Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom V/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wyobraźcie sobie radość naszego przyjaciela. Koleje losu tak się zmieniły dla niego po tylu prześladowaniach, że niepowinien był rozpaczać bez wyraźnéj obrazy Boga. Kilka słów, które usłyszał od Van-Dicka, zdawały mu się przy zmianie położenia, zmieniać całą przyrodę. Tristan znajdował drzewa przepysznemi, dzień jaśniejącym, słuchał szumu wody i podziwiał szmer całéj orkiestry skrzydlatéj, której nóty opadały na ziemię, jak naszyjnik, z którego perły wypadają jedna po drugiéj.
Ah! Leo! myślał sobie, udajesz złą i myślisz, że powrócę!.. Ach! moja żono! pójdziesz za mąż, i rozumiesz może, że dowiedziawszy się o tém umrę ze zmartwienia! Wcale nic, nie tylko jedna jesteś na świecie.
I nasz przyjaciel przejęty był radością nie do opisania.
Jeżeli po życiu awanturniczém, pełném wzruszeń, jakie prowadził, mógł być czém zachwycony, to pewnie życiem spokojném i monotonném jakie miał przed sobą. Kiedy sobie pomyślał, że bez trosk, bez obawy i narzekań (bo podług jego zdania, żona nie zasługiwała aby jéj miał żałować, chociaż każdą razą jak o niéj myślał serce mu się ściskało) będzie szczęśliwy, zasiądzie spokojnie w ciepłym pokoju, przed wielkiemi rachunkami przedstawiającemi znaczne interessa, na łonie familii, posłuszny jednemu z jéj członków, chyba by przeznaczenie w mięszało się, jeśliby tak piękny sen nic miał się spełnić.
Tristan robił już projekfa na przyszłość, jak Perreta: Hollandya, którą dotychczas gardził, przedstawiała mu się jako kraj zachwycający Słowa Woltera. „Adieu amaux, canards, canaille“ oburzały go jako potwarz. Ujrzał dopiero jednego potomka z tego kraju, co się miał stać dla niego ziemią obiecaną, a o którym poeta napisał wyż rzeczony epitet, i rzekł sam do siebie: albo poeta ten kraj obmówił, albo rodzaj ludzki się polepszył, bo Van-Dick okazał się dla swego towarzysza podróży w tak dobrym świetle, że winien mu był oddać tę pochwałę jako odwołanie dla potomności.
Co zaś do Hollendra, jakby to co robił było rzeczą najprostszą w świecie, nakładał spokojnie fajkę, którą miał zapalić, aby się zupełnie rozbudzić.
To co robił Van-Dick, było rzeczą najnaturalniejszą, i w postępowaniu jego nie było nic tak nadzwyczajnego i dziwnego, co umysł zabobonny i serce rozpaczające Tristana temuż przypisywało. W innych usposobieniach umysłów, Tristan uważał by to za traf, a Van-Dick nazwał by to opatrznością, że znalazł tak zdolnego człowieka.
Tak więc, młodzieniec był przepełniony uczuciami wdzięczności dla kupca. Chciałby był, żeby kto się ośmielił przerwać spoczynek VanDicka oddającego się przyjemności palenia łajki, a okazał by dowód wdzięczności zabijając napastnika.
— Mój kochany panie Van-Dick, rzekł do niego, pozwól mi, tak się nazywać, bo jestem wylany na twoje, usługi, tak jakbyśmy się znali od tat dziesięciu, i proszę abyś był przekonany o mojéj gorliwości i wdzięczności.
— Jestem przekonany o tém mój panie.
— Bo ja, widzisz pan, nie jestem tak jak drudzy, rzadko oświadczam się z przyjaźnią, ale kiedy robię takie oświadczenia, to te są szczere.
— Tém lepiéj, młodzieńcze, tém lepiéj, odrzekł Van-Dick wypuszczając kłęby dymu.
— Zjakąż przyjemnością zajmę się pańskim synem! już go kocham, jakby własne dziecię!
— Tém lepiéj, tém lepiéj.
— Cóż pan zamyślasz daléj robić z tym chłopcem?
— Handel, który ci niedawno wychwalałem, o tyle jest przyjemny, o ile potrzebujemy z niego zrobić majątek. Ale kiedy się już ma majątek, i idzie tylko oto aby go używać, traci wiele na swoich przyjemnościach Zatém, gdy mój syn doszedłszy do pełnoletności otrzyma kompletny majątek, nie chciałbym żeby był tém czém ja byłem. Chcę aby takie otrzymał wychowanie, iżby się potrafił znaleść w salonach; chcę aby prócz człowieka światowego mógł być artystą; chcę aby był, jeżeli nieczłowiekiem niepospolitym, to przynajmniej odznaczającym się.
— To dobrze pomyślane.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, żeby się tak prowadził, jak sobie wyobrażam. Jego życie młodzieńcze odmłodzi mnie, bo ja, dzięki kupiectwu, nie byłem nigdy młodym. Chciałbym żeby śpiewał.
— Będzie śpiewać.
— Umiesz pan i śpiewać?
— Osądzisz pan.
— Chcę aby umiał rysować.
— Będzie rysował.
— Pan jak widzę wszystko umiesz.
— Powiedziałem to panu. Na nieszczęście, wszystkie te wiadomości jakie posiadam, coby się stały dla mnie szczęściem, gdybym miał majątek, a które pańskiego syna uczynią szczęśliwym, bo jest bogaty, były dla mnie ciężarem ile razy chciałem za pośrednictwem nich zapewnić sobie sposób utrzymania się. Czy pan to pojmujesz?
— Doskonale.
— I tak kiedy odmalowałem jaki obraz, i posłałem go na sprzedaż zamiast żeby go kupiono, oglądano go i sądzono o nim, a mnie, co potrzebowałem pieniędzy na życie, odpowiadano: „mamy wiele innych i piękniejszych” i opuszczano mój obraz dla przypatrywania się innym malowidłom, któremi nasz wiek dzisiejszy się szczyci. Gdym chciał wstąpić na deski teatralne i śpiewać w operze, ciągnął daléj Tristan, który się znajdował jeszcze za blisko Medyolanu aby odkryć całą prawdę, odpowiedziano mi: że nie jestem Rubini, Nourrit, Duprez, tak jak mi odpowiadano, że nie byłem Delacroix, ani Decamps; nakoniec gdy napisałem sztukę lub romans, i gdy się z tém udałem do redaktora łub wydawcy, zapytali mnie o nazwisko, a że nie nazywam się ani Hugo, ani Balzak, ani Sand, nie grano mojéj sztuki i nie wydano mego dzieła.
— To bardzo loicznie.
— Teraz przypuśćmy, że mam trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu; chociaż nie potrzebowałbym być ani malarzem, ani aktorem, ani poetą dla zapewnienia sobie bytu, znaleźliby się tacy, coby mnie ogłosili zdatniejszym niż Delacroix, Duprez i Hugo.
— Doskonale wyrozumowane.
— Rezultat zatém tego rozumowania jest: że człowiek możny, mający chęć zostać artystą, poznawszy co umiem, może w położeniu jakie zajmuje w świecie, wyrobić sobie sławę, nigdy nie szkodzącą, i nie będąc niczém, zostać czemciś. Pan zatém tyle dla mnie robisz, co tylko człowiek uczynić jest w stanie, a ja z kolei uczynię wszystko co będę mógł dla twego syn?
— Oddaję go zupełnie w twoją opiekę.
— Teraz widzę, rzekł Tristan, żeśmy się doskonale zrozumieli.
— Tak jest mój drogi panie, ale pozwolisz, że dodam jeszcze cokolwiek do twéj płacy.
— Nie.
— A zatém oddam syna na pensyą.
— Ależ panie Van-Dick, to niedobrze.
— A ja nie mogę zabierać ci wszystkiego czasu.
— To mnie uczyni szczęśliwym, a ztąd ja panu jeszcze pozostanę dłużnym.
— Powiedz zatém co dla ciebie mogę uczynić w zamian za tyle usług?
— Zachować mi swą przyjaźń, którą wysoko cenię.
— Już ją posiadasz.
— Nic więcej nic wymagam.
— Jak ci się podoba mój przyjacielu, odrzekł Van-Dick, podając jedną rękę Tristanowi a drugą wysypując popiół z fajki, jak ci się podoba, cały mój dom jest na twoje rozkazy.
Tristan płakał prawie z wdzięczności.
Zdawało się, że od téj chwili kupiec i śpiewak znają się od lat dwudziestu.
Tristan z każdym dniem coraz więcéj zjednywał sobie szacunek i przyjaźń Van Dicka. W ciągu podróży zdejmował szkice, co Holendra wprowadzało w zachwycenie, jakie sprawia dla człowieka bez talentu każdy przedmiot artystycznie wykończony przez innego, a gdy sam tego zrobić nie potrafi. Miał on wiele u siebie rysunków i obrazów, ale cenił je na równi ze sztychami, uważał je za ozdobę ścian, potrzebę włożenia coś w ramy, a nie za rozrywkę umysłową; teraz gdy zobaczył swego towarzysza kreślącego kilku pociągnięciami ołówka, to co miał przed oczyma, uczuł jakiś rodzaj uwielbienia dla niego, i zdawał się pojmować roskosz, jaką sprawia ta sztuka, którą dotąd uważał za nieużyteczną jeśli kiedy o niej pomyślał.
Jak to zachwycające! jak czarująca wołał Van-Dick patrząc pilnie na ołówek Tristana! a gdy ten szkic rozpoczął, z początku widząc go kreślącego pierwsze linie, nic nie pojmował, dopiero gdy krajobraz lub postać jaka ukazywała się z chaosu zarysów, poczciwy kupiec już nie wołał: że to zachwycające, ale cudowne. Tristan tryumfował: stawał się niezbicie potrzebnym dla Van-Dicka, któremu odkrył nieznaną roskosz, a który zagrzebany w swoich płótnach i zajęty terminami wypłaty, nie pojmował, by zamiast pisania rachunków, można przez trzy godziny patrzeć z przyjemnością na osobę piszącą lub rysującą.
Tak przejechali Simplon, Valais. Z Villeneuve popłynęli statkiem do Lausanne, a przejechawszy Lausanne, Neuchatel i Bal, w Strasburgu wsiedli na statek, który Renem miał ich dowieść do Rotterdamu.
— Zobaczysz piękny kraj rzekł Van-Dick do Tristana, mówiąc mu o Hollandyi. Obiecuję ci że będziesz tam mógł robić krajobrazy.
— Będziemy rysować.
— Ulice i domy, jakich nigdzie nie widziałeś.
— To będzie do album dla pani Van-Dick.
— Moja żona będzie cię uwielbiać.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A zatém nie mam się czego obawiać.
— Niczego w święcie.
— Bo mówiąc otwarcie, potém cóś mi pan powiedział, obawiałem się czy się jéj podobam.
— Beczę ci za jéj przyjaźń, ona wielbi artystów.
— Czy umie śpiewać?
— Zdaje mi się, że mnie.
— To doskonale.
— Uważasz, kiedy jestem w kantorze, śpiew więcej mi sprawia dystrakcyi, niż przyjemności. Zresztą fortepian stoi bardzo daleko.
— To ja i pani Van-Dick przemienimy wieczorem będziemy się zajmować muzyką.
— Jak się wam spodoba, mój dom stanie się rajem.
— W którym pan będziesz bóztwem.
— O drogi przyjacielu!
— O dobry panie Van-Dick
I obadwa wziąwszy się pod ręce spacerowali po pomoście.
Tristan został powiernikiem, nieodbicie potrzebnym Van-Dickowi, który mu opowiedział całe życie swoje od młodości aż do wstąpienia w związki małżeńskie. Musimy wyznać, że od téj epoki nie opisywał naszemu przyjacielowi wszystkich szczegółów tylko mu rzekł krótko.
„Ożeniłem się i od tego czasu jestem szczęśliwy“
Tymczasem podróż miała się ku końcowi.
Zrana o ósméj, nasi przyjaciele wysiedli w Thiel na śniadanie.
Tego wieczora staniemy w Amsterdamie, rzekł Van-Dick, jeśli pospieszymy się ze śniadaniem, a jeżeli zabawimy się tu dłużej, to nie staniemy jak jutro, cóż myślisz?
— To zależy od pana kochany panie Van-Dick, masz żonę co cię oczekuje.
— Jest racya, trzeba czasem grać rolę kawalera.
— Jestem na twoje rozkazy panie.
Ukończyli zatém śniadanie, poczém najęli trzy miejsca w dyliżansie, i około południa wyjechali do Utrechtu, gdzie stanęli o siódméj. Tam obiadowali również spokojnie jak podczas śniadania.
— Cém dojedziemy do Amsterdamu? zapytał Tristan.
— Łódką.
— Co pan nazywasz łódką?
— Jest to rodzaj statku ciągnionego koniem, który może pomieścić ze sto osób.
— A czy jutro będziemy w Amsterdamie?
— O piątéj zrana.
Pojechali rzeczywiście i nazajutrz o tejże godzinie stanęli w porcie Utręcht.
— Otóż Amsterdam, zawołał Van-Dick z miną tryumfującą.
— Doprawdy, cieszę się żem tu przybył i że widzę to miasto, które pragnąłem od tak dawna poznać.
— Za półtory godziny zobaczysz je, od rzeki Hollender wysiadając na ląd.
— Jakto za półtory godziny! a dla czego nie zaraz?
— Ponieważ porty nie są otwarte, i dopiero około wpół do siódméj będą otworzone.
— Otóż to przyjemnie! i cóż przez tenczas robić?
— Znajdziesz tu domy otwarte na nasze przyjęcie.
— Oberże?
— Tak jest.
— A co znaczy ten tłum obdartusów?
— Oczekuje. — Na co?
— Przybycia czółna, aby zanosić tłumoki podróżnym.
— A to co za obrzydłe cygany?
— To są żydzi.
— Wyglądają na bandytów!
— Są też nimi.
— Krzyczą jak psy. Czego oni chcą?
— Żądają twoich rzeczy.
— To tak jak w Liworno.
— Tutaj lepiéj, bo tu proszą a w Liworno sami zabierają.
— To prawda.. Czy mam im powierzyć rzeczy?
— Jeszcze nie, mieliby półtory godziny czasu aby nas okraść, oddasz im rzeczy skoro otworzą porty, a teraz zatrzymaj je przy sobie.
— A gdzie leży jama ukrywająca to stado kruków?
— W mieście; pokażę ci ją, to dosyć ciekawe, to się nazywa kąt żydowski.
I mówiąc to Van-Dick, kazał powieść swe tłumoki, które śledził wzrokiem nie bardzo pochlebnym uczciwości tego, co je ciągnął w swym wózku.
O w pół do siódméj otworzono porty, i tłum handlujących, z krzykiem rzucił się do miasta.
Już tak było szaro, że z trudnością byłoby wynaleść na calem niebie Amsterdamskiem kawałek błękitu.
— Piękny czas, rzekł Van-Dick oddychając z roskoszą ojczystem powietrzem.
— Co pan mówisz? zapylał Tristan, który dobrze nie zrozumiał.
— Powiadam, że czas jest piękny, odrzekł dobrodusznie kupiec.
— Cóż u kata, pomyślał nasz bohater, cóż dopiero Van-Dick nazywa niepogodą.
— Teraz, rzekł Hollender, chodź ze mną.
— Przeszedł ulicę Ultrechtską aż do pierwszego mostu, z tamtąd obrócił w prawo, i uderzając po ramieniu swego towarzysza, nie spuściwszy jednak oczu z żyda ciągnącego wózek z rzeczami.
— Co myślisz, zawołał o tym domu wprost?
— Czy ten z kamiennymi schodami?
— Ten sam!
— Wspaniały.
— To nasz dom.
— Bardzo ci go winszuję.
— I z drugiéj strony do mnie należy, tam są składy.
— Od dziś nazywać pana będę Krezusem.
Tym czasem Van-Dick wszedł na schody prowadzące do drzwi. Schody te o czterech stopniach zakończone balkonem, prowadziły na drugie podobnego kształtu i użytku.
— Van-Dick silnie zastukał.
Kobieta wyszła otworzyć.
— Ah! to pan! zawołała, nasza pani się zdziwi, pójdę ją uprzedzić.
— Czy jeszcze śpi?
— Tak panie.
— Zatem nie budzić jéj, ale śniadanie niechaj będzie gotowe punkt o jedenastéj, i ulokujcie tego pana w pokoju na drugiem piętrze. Jeżeli ci się chce spać, kochany przyjacielu, nie rob sobie subjekcyi.
— A pan, mój gospodarzu co będziesz robił?
— Ja przejdę się po ogrodzie, przeczytam dziennik, wypalę fajkę i będę korzystał z pogody.
— Pozwolisz pan towarzyszyć sobie?
— Z przyjemnością.
— Idźmy, rzekł do siebie Tristan postępując za służącą czerwoną i silną dziewczyną, gdyby nie to Niebo trochę za blade i ulice za ciemne, Hollandya wydaje mi się dość pięknym krajem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.