Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
II.

Cały świat zna Otello, szczytny utwór, słynnego poety angielskiego. Ci tylko nie znają go którzy czytali Otella Ducisa.
Otóż w roli Otella Rossiniego chciał Tristan pierwszy raz wystąpić. To prawda, że poemat wioski naturalnie nie więcéj wart od naszéj francuzkiéj trajedyi, lecz poeta miał podpory w muzyce; a przy téj wiersze otrzymają przebaczenie. Aby tylko wiersze jakkolwiek bądź wyraziły że Desdemona jest niewinny, że Jugo jest zdrajcą, a Otello zazdrosnym, więcéj już nie potrzeba. Poezyą zawiera w sobie własną swoją muzykę, a muzyka swoją poezyę. Dziesięć pięknych wierszy równie mogą natchnąć rozmyślaniem i marzeniem jak największy ich oddział: wyzywamy największego poetę, niechaj zdoła dorzucić cokolwiek bądź do ostatniéj myśli Webera, lub największego muzyka niech zdoła dodać piękności ostatnim wierszom Gilberta.
Jednakże opera potrzebuje słów, jak obraz potrzebuje wytłumaczenia; trzeba zawsze czegoś, coby poprowadziło myśl kompozytora na sam przód, a potém żeby w widzach wzbudziło zajęcie; tak jak w wielkich, borach i lasach, gdy się idzie szukać powietrza, drzew, słońca i cieniu, potrzeba także i ścieszki choćby nawet najgorszéj, prowadzącéj z jednego miejsca na drugie, i zabezpieczającéj, od zbłądzenia, którą dojdzie się tam gdzie człowiek sobie dojść zamierza.
A potém, opera niech ma jakikolwiek wątek, niech sobie będzie z czegokolwiek wysnuta, niech tylko przypomina wielkie z przeszłych czasów osoby, te dawne typy, przeszłe w zwyczajne jak n. p. Otello i Desdemona Hamlet i Ofelja; odnosimy ją zaraz do głownéj myśli podstawę jéj stanowiącéj z wszystkiemi jéj do szczegółów w przedstawieniu wymagalnościami; jako to, chórów, śpiewów, duetów, tryjów, kwartetów; opera tak przebiega przez dzieło poety, i tak w niém wiele piękności naniszczy, jak dziecię chcące zebrać bukiet w pięknym ogrodzie, więcéj narwie, zepsuje, zgniecie i zdepcze kwiatów, niżeli ich w bukiet ułoży.
Jednakże najpewniejszą jest rzeczą, że jeżeli w jakimkolwiek języku i w jakiéj bądź sztuce, Otello Szekspira ma jakiego prawego brata, to oczywiście, nawet niezawodnie, ma go w Otellu Rossiniego.
Zasłona podniosła się wśród największéj ciszy; po chórze, Desdemona odśpiewała swoją cavatinę, w któréj opłakuje nieobecność swego męża, potém płacze na to samo ze swoją służącą, co tworzy zachwycający duet, o którym nie marzył angielski poeta.
Nadchodzi potem ojciec z Rodrygiem, oznajmia córce że musi poślubić tego ostatniego; ztąd wypływa trijo, w którém każde z nich utyskuje i co dowodzi, że gdy Desdemona, naprzód płakała sama, potém ze służącą, potém z ojcem i Rodrygiem, więc opera zapowiada że zupełnie nie zanosi się na to aby miała być wesołą lub pustą.
Wśród tego tercetu ukazuje się Otello w głębi teatru, na tarasie widzianym tylko przez widzów.
Takie było pierwsze wejście Tristana.
Wszystkie oczy w niemém oczekiwaniu zwróciły się na niego; dopiero wielkie nastąpiło wzruszenie, gdy zaczął swoją wojenną cavatinę.
Po trochu, zaczął się głos jego uwalniać od wzruszenia, które go w pierwszéj chwili ogarnęło, zaczął się wznosić tak czysty, że po lodowałem milczeniu którém go początkowo przyjęto, nastąpił cichy ale ogólny szmer uwielbienia; wszyscy nachylili głowy jedni do drugich, jak kiedy letni wonny wiatr przelatuje nad zbożem, i wszystkie przed nim pouginają się kłosy. Rachując już od téj chwili i słysząc ten pochwalny szelest, Tristan zaraz pojął że ma całą sale za sobą, że pierwsze wrażenie było dla niego korzystném, że tym sposobem pewny mógł być jak najlepszego powodzenia; nabrał więc odwagi.
Już zupełnie przyszedł do siebie, gdy mu wypadłe śpiewać duet z Jagiem, gdy ten ostatni zaczyna mu rzucać podejrzenie na Desdemonę. Ostatnia jeszcze nuta nie była znikła kiedy, cała sala jednozgodnie jakby jedném wiedziona uczuciem zerwała się i klaskała w ręce.
Tristan skłonił się podług obyczaju włoskiego i wyszedł za kulisy, gdzie impresario zachwycony rzucił mu się na szyję. Zacny człowiek wyrachował dobrze i gdyby przedstawienie tak się skończyło jak zaczęło, mógł być pewnym że bardzo się z bogaci.
Po wielkim chórze, Doży, ojca i Desdemony, Ottello znów wszedł wyliczając swoje bitwy i zwycięztwa, prosząc o nagrodę za wszystkie czyny swoje, to jest o rękę Desdemony.
Po odśpiewaniu tego ustępu, w którym każdy swoją rozpacz odmalował, zasłona spadła śród ogólnego całéj sali oklasku.
Dopieroż to wczasie między aktu, zaczęły się opowiadania tworzyć, i historya naszego bohatera zaczęła z ust do ust krążyć, czém daléj tém mniéj coraz podobna doprawdy. Już przestał być człowiekiem zwyczajnym, zrobiono go wielkim bohaterem, którego przygody w miarę jego talentu rosły a rosły. Biedny tenor, mógłby był słuchać opowiadań w sali, niedomyślając się że to o nim mówili.
Tak jak impresario przewidział, wielka po myślność i pochwały poszły od kobiet, były w zachwyceniu. Pomimo ciemnego pokrycia twarzy tenora, dostrzegły że był ładnym. To też gdy po pierwszym akcie był przywołanym, mógł był upaść pod ogromem brawów i oklasków, jak Tarpeja pod puklerzami.
Przed początkiem pierwszego aktu, słabo się nim zajmowały. Ponieważ sala Medyolanska mieściła wszystkie najwytworniejsze kobiety; nagany i pochwały miały swoje pole; widziano w jednéj po drugiéj loży przybywające kwiaty arystokratyczne, które gdy się raz już zgromadziły, uformowały rodzaj girlandy strojem uśmiechami i klejnotami odznaczającéj się; cudowny i czarujący to był widok. Najprzód trzeba było uważać, rozbierać, naganiać swoje stroje, swoje uśmiechy, swoje klejnoty; zresztą tenor jeszcze się był nie ukazał, czekano na niego, i w chwili gdy więcéj jak od ośmiu dni ciekawość podbudzona, miała być zaspokojoną; zamiast powiększać się i sama sobą zużyć, wolniała; już nie potrzebowano robić wniosków, bo za podniesieniem zasłony nastąpić miała pewność.
Jednakowoż dla tych co widzieli a szczególniéj dla tych co widziały Tristana w teatrze przed jego wystąpieniem, ciekawém było jak wytworny młody człowiek wyda się w stroju Maura. Aktorowie ogólnie, a szczególniéj tenorowie, wyłączamy jednakże jednego, mają tę wadę że się bardzo źle ubierają; myślą, i to jest bardzo naturalnie że tak myślą, iż od nich wymagają tylko pięknego głosu, i że strój ich aby tylko był bogaty, mniéj już na tém zależy aby był prawdziwym: w tém bardzo się mylą. Sztuki piękne, nie są współzawodniczkami między sobą, ale przyjaciółkami, jedna drugiej pomocy potrzebującemi; trzeba żeby poezya miała harmonią muzyczną a muzyka żeby miała wdzięk poezyi. No, otóż aktor posiadający już te pierwsze dwie, gdy jeszcze przyłączy do nich malarstwo, i odrazu, bez wymówienia słowa, bez wyśpiewania jednéj nuty, wchodząc na scenę da poznać osobę, którą w roli przedstawia, taką, jaką ją odmalowywał historya, jaką sobie widz w wyobraźni utworzy, w takim razie aktor ma podwójną zasługę, i naturalném następstwem ma także podwójne powodzenie.
To też w pierwszym akcie gdy Tristan wystąpił w kostiumie historycznym podobnym do Otella Delacroigo, i tak jakby z płótna i z ram zstąpił ożywiony tchnieniem malarza, wszyscy mimo zepsutego gustu włoskiego, już się dobrze o nim uprzedzili. Może inny, miałby był ubiór bardziéj powabny, lecz mniéj prawdzie; wierny; inny możeby był więcéj aktorem lecz mniéj artystą dziękowano w duszy tenorowi, że zrobił to, czegoby inny nie był uczynił, jak dziękowano Talmie, że grał Cinnę jak rzymianie z czasów Augusta, a nie jak wielki pan z czasów XIV-go Ludwika. Sala była pełna, wyjąwszy jednę łożę na przeciw sceny, ta jedna była jakby ciemna próżnią swoją i miała minę wybitego zęba w pięknéj buzi; każdy niecierpliwie czekał drugiego aktu. To co się działo za kulisami, było w związku z tém co się robiło w sali. Fabiano przeszedłszy do loży, słuchał pochwał, nie słuchając rad impresaria: ten ostatni biegał z miejsca na miejsce, z uradowaną miną, błyszczącym wzrokiem, i zdawało się jakby w każdéj chwili do każdego wymawiał: „nie omyliłem się” był w najwyższym tryumfie i szczęściu. Z za kulis pobiegł na korytarze, z korytarzy na salę; wszędzie odbierał dzięki i pochwały należne tenorowi, a którego tylko był dostarczycielem. Tak był szczęśliwy, że powiedzianoby że się wcielił w Tristana i w jego tryumf. Zaspokoiwszy się raz o swego tenora, i nie spuściwszy go z oka ani za kulisami, chciał jeszcze jako widz nacieszyć się widokiem jego; w obwili gdy zapowiedziano drugi akt, i gdy każdy wracał na swoje miejsce, zbiegł skrytym przejściem; a widząc że nikt się na niego nie patrzy, zastukał do drzwi które mu ładna rączka otworzyła; Zamknął drzwi, z dworszczyzną ucałował rękę która się otwieraniem dla niego trudziła i usiadł sobie w kącie. Drugi akt rozpoczął się.
Otello wszedł na scenę, i przyjęty był ogólnym rąk klaskaniem; widziano szczególniéj wszystkie małe piękne rączki uderzające jedna o drugą.
Czekano sceny wyzwania.
W chwili kiedy Fabiano miał ją rozpocząć, i gdy wszyscy za kulisami i na sali szeptali mające się śpiewać słowa; loża która dotąd była pusta otworzyła się; mimowolnie Tristan zwrócił oczy na tę lożę przerywającą powszechną cichość, wlepił nieruchomie wzrok w kobietę w niéj siadającą, podniosł rękę do czoła, jak gdyby bojąc się aby zmysłów nie utracił szczególniejszym sposobem jęknął, i wykrzykując: „To ona! to ona“ wybiegł jak szalony ze sceny, nie myśląc co publiczność zrobi.
Proszę teraz pojąć osłupienie wszystkich, położenie Rodryga, uniesienie złości impresaria i pusty śmiech widzów.
Ucieczka Tristana była tak raptowna, z taką siłą wykonana, że nikt nie miał przytomności zatrzymać go; przeszedł kulisy, udał się na korytarze prowadzące do sali, w chwili kiedy do niéj miał ze swojéj strony drzwi otworzyć, impresario ze swojéj także je otworzył; obydwa twarzami się spotkali ledwie że nie uderzyli. Wystawcie sobie dwa posągi, jeden Pustoty a drugi Strachu uderzające o siebie; nigdy marmury na grobach nigdy w okropnych balladach o strachach, nigdy nawet w przerażających dziwnych snach, nie można było wyobrazić sobie, a cóż dopiero oczami ujrzeć bledszéj twarzy od twarzy biednego impresaria; ten nieszczęśliwy ze szczytu radości i szczęścia spadł tak nieprzygotowanie do bojazni, że twarz jego zdaje się nawet rysy jéj zmienione zostały; usta otwarte, policzki przeciągnięte, zapadłe i blade, oddech krótki suchy, pałający, nogi tak pod nim drżały że zdawało się iż padnie i skona.
— Gdzie lecisz? wykrzyknął, resztką zbywającego mu w piersiach głosu, zamykając drzwi i sobą tamując przejście Tristanowi.
— Pozwól mi pan przejść! wyjęknął Fabiano — Gdzież bieżysz? powtórzył starzec.
— Muszę ją widzieć!
— Kogo?
— Muszę z nią mówić!
— Z kim?
— Z moją żoną.
— Z twoją żoną?
— Tak jest.
— Ale zwaryowałeś!
— Bynajmniéj.
— Ależ twojéj żony tu niema wcale.
— Widziałem ją!
— Gdzie?
— W loży na przeciwko.
I nieszczęśliwy Tristan przesuwał ręką po czole potem oblaném. Co do impresaria, siły jego wyczerpnęły się, drżał jak te światełka fosforyczne drżą pod palcem gdy zapałkę o mur trzemy.
— Aleś się zwiódł, omylił! wyjęknął.
— Nie; a papuga którąm słyszał...
— Jaką papugę?
— Jéj papugę.
— Gdzie?
— W drugiéj ulicy na lewo.
— Tracisz przyszłość swoją całą.
— I cóż mi to szkodzi?
— Niszczysz mnie.
Tristan zbliżył się chcąc drzwi zdobyć.
— Słuchaj, wymówił impresario z resztką w sercu nadziei i wyciągając ręce, chcesz że jednéj rzeczy?
— Jakiéj?
— Czy nie zezwoliłbyś, abym ja na twojém miejscu poszedł rozmówić się z twoją żoną?
— O wcale nie: ja sam chcę z nią mówić.
— Przyjdzie do twojéj loży, obowiązuję się sprowadzić ci ją, tylko dokończ twojéj roli.
— Już niemam głosu.
— Oznajmię publiczności.
— Odejdź że pan do djabła!
— Nie wyjdziesz!
— Zobaczymy!
— Więc mnie zabijesz!
— No! to cię zabiję!
To słowo impresaria natchnęło rozwagą.
— Czyż cię już nic nie wstrzyma?
— Nic na świecie.
— Więc dobrowolnie mnie niszczysz.
— Chcę tylko pomówić z moją żoną i nic więcéj.
— Ależ to jest nikczemnością co mi wyrządzasz.
— Może być.
— Lecz przypomniéj sobie, żeś ubrany jak Otello, nieszczęśliwy młodzieńcze!
Fabiano tracił już cierpliwość, wyciągnął rękę do drzwi.
— Przejdź! odrzekł impresario, oddalając się, i unosząc klucz z sobą, zamknąwszy pierwéj drzwi na dwa spusty, czego tenor nie postrzegł, i uciekał z całej siły zostawiając Tristana aby sobie na próżno ręce mordował.
Impresario przybiegł do teatru, ledwie tyle mając siły że się mógł na nogach utrzymać. Można sobie wystawić co się tam działo.
— Cóż tedy? pytano go ze wszystkich stron.
— To zbójca, odpowiedział.
— Gdzież się podział?
— Niewiem.
— Cóż poczniemy, co tu robić?
— Trzeba zrobić zapowiedzenie.
— I cóż zapowiedzieć?
— Że nagle został dotknięty waryacyą.
— Więcéj nic?
— Powiedz, że jest nadzieja uratowania go; tym sposobem będą się spodziewali ujrzeć go jeszcze.
I w czasie kiedy zasłonę podnoszono i przemawiano do publiczności, biedny człowiek wrócił do siebie, upadł na krzesło, i oparłszy głowę o ręce, płakał nad nieszczęściem które go mogło ze wszystkiém zniszczyć.
Tristan zaś namordowawszy sobie rąk na próżno, wrócił do swojéj loży, spiesznie się rozebrał i zwyczajny strój wziął na siebie. Machinisci widzieli go przechodzącego jakby cień jaki, jak Wilhelm w Leonorze; potém sądząc że do ucieczki pieniądze mu będą potrzebne, wrócił do domu, który jak sobie przypominamy był przyległy do teatru, wszedł do swego mieszkania, wziął wszystkie jakie miał pieniądze w kieszeń, to jest dwa tysiące pięćset franków pensyą naprzód za 3 miesiące zapłaconą i to co od Edwarda wygrał: chciał wyjść aby spotkać żonę przy wyjściu jéj z teatru, lecz w chwili gdy brał za klamkę, usłyszał hałas na schodach i stąpania coraz zbliżające się; wniósł zatem że go chcą zaaresztować, i wrócił do mieszkania.
Przyszła mu myśl schronić się oknem, i zbliżył się do niego; wysokość jaka go oddzielała od ziemi którą ledwie mógł dojrzeć, przekonała go o niepodobieństwie kuszenia się aby ją przeskoczyć, i już odstąpił na chwilę od tego przedsięwzięcia, ale na pierwsze stuknięcie do drzwi, znów powrócił do projektu uciekania oknem. Zdało mu się natenczas, że drzewo rosnące przed oknami, gałęź jedną jakby rękę do niego wyciągało, że gdyby się dobrze rzucił, byłby wstanie pochwycić ją w skoku i za jéj pomocą na dół się dostać. Uderzenia we drzwi zaczęły się powtarzać i stawać coraz częstszemi, wyrzucił więc kapelusz i płaszcz na ogród, wstąpił na wierzch okna i rzucił się w powietrze. Szczęściem zdołał uchwycić gałęź, która gdy się nagle pod nim ugięła, uczuł jakąś niespokojność przez chwilę, lecz z gałęzi na gałęź, raniąc sobie trochę ręce, dostał się do pnia, któren objąwszy rękoma, jakby był Pilad Oresta objął, tryumfalnie dostał się do ziemi.
Natenczas podniósł kapelusz i płaszcz swój i myślał tylko o sposobie wydobycia się z ogrodu. Tym razem już nie potrzebował spuszczać się, ale i owszem wstępować musiał, i już nie skakać z okna na ziemię ale z ziemi skoczyć na mur.
Gdy szukał miejsca, z któregoby wieść na wierzch muru najdogodniéj mu było, posłyszał głosy. Spojrzał się ku oknom i ujrzał je bardzo oświetlone. Schronił się w gęstwinę i widział przesuwające się cienie jakby kilku osób po za szybami. Domyślił się, że drzwi wybili i szukali go zawzięcie. Dobrze więc zrobił że uciekł, tém więcéj, że prócz lekkich zadarć po rękach, nic sobie złego nie zrobił, i że aby go tylko nie przyszli szukać do ogrodu, miał zawsze nadzieję że się z niego wydobędzie.
Ujrzał światła zbliżające się do okien, potém cienie w oknie otwartém, i osoby podnoszące światła nad głowy swoje i patrzące w ogród. Usłyszał nawet wyraźnie impresaria wymawiającego:
— „On tam musi być, idźmy go szukać w ogrodzie.”
To napędziło trochę obawy naszemu bohaterowi. Pierwsza mu myśl przyszła aby przeskoczyć przez mur na ulicę. Znalazł mały wzgórek, który byłby mu użyczył pomocy w tém przypadku; już się gotował przywieść zamiar swój do skutku, gdy posłyszał podobne głosy w ulicy, i zważył sobie słusznie, że i z tamtéj strony przygotowali się do pilnowania go i że z którejby kolwiek strony chciał uciec, wszędzie go w przeciągu kilku minut pochwycą.
Zaczął więc biegać po ogrodzie, szukając wszędzie dla siebie ratunku, gdy znalazł się przed wielkim drzewem które mu już raz tak wiele było pomocném. Pomyślał sobie, że mógłby się ukryć na niém. Rozwaga i zimna krew zaczęły mu po trochu wracać, wziął więc chustkę od nosa i rzucił ją pod murem, wrócił potém do drzewa i zaczął się na nie wdrapywać, z tą samą zręcznością jak pierwéj gdy był zmuszony spuszczać się z niego.
Drzewo było zagęszczone gałęziami, noc była ciemna, schronienie więc wcale było dobie.
Ci co Tristana szukali, weszli małą furtką, widział ich zbliżających się, serce mu tak biło i skakało, jak czasem bije i rzuca się podróżnemu schronionemu także na drzewie, gdy widzi zbliżającego się niedźwiedzia.
Szukali go wszędzie, lecz naturalnie, nie w tém miejscu gdzie się znajdował; i właśnie ten poczciwy impresario szukając i patrząc czy go nie znajdzie koło muru, znalazł chustkę jego, którą Tristan naumyślnie dla odwrócenia ich uwagi w inną stronę, sam pod mur rzucił.
— Panowie! zawołał, umknął już szczęśliwie.
— Którędy? wymówili inni, zbliżając się.
— Tędy.
— Jakże to pan wiedzieć możesz?
— Oto jest chustka, którą pewnie przeskakując mur zgubił.
— To prawda! a więc już daremno go szukać.
— O! ja wiem gdzie go znajdę! odrzekł impresario.
— Czy tak pan myślisz?
— Pewny jestem nawet.
— Czy chcesz pan abyśmy ci towarzyszyli?
— Nie, nie potrzeba.
— Oto dobrze! pomyślił sobie Tristan, wybieg doskonale się udał, pójdzie mnie szukać u Lei.
Trzeba przyznać, że z nie małą pociechą tenor ujrzał jak wyszli z ogrodu i drzwi za sobą impresario zamknął. Jednakże nie zaraz porzucił drzewo. Zapewnił się pierwéj że już do niego nie wrócą i że nie będzie widzianym ani do strzeżonym. W kwadrans, zszedł z drzewa, na palcach przeszedł ogród, i doszedł do muru na który za pomocą wzgórka, rąk i nóg, w drapał się. Ale niesczęściem dla niego, nowa się trudność zjawiła: mur który od ogrodu mógł mieć pięć lub najwięcéj sześć stóp wysokości, od ulicy miał ich dwanaście lub piętnaście; skacząc z takiéj wysokości, narażał się na złamanie rąk lub nóg, albo wszystkiego razem, i na to aby go jak lisa w jamie schwytano.
Położenie jego nie było bardzo przyjemne; zmierzył znów wzrokiem oddalenie, widział że jest znaczne i że go zaczepiać nie wypada. Usiadł spokojnie na murze, jak mógł starał się zrobić niepostrzeżonym, i czekał mówiąc sobie:
— Poczekam, może kto przechodzić będzie.
Tristan zaczął rozmyślać o swojéj przygodzie, gdy w tém posłyszał stąpanie; spojrzał się w stronę z któréj się chód słyszeć dawał, i postrzegł grubego i wielkiego jegomości, wracającego spokojnie pewnie do domu i idącego pod murem.
Fabiano przygotował się, czekał, aż jegomość ów nadejdzie pod niego, i w chwili kiedy można było linię prostą od nóg tenora do głowy grubego pana wyciągnąć, nasz bohater rzucił się na biednego przechodzącego, upadł mu zgrabnie (musimy przyznać) obydwoma rękami na plecy, i tym sposobem skrócił sobie połowę drogi którą miał do przebycia; z pleczystego jegomości zeskoczył na ziemię a uciekając krzyknął tylko:
— Dzięki ci panie!
Zacny jegomość, potoczył się i wywrócił na ziemię, nie pojmując zkąd mu się zwalił człowiek na plecy; zapewniwszy się, że ani ręki ani nogi nie złamał, zamiast narobić krzyku, podniósł się cicho, otrzepał z kurzu suknię, nie sprowadziwszy nikogo aby się podziwiał jego przygodzie, i spokojnie poszedł w swoją drogę.
— To dowodzi, że mędrcy się znajdują we wszystkich krajach, i że Tristan upadł właśnie na takiego mędrca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.