Dick, to wszystkp panu opowiem.
— Dla czego nie natychmiast?
— Bo.....
— A! to dobra przyczyna, muszę ją uważać za dostateczną.
W téj chwili znów Athenais weszła.
— Pani potrzebuje w téj chwili mówić z panem.
— To powiedz jéj niech zejdzie.
Widać, że w przytomności Athenais pan Van-Dick nie chciał przybrać na siebie charakteru posłusznego żonie swojéj.
Kucharka odeszła.
— Kobiety są zadziwiające! mówił pan Van-Dick, krajać sobie zraz wołowy; nie rozumieją, aby można to robić, czego im samym robić się nie chce. I tak, mnie się jeść chce, a mojéj żonie właśnie się nie chce, i ta dopóty spokojną nie będzie, dopóki mnie od stołu nie odsądzi.
Tristan uśmiechnął się, jak człowiek innemi myślami zajęty, i postrzegł, iż wypada aby chociaż uśmiechem odpowiedzieć.
Athenais po trzeci raz weszła.
— A cóż, przyjdzie? zapytał pan Van-Dick Athenais.
— Nie panie, nie przyjdzie.
— Dlaczego?
— Pani mi się. pytała, czy pan sam jesteś, odpowiedziałam że nie, że pan jesteś z panem Tristanem, na to odpowiedziała mi, że ponieważ z panem samym ma pomówić, przeto prosi pana, abyś do niéj przyszedł.
Pan Van-Dick wzruszył ramionami.
— Więc ja wyjdę, odrzekł Tristan.
— Wcale nie potrzeba tego, zostań pan i siedź; ja wolę wyjść na chwilę, bo jakbym tego nie zrobił, toby mi pokoju przez cały wieczór nie dała.
I poczciwy kupiec, ze złym humorem, rzucił na stół serwetę.
— Czy jest w swoim pokoju? zapytał przechodząc koło Athenais.
— Otóż teraz wezmę, do ognia potrawę, wyrzekła Athenais, po wyjściu pana Van-Dicka; wystygłaby mu zupełnie, bo to się na godzinę czasu zanosi i wyszła, zabierając z sobą potrawę, którą tylko co na stół przysłała.
— Chciąłbym wiedziéć, co téż powie mężowi swemu ta dobra pani Van-Dick? otóż bądżże tu sumiennym człowiekiem, piękne i miłe są tego skutki! nieruchując jeszcze listu do Willema, któren na pocztę, odesłała, a w którym musiała piękny o mnie opis umieścić. Ah! Ludwiko! ah! Henryko! ah! Leo!
I Tristan wpadł w głębokie zamyślenie, a tymczasem głaskał dużego białego kota, garbiącego się czyli podnoszącego grzbiet i miauczącego, jak zwykle wszystkie koty, widzące stół nakryty, czując na nim potrawy i widzące człowieka przy nim siedzącego.
Przez ten czas, pan Van-Dick doszedł do pokoju żony; znalazł ją chodzącą wielkiemi krokami po pokoju.
— No! czegóż chcesz odemnie? zapytał.
— Ach! to szczęśliwie, odpowiedziała Eufrozyna: tylko trzy razy po ciebie trzeba było posyłać.
— Moja najdroższa! bardzo mi się jeść chciało, a że to co mi masz powiedziéć nie zginie i pewnie nie zginęło, wąchałem się, czy mam lub nie, porzucić mój obiad.
— To bardzo grzecznie i uprzejmie.
— Czy po toś mnie wołała aby takie sceny robić? w takim razie odejść mogę.
— Nie panie! wołałam po to, abym się mogła dowiedziéć, czy jesteś w stanie zrobić coś takiego, co by mi mogło sprawić przyjemność.
— Mów, moja droga, mów śmiało.
— Chcę i oczekuję tego tylko od ciebie, aby pan Tristan zaraz jutro mógł nasz dom opuścić.
— Pan Tristan?....
— Tak jest, on sam.
— A to dla czego? — Bo tak mi się podoba.
— A jeśli mnie się znów podoba aby pozostał? To taki miły i grzeczny chłopiec i pysznię się nim, doprawdy.
— Na ten czas, wybieraj pan między nim a swoją żoną.
— Bo?.....
— Bo mi uchybił, obraził mnie.
— Czy przypadkiem zapomniał umizgać się do ciebie? zapytał, szczęśliwy że mu na myśl żarcik przyszedł.
— Czy pan po to do mnie przyszedłeś, aby mi niedorzeczności gadać?
— To nie można nawet ani troszkę pożartować?
— Nie panie; w rzeczach takiéj wagi, żarty są niewczesne.
— A! I cóż ci zrobił ten kochany Tristan?
— Chciał zdradzić pana, wyznając mi miłość swoją.
— To on cię kocha?
— Tak jest panie.
— I dla tego chcesz aby dom nasz porzucił?
— Naturalnie.
— A! to pierwszy raz taka ci się rzecz zdarza.
— Cóż pan przez to chcesz powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, że nadto dobrym jestem, słuchając twoich banialuków i że Tristan nie więcej odemnie ma ochoty wyznać ci swoją miłość.
I mówiąc to pan Van-Dick, ustawiał w równi dwa wazony z kwiatami, które podług niego nie symetrycznie stały.
— A więc, pan wymawiasz tego człowieka?
— Nie, tylko powiadam, że słuszność nie z twojéj strony; to cała rzecz.
— Przeciwko człowiekowi świeżo przybyłemu?
— Tristan jest poświęcającym się, jest dobrym chłopcem.
— Człowiek, którego na drodze znalazłeś?
— Z czego, zaręczam ci, bardzo się cieszę.
— Który ani swego ogniska, ani swego kącika na święcie nie ma.
— Jeszcze jedna właśnie przyczyna, dla któréj powinien u mnie pozostać.
— On, co nie wiedział gdzie się ma udać!
— Właśnie też, żeby mu oszczędzić podobnego kłopotu, rozumiem, że niepowinien z nami się rozłączać.
— To dobrze! z nadzwyczajną złością odrzekła Eufrozyna: to bardzo dobrze panie: otóż to jest wszystko, czego żądałam dowiedzieć się od pana.
— Więc mogę powrócić i kończyć mój obiad?
— Tak jest panie; uprzedzę go jeszcze o jednéj rzeczy.
— O jakiéj że to?
— Oto, że jeżeli jutro o czwartéj godnie po południu, Tristan tutaj będzie, zaraz wieczór dom ten porzucę.
— Jak się podoba.
— I dowiem się tego co zgłębić chciałam.
— A to jest?...
— Że pan, nie umiesz nadać żonie swojej należnego poszanowania.
— To do mnie zupełnie nie należy.
— A do kogoż to należy? proszę mi powiedziéć?
— Do pana Willema.
— Grubianinie! wykrzyknęła pani Van-Dick ze łzami wściekłości w oczach.
— O! przez miłosierdzie, nie gniewajmy się, mówił daléj z najzimniejszą krwią pan Van-Dick. Pani dbasz o Willema, ja o Tristana. Wprawdzie nie jedne i takie same powody wpływają, na nas, abyśmy tym sposobem postępowali, ale te, dla których przy woli mojéj obstaję, chociaż są naturalne, nie są przez to złemi. Pozwalam ci robić co ci się podoba, abym tylko miał domową spokojność. A w imieniu nieba nie zmuszaj mnie, abym ci powtarzał, że chociaż mam zamknięte oczy, ale bardzo dobrze widzę. Pozostańmy w takim usposobieniu i trybie życia, w jakim dotąd żyliśmy, a szczególniéj, nie kłóćmy się ani o jedenastéj blizkiéj południa, ani o szóstéj lub o siódméj, bo wtenczas śniadaniu lub obiadowi się przeszkadza. W zbywającym zaś czasie, dokazuj co chcesz, aby mnie rozgniewać: pozwalam, upoważniam, wyzywam cię do tego, chociaż ostrzegam, że tego właśnie nie dokażesz.
— Ah! cóż to za niegodziwość!
— Wielkie słowo! dobre i to. Jesteś smutną od dnia wczorajszego, to bardzo rozumiem i pojmuję, że ten smutek i gniew na mnie spada. To sprawiedliwie, bom ja go do Brukselli wysłał; powinienem był sam jechać, nie prawdaż? lecz nie chciało mi się podróżować, a nie tylko dla ciebie saméj trzymam komissanta. Co do Tristana....
— On ztąd oddali się.
— Co do Tristana, którego kocham, ten tutaj pozostanie. Może gniewasz się na niego jak Fedra na Hippolita: toby mnie nie dziwiło w żaden sposób moja pani; lecz on może być spokojnym, nie będę wzywał przeciwko niemu Neptuna, i nie znajdzie się pewnie w téj całéj okoliczności rogaty potwór, czekający na zgubę jego. Wiesz mi moja droga, jeżeli on cię nie kocha, tylko ty jego, to ukryj swoją miłość: ukryj urazę, jeżeli ty jego nie kochasz, tylko on ciebie. A nie głusz mię temi wszystkiemi harmidrami. Czy chcesz zejść na obiad?
— Ah! co za nikczemność! wykrzyknęła pan Van-Dick, rozpłakawszy się: zemszczę się!....
— Nie chcesz pani zejść na obiad? raz, dwa, trzy. No! bywaj zdrowa.
I pan an-Dick wyszedłszy od żony, wrócił do sali jadalnéj, w któréj Tristan z kłopotliwą niespokojnością, czekał następstwa rozmowy, bo aż nadto domyślał się że był jéj przedmiotem.
Pan Van-Dick usiadł na swojém miejscu, położył serwetę na kolanach, i obracając się do służącego, zawołał:
— Podaj kurczęta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.