Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
I.
DŁUGA ALE PRAWDZIWA HISTORYA.

Tristan powrócił do siebie dosyć zadowolony z wieczoru; musimy powiedzieć, że wygranie stupięćdziesięciu ludwików i pewność że jest przez Leę kochanym, nadawały twarzy i sercu nawet jego barwę szczęśliwości, któréj biedny chłopiec oddawna nie miewał.
Jeszcze oprócz tego cieszył się sam z siebie, zrobił wrażenie jakiego nie spodziewał się wywrzeć. Pokazał się zawsze wyższym nad tych z którymi rozmawiał, i nikt równie jak on, nie mógł utrzymać rozmowę i rozwiązać jednéj z tysiącznych kwestyi o pięknych sztukach, z taką dokładnością i znajomością rzeczy, jak jemu się to udało. A potém gdy śpiewał, podchwycił pewne spojrzenia z których teraz będąc samotnym, mógł z całą próżnością pysznić się, pa których, dla tego samego, że je Lea widziała mógł budować całą spekulacyą na miłość śpiewaczki. Ostatecznie mówiąc, był to bardzo szczęśliwy człowiek po powrocie do domu; zwłaszcza gdy przechodząc koło zwierciadła, bezstronnie mógł sobie przyznać, że pomiędzy temi z któremi się znajdował, mało było takich którzy mu wyrównać mogli.
Położył się śród najsłodszych rozmyślam sny miał najmilsze, a obudził się aż o trzeciéj po południu z dobrym apetytem.
Ubrał się jak mógł najspieszniéj i zszedł do Impresaria na obiad. Ten przyjął go z pochlebnym i przyjacielskim uśmiechem i wymówił:
— A no! mój zdobywco! dobrześ spał?
— Doskonale!
— Nieprawdaż że brawa w miły sen ukołysują? i że ci to będzie miłą rzeczą, codzień być tak kołysanym?
— Tak jest kochany mistrzu, byłeś więc ze mnie zadowolonym wczoraj?
— Zadowolonym!... zachwycony byłem! Boś też był wspaniałym! Przypomniałeś mi mego tenora co to umarł z miłości... a propos, miłości strzeż się!
— Czego się mam strzedz?
— Wczoraj podchwyciłem pewne spojrzenia.
— Któreby mnie mogły któregokolwiek dnia uszczęśliwić?
— Nie, któreby i owszem mogły to zrobić że głos byś stracił.
— A z jakich oczu wychodziły te spojrzenia?
— Nie wiesz?
— Zupełnie nie wiem.
— No! w takim razie jeszcze się znałeść może ratunek, więc ci nie powiem.
— Źle zrobisz, bo zamiast jednemu, będę wierzył wszystkim spojrzeniom, i niebezpieczeństwo będzie większe.
— No! błyszczały wejrzenia z oczu czarnych.
— Ah! doprawdy! które się nazywają.
— Nazywają się Lea.
— Już je znałem.
— Oczy?
— I spojrzenia także.
— Uważaj dobrze; mój młody chłopcze, nasza prima donna to prawdziwa Cirice, nie rachując jeszcze że jest dobrze strzeżoną.
— Przez kogo?
— Przez jednego młodego człowieka bardzo w niéj rozkochanego, i przez drugiego dojrzałego nie mniéj ją kochającego.
— I cóż z tego?
— Oto to, że sobie dwie ściągniesz sprawy.
— Młodego się zrani, starego czyli dojrzałego się zabije.
— Do tego masz jeszcze miłe związki ze szpadą!
— Już co na to, to się nie uskarżam, bom temu winien poznanie się z panem.
— To prawda, jednakże miałeś smutną minę dnia owego.
— Do licha! rozmyślałem: czy nielepiejby było dobić się wtenczas.
— A czy teraz jesteś szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Komu żeś winien to szczęście?
— Bez zaprzeczenia tobie kochany mistrzu!
— A więc trzeba mi za nie wynagrodzić.
— Co robiąc naprzykład?
— Nierozkochać się w mojéj pierwszéj śpiewaczce.
— Jeżeli się rozkochani lub już jestem rozkochanym, to twoja wina panie.
— A to jak?.
— Dałeś mi pan jéj mieszkanie, co było przyczyną że nim ją poznałem jużem o niéj myślał.
— A teraz gdy ją znasz?
— Rozmyślam trochę więcéj.
— Młody człowieku! tego dokażesz, że ja umrę ze zgryzoty!
— A pan to zrobisz że ja umrę z wielkiéj mądrości i rozsądku. Oddałem panu na pastwę mój żołądek, ale uprzedzam pana, że serce dla siebie zostawiam.
— Ależ przez tę miłość glos stracisz!
— Niebezpieczeństwo którego się pan najwięcéj obawiasz.
— Nie zaprzeczam, ale to może być przyczyną że duszę twoją także stracisz.
— Oh! ta należy do innego jak pan dyrektora, wdzierasz się w cudze prawa mój drogi mistrzu, prawisz kazania...
— No! ostatecznie przyrzecz mi...
— Nic ci panie nie przyrzekam, chyba to tylko, że punktualnie będę na próby przychodził; że będę wydobywał ut, aż się sala od oklasków rozwali: że będę cię kochał jak zasługujesz aby cię kochano. Potém wszystkim opuszczam cię, idę ubierać się; a potém pójdę przekonać się czy wasi Austryacy zawsze tak szkaradni, a Medyolanki tak samo piękne, jak mi się z początku wydawało.
I Tristan rzuciwszy serwetę na krzesło, zniknął.
Impresario zostawszy sam na sam, otworzył sobie szafkę, wyciągnął z niéj butelkę, nalał w szklankę płynu podobnego kolorem do roztopionego topazu, spojrzał miłosném na nią okiem i duszkiem ją wypróżnił. Potém zatkał butelkę, zamknął ją w szafę i zasiadł z błogosławioną miną, co dowodziło że jeżeli wyraźnie nie pił, dla zapomnienia miłostek Fabiana; te przynajmniéj pić mu nie przeszkadzały.
Co do tego ostatniego, rzeczywiście się ubrał i wyszedł przejść się po mieście. I bądź przypadkiem, bądź z namysłu, przeszedł pięć czy sześć razy, około domu w którym Lea wieczorem grać miała, i którą spodziewał się, że ujrzy wychodzącą. W istocie wyszła, ale ten którego Impresario nazwał dojrzałym, jéj towarzyszyl. Z daleka szedł za nią, widział jak sama weszła do teatru, on tam wszedł także, tak zręcznie i spiesznie, że jak Lea zeszła z loży na scenę, on, wyszedł na przeciw niéj.
— Dzień dobry, odezwała się, dzisiaj bardzo źle śpiéwać będę:
— To niepodobieństwo.
— Otóż pochlebiasz mi, jednakże potrzebuję więcéj pociech niż pochlebstw.
— Jeżeli potrzeba do pocieszenia twego pani, jednego... szczerego, poświęcającego ci się przyjaciela, odrzekł młody człowiek, nie potrzebujesz go szukać. Cóż ci jest pani?
— To mi jest, odpowiedziała Lea, iż myślałam żem się już nazawsze uwolniła od miłości człowieka którego nie kocham, a tym czasem postrzegłam że rzecz się ma inaczéj.
— Pani się uskarżasz żeś kochaną?
— Pewnie.
— Miłość jednakże mężczyzny, nie jest nigdy nieszczęściem dla kobiéty.
— I owszem, gdy kobiéta jest kochaną przez mężczyznę którego nie kocha, lub gdy sama kocha bez wzajemności.
— Więc pani kogoś kochasz?
— Może.
— A odkąd?
— Od chwili, kiedym tego o którym ci mówię, oddaliła od siebie.
— A od kiedy go pani oddaliłaś?
— Odtąd jak kocham innego, odrzekła Lea śmiejąc się; i unikając tym sposobem od wymienienia daty.
— A jednakże pani nie sama wyszłaś od siebie.
— Toś mnie pan widział wychodzącą?
— Tak jest, widziałem.
— Pan przechodziłeś?
— Nie, czekałem.
— Czego?
— Żebyś pani wyszła.
— A to na co?
— Dla tego, że nie pojmując większego szczęścia, nadto, które czuję jak ciebie widzę, staram się o niego, jak najczęściéj tylko mogę. Widzisz pani że jestem śmiały, wyzywając wstręt twój do tych którzy cię kochają.
Lea nie odpowiedziała nic, ale uśmiechając się, spuściła głowę.
— Więc nic chcesz mi twoich zmartwień powierzyć?
— Nie mogę ci tylko powiedziéć, że nie prowadzę życia bardzo szczęśliwego.
— Wymagająca jesteś! Znajdowałaś się wczoraj między najwytworniejszemi mężczyznami, między najpiękniejszemi w Medjolanie kobiétami. Byłaś zarazem najpiękniejszą i zazdroszczono ci najwięcéj, a dzisiaj się uskarżasz.
— Właśnie téż, wszystko to zasmuca mnie, że wieczory jedne po drugich następują, a jedne do drugich niepodobne.
— Cóż chcesz?
— Chciałabym gdy wracam, nie znaleźć się samotną i zachmurzoną; jak to zawsze ma miejsce po widowisku. Czy myślisz że to przyjemnie prowadzić takie jak ja życie?
— Cały świat ma udział nieprzyjemności i nudów, na które się skarżysz.
Czy myślisz, że to milo, powracać samemu do siebie jak mi się to codzień zdarza, od czasu mego w Medjolanie pobytu? A jednakże nie skarżę się, bo tak sobie ułożę wszystko, że czy to w dzień czy wieczorem, muszę napatrzyć się tyle na tych których kocham, że potém śni mi się o nich, a i to już szczęściem kiedy można marzyć i śnić o ukochanych. Pani co innego, nigdy cię nie widzę wracającéj samotnie. zawsze ci któś towarzyszy.
— Złośliwy, odparła Lea: powinienbyś wiedzieć że to właśnie jest przyczyną nudów moich.
— Jakże pani chcesz, abym to mógł wiedziéć?
— Powinieneś był to odgadnąć.
Uśmiéch zadowolenia przesunął się po twarzy Tristana, ale go Lea nie widziała.
— To jednak dziwna rzecz, wymówił Tristan, biorąc obydwie ręce Lei w swoje ręce, ja ciebie kocham, kochasz mnie może także? któż to wie? i zamiast żebyśmy to sobie szczerze i otwarcie powiedzieli: bierzemy, a szczególniéj ja biorę sobie drogę krętą, błędną: wymawiam tysiąc nic nieznaczących wyrażeń, które jednak zawsze się tłomaczyć mogą tak: „kocham cię“, tracimy czas którego bardzo żałować będziemy, gdy dojdziemy do wieku w którym kochać jest nieszczęściem. a wyznać kochanie niedorzecznością.
— No! otóż widzisz właśnie jak się rzecz ma z tym który mnie co wieczór odprowadza, on jest w nieszczęściu że mnie kocha, a ja, że słyszę jak mi to powtarza.
— Czy o tym mówiłaś mi dopiéro?
Lea zrobiła znak głową, że nie, Tristan zrobił drugi znak, który jakby mówił: „ah! pojmuje tedy twój smutek.” Lea westchnęła, Tristan także westchnął, co zrobiło, że usłyszéć było można, dwa fałszywe westchnienia.
— Słuchaj! wymówił tenor, dobra mi myśl przyszła:
— Jaka? powiedz prędko, bo zaczynać mają.
— Mam się zemścić, na kimsiś także.
— Na kim?
— Na dyrektorze.
— Dla czego?
— Wiesz jak mnie źle karmi.
— Tak, wiem.
— No, więc zemściemy się oboje, ty za smutek i samotność, ja za moją lichą strawę, wieczerzajmy dzisiejszego wieczoru razem.
— To prawda; że myśl dobra, jest jednakże jedno nieszczęście.
— Jakież?
— Takie: że pomimo doskonałéj twojéj konvbinacyi, ta nie da się przywieść do skutku.
— Dlaczego?
— Bo właśnie dzisiejszego wieczora, nie ma u mnie samotności.
— A do djabła! jest jeszcze jeden sposób!
— Doprawdy! jaki?
— Powierzysz mi się?
— Duszą i ciałem.
— Chwytam cię za słowo.
— Cóż zrobisz w takim razie?
— Jeżeli byłabyś chorą, zostałażbyś samą?
— Zapewne.
— W dziesięć minut będziesz chorą.
— Nie uwierzy mi, zawsze mi powtarza, że jestem chorą tylko dla niego.
— Będziesz chorą dla wszystkich.
— Cóż zrobisz?
— Zobaczysz, połóż rękę na czole, tak, dobrze, i czekaj na mnie.
I Fabiano zniknął.
Poszedł szukać reżysera.
— Zrób pan oznajmienie publiczności.
— Jakie oznajmienie.
— Oznajmij pan, że panna Lea nagle zasłabła i wzywa wyrozumienia publiczności.
— Czyż byłaby doprawdy tak słabą?
— Nie, ale ochrzypła, idź pan prędko.
Tristan wrócił do Lei.
— Stało się już, wymówił.
— Jestem chorą?
— Tak jest, zaraz mają zgromadzonym to oznajmić!
— Oh! doprawdy, to śliczny żart.
— Będzie zmuszonym mu uwierzyć.
— Muszę spróbować, fałszywie zaśpiewać:
— To napróżno, nie dokazałabyś tego:
Zrobiono oznajmienie. Lea wyszła na scenę; publiczność jak zawsze, ujrzawszy ją wchodzącą klaskała; co zdawało się iż mówi: „powiedziano nam że jesteś chora, więc z radości klaszczemy widząc cię zdrową”.
Śpiewała lepiéj niż zawsze, kwiatami zasypaną została przy końcu pierwszego aktu. Posłała Rozettę do siebie aby wszystko przygotowała do zemsty, to jest do wieczerzy.
— Słuchaj, wymówiła Lea do Tristana, to z tego będzie: że mnie odprowadzi, wejdzie na górę i nie odejdzie aż mnie w łóżku leżącą ujrzy.
— A jeżeli nie odejdzie?
— O! odejdzie, zresztą, ty nie wejdziesz na górę, aż ujrzysz drugie na prawo okno otwarte.
— A jeżeli się to okno dopiéro o szóstéj z rana otworzy?
— O! otworzy się przed tą godziną, bądź spokojny. Pójdziesz na górę i lekko zastukasz. Rozetta ci otworzy. A innych służących spać wyszlę pierwéj.
— Dobrze, więc już powiedziano?
— Już.
Po widowisku Tristan poszedł do siebie, przez przezorność wziął złota w kieszeń, i zszedł napowrót. Ale w chwili kiedy nogą na pierwszy wschód stąpił, usłyszał kogoś cichaczem schodzącego, wyraźnie z chęcią aby go nie postrzeżono. Nachylił się i postrzegł Impresario w jednym z najwykwintniejszych jego ubiorów. Dał mu wyjść spokojnie, a w kilka minut potém wyszedł sam także, a ponieważ podług wszelkiego podobieństwa, nie spodziewał się aby telegraficzne okno było już otwarte, postanowił dla zabicia czasu iść za swoim dyrektorem, dla dowiedzenia się gdzie on też tak po nocy udawać się może.
Prowadził więc za nim, kroki i oczy swoje, ale w pewnéj odległości; widział go drypczącego pod murem i szukającego cieniu.
— Gdzie też u djabła o téj godzinie udaje się mój szanowny kaznodziejski dyrektor? mówił do siebie Tristan: o téj godzinie, tylko złodzieje, lunatyki, rozkochani i koty wychodzą; trzeba przyznać że nie wiem aby posiadał któren z tych wad lub przymiotów; gdzie on idzie u djabła? Nie ma nawet zamówki szukać tenora, od czasu jak mnie znalazł. A idźmy za nim.
I w istocie Tristan ciągle postępował za starym, drobnym krokiem pod murem idącém.
Tym sposobem, Impresario przeszedł dwie ulice; potém poszedł na trzecią, zupełnie naszemu przyjacielowi nieznaną. Przybywszy na trzecią, przyspieszy! kroku, i wkrótce zatrzymał się przed domem mającym jedno piętro, które ledwie na 8 lub 9 stóp od ziemi okna swoje miało, a które z czterech lub najwięcéj pięciu pokoi składać się mogło. Nad domem tém, dymniki jak w mieszkaniach na północy, wychodziły na ulicę.
Mały jegomość uderzył dwa razy we drzwi; młoda dziewczyna wyjrzała oknem i siodłem miłym głosem odezwał się:
— To ty mój drogi?
— Tak jest mój aniele, odpowiedział najtkliwszym jak mógł głosem.
— Zaraz ci otworze, zaczekaj.
Światło z okna zniknęło i nie pokazało się aż gdy dziewczyna zeszła drzwi otwierać.
— Ah! to dobrze mój drogi mistrzu; wy<mówił do siebie Tristan, widzę że ty ztąd, kupujesz wieczorem morały, które mi z rana prawisz.
I szczęśliwy z odkrycia tajemnicy, skierował kroki swoje do domu Lei, okno było otwarte; wszedł ale nie uważał, że go podglądano tak jak on Impresaria podglądał.
Wszedł na górę i jak mu śpiewaczka kazała, lekko zasztukał, a Rozeta przyszłemu otworzyć.
Stół był nakryty, i Lea w najśliczniejszym jaki tylko być może negliżu, pokazała się.
Rozetta otworzyła drzwi na taras i przechadzała się po nim, nagle weszła i odezwała się do swojéj pani.
— Czy pani kiedykolwiek wątpiła że ją kochają?
— Tak jest, wątpiłam niekiedy; a spojrzawszy się na Tristana, dodała, teraz już nie wątpię.
— Bo jeżeliby pani jeszcze wątpiła, byłabym możności dać jéj dowód, że w istocie jest przeciwnie.
— A gdzież ten dowód?
— Dowód jest na ulicy, gdzie od dwóch godzin już spaceruje.
— Edward? zapytała Lea.
— Tak jest, pani.
— Otóż mylisz się Rozetto! jeżeli się przechadza, to nie dlatego że mnie kocha, tylko dla tego że pana nienawidzi.
— A! jeżeli go nienawidzi, to na niego czeka! Ah! gdybym śmiała dać roztropną panu radę, tobym mu powiedziała, żeby panią prosił o gościnność na noc dzisiejszą: bez czego byłby w niebezpieczeństwie z życiem, pericolo de vita jak włochy mówią.
Nazajutrz gdy Fabiano wychodził, Rozetta przyszła do niego i uśmiéchając się wymówiła:
— Gdy pan powrócisz, mogę nie być w domu, bo czasem wychodzić muszę, w takim razie weź pan ten klucz.
I oddała mu klucz przez Edwarda zwrócony.
A ty moje dziécię, weź te dwadzieścia pięć ludwików, „wymówił Tristan; dziesięć za twoją radę, dziesięć za klucz, a pięć dla zaokrąglenia summy.
A! no powiedziała do siebie służąca, zamykając drzwi za Tristanem, oczywiście i najwyraźniéj pani prawdę mówiła; aktorowie więcéj warci, niż ich sława.
Tristan uprzedził wyobrażenia i myśli Lei, mówiąc, że nie był w stanie dać przyzwoitego bytu kobiecie którąby kochał, bo może już zrozumiał, albo przeczuł podanie jakie mu kochanka zrobi. Lecz kobiéty mające zawsze żądze, i pretensyą okazać się wyższemi nad mężczyzn, bardzo są uszczęśliwione, kiedy mogą zrobić wielkie poświęcenie: bo to poświęcenie nietylko że jest przyjemnem: bez przyjemności bowiem nie robiły go, ale nadto zapewnia im wyższość, nad tym dla którego je wykonywają. Zresztą mało jest kobiét w położenia Lei, któreby zająwszy się bez majątku człowiekiem, nie były skłonne porzucić zbytkiem otaczające przywiązanie innych mężczyzn, pewne z resztą będąc, że pierwszego dnia gdyby inaczéj myślić zaczęły, a chciałyby do dawnego bytu powrócić, ich czyny zamiast spaść na cenie podniósłby się jeszcze.
— O czém myślisz? nagle zapytała Lea Tristana, który głowę oparłszy, na kolanach młodéj kobiéty, zdawał się głęboko rozmyślać.
— Myślałem teraz, że jeżeli Bóg stworzył różne rodzaje szczęścia, ja znam tylko jedno.
— A jakie?
— To jest, abym mógł nazawsze tak jak w téj chwili pozostać abym miał taką jak teraz podporę pod moją głowę, żebym takie ręce czuł w moich, i takie echo serca mego słyszał.
— Pochlebco! nie ma sposobu złapać cię na złym uczynku.
— Dlatego że zawsze o tobie myślę, i że mi łatwo powiedzieć to co myślę.
— O tak, byłoby to szczęściem tak wielkiém dla mnie jak i dla ciebie, i rozmyślałam nad sposobami jakiemiby ci to szczęście nazawsze zapewnić.
— Czyż go nie mamy?
— Nie całkowicie przynajmniéj. Byłżebyś szczęśliwym tak żyjąc?
— I ty się pytasz?
— I niczegóż byś nie żałował?
— Niczego chyba tego, żeśmy go tak późno używać zaczęli.
— I niczegobyś nie pragnął?
— Tego tylko, żeby zawsze to szczęście trwało.
— Mój drogi, chcę więc żeby takie szczęście twojém było. Życie jest tak krótkie, a czasem tak smutne, że ledwie w niém można znaleść sposobność do zrobienia szczęścia, tym których się kocha, a ja ciebie kocham, czy wierzysz temu?
— Wierze we wszystko, co mi usta twoje mówią i co mi obiecują twoje oczy.
— No otóż we dwoje żyć będziemy, nic więcéj tylko my dwoje.
— Co chcesz mówić?
— Chcę to powiedziéć mój przyjacielu, że dotąd zwodziłam się w wyobrażeniu o prawdziwém szczęściu na tym świecie, zasadzałam go na zbytku ciężącym mi teraz, zlewanym na mnie przez ludzi których nie kochałam: myślę że mi wystarczy mego talentu do życia; — że chcę odtąd serce moje oddać a nie przedawać; że od kilku dni dopiéro, rozumiem co to jest miłość, i że nie znam większej rozkoszy i szczęśliwości nad tę, iż sama tylko, i to całkowicie należę do człowieka którego kocham; o! bo kocham cię mój Tristanie: otóż mówię ci, że jeżeli chcesz utworzymy sobie byt szczęśliwy, będziemy żyć razem, zawsze razem, jedno dla drugiego, bez innej obcéj myśli, bez innego zatrudnienia, bez innych potrzeb, prócz naszéj miłości! Wszystko dla ciebie, wszystko tobie jednemu! Pójdę żyć z tobą, ucieknę od zbytku który mnie trudzi, będę pyszna twoją sławą, ty moją; twoja miłość święta i bez granic, odkupi przeszłość moją, słanie się mojém nawróceniem; a Bóg widząc mnie tyle kochaną i tak kochającą, przebaczy mi błędy moje. No cóż ci jest? uśmiéchasz się?
— Tak jest, uśmiécham się i to ta twoja ufność, w siebie samą uśmiech mój sprowadza, Tak jest, w téj chwili wszystko to myślisz co tylko mówisz; zrobiłabyś wszystko co obiecujesz; bo cóż cię przymusza do tych obietnic: ale na co one? prędzéj czy późniéj postrzeżesz się żeś zbłądziła tak postępując, i ty która mnie teraz kochasz, dojdziesz do tego, że mnie może nienawidziéć będziesz. Ja sam byłbym nieszczęśliwym, żałowałbym bezustannie dla ciebie tego zbytku, z łona którego cię wyrwałem, a do którego nie mógłbym cię powrócić: mogłaby przyjść taka chwila, w któréj ty sama wyrzucałabyś mi poświęcenie któreś dla mnie uczyniła. Czy myślisz, że lata szczęścia nagrodziłyby mi taki wyrzut? zresztą, ja nie jestem sam jeden na ziemi; może kiedyś ujrzawszy innego człowieka, postrzeżesz że mnie już nie kochasz tylko tamtego, natenczas albo mi pozostaniesz wierną i to będzie więcéj niż poświęceniem, bo będzie jakby karą którą na siebie nałożysz, albo też zwodzić mnie będziesz, i począwszy od téj chwili stano ci się nieznośnym, bo będę przyczyną wyrzutów twoich. Nie, moje dziecię, rozważ wszystko, bądźmy oboje wolnymi, wejdź w serce swoje, a przyznasz mi że mam słuszność tak mówiąc.
— Może masz słuszność, odpowiedziała z westchnieniem Lea, ale gdybyś mnie rzetelnie, rzeczywiście kochał, tobyś tak nie rozumował.
— Właśnie dla tego że cię kocham tak rozumuję. Czy myślisz żeby mi nie było słodszém życie takie, w które nikłby nie miał prawa wmięszać się? Lecz chociaż młody jestem, dosyć się już w nieszczęściu nażyłem, abym nie mógł poznać dobra jakie mi przypadkowość nastręcza, a nie odrzucał tego co mi się złem zdaje; żyj moja Leo, życiem jakiem dotąd żyłaś; kochaj mnie trochę, bo niepojmuję żeby się cokolwiek takiego na świecie znaleść mogło coby mnie równie jak twoja miłość uszczęśliwiło, a za miesiąc, może za dni piętnaście, nawet dziękować mi będziesz za radę którą teraz daję.
— Niech będzie wola twoja, odpowiedziała Lea.
I milczenie nastało między dwoma kochankami. Po kilku minutach, usłyszano na ulicy głos małéj dziewczyny, śpiewającéj i przygrywającéj sobie na gitarze. Lea powstała.
— Gdzie idziesz? zapytał Fabiano.
— Idę dopełnić ślubu.
I śpiewaczka poszła do komina, wzięła luidora z woreczka, zbliżyła się do okna, otworzyła go, wyszła na taras i rzuciła pieniądz dziewczynce. Potém oparłszy się o poręcz, pozostała tak w zamyśleniu, jak gdyby wciąż słuchała tej piosnki ludu, a w rzeczywistości, słuchała myśli wzbudzonych w jéj umyśle i sercu tym śpiewem.
Tristan zbliżył się do Lei.
— Czy się na mnie wciąż żalisz? zapytał.
— Nigdy na ciebie nie żaliłam się.
— Ale, zdaje się, jakbyś gniewała się trochę na mnie?
— Najmniejszéj rzeczy, słucham tylko.
— Czyż ta piosnka ma wdzięk jaki dla ciebie?
— Wdzięk, jaki się znajduje w tém go nam dzieciństwo nasze przypomina!
— Co chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę to powiedziéć, że jak teraz to dziecię tak ja śpiewałam po ulicach kiedy byłam małą, i że ta dziewczynka mi to przypomniała.
— Tyś śpiewała po ulicach?
— Tak jest, to mnie depoetyzuje trochę? nieprawdaż?
— Przeciwnie, jeszcze jest piękniéj dojść do tego stopnia do jakiegoś dojść potrafiła.
— To względnie, podług drogi jaką się postępowało, odrzekła z westchnieniem młoda kobiéta. Biedne dziecko! widzisz jak ono szczęśliwe! podniosła właśnie luidora. Zobaczyła że to sztuka złota, i widzisz jak się do mnie uśmiécha, i przesyła mi całusy ręką przyzwyczajoną do wyciągania i dostawania w nią datku. Nie będą jéj dzisiaj w wieczór bili; przynajmniéj to zyskała tędy przechodząc.
— A dla czegóż miałaby być bitą?
— Dla czego? czy myślisz że ten człowiek który jéj towarzyszy, nie wymaga od niéj, ażeby zarobiła nie tylko sobie saméj na życie, ale jeszcze dla innej któréj może nie widzimy kobiéty; czy myślisz, że jak biedne dziecko wróci z próżnemi rękoma, to jéj pozwolą inaczéj jak z próżnym żołądkiem usnąć? wcale nie, wybiją ją, będzie płakać biedna, a nazajutrz musi znów rozpoczynać. Zresztą, nie wiem czy ta dziewczynka była bitą, ale co do mnie, to wiem że nią bywałam.
— Ciebie bito? ciebie?
— Tak jest, mnie.
— A któż cię tak bił?
— Moja matka.
Tristan umilkł. Lea ze smętnością mówiła daléj:
— Tak, nieprawdaż? to okropnie powiedzieć a szczególniéj pomyśléć sobie, że się przyszło na świat z wszystkiemi uczuciami, w których powinnoby się szczęście w przyszłości znaleść, z wszystkiemi natchnieniami rozumu i serca; zdaje nam się żeśmy wprost od Boga dostali ojca i matkę, którzy nas kochać winni, równać i oczyszczać drogę życia dla naszych nóg niemowlęcych, a zamiast żebyśmy w nich znaleźli miłość nie znajdujemy nawet litości! A jednakże to co ci mówię, jest prawdą. Mój Bożo! ty wiesz co ja się nacierpiałam, i może mi wiele przebaczyłeś przez wzgląd na pierwsze moje w dzieciństwie boleści.
— Biedny aniele!
— Otóż to jest przyczyna, dla któréj dopiéro co smutna byłam; bo skoro tylko wspomnę sobie że nigdy nie byłam kochaną i że teraz kochać mogę kogoś, a ten mnie może nie kocha, to drżę cała!
— Oh! kocham cię!! Wymówił po cichu Tristan.
— I sprawiedliwie! odpowiedziała.
Wziąwszy tenora za rękę, powróciła na miejsce i usiadła tak samo jak przed kilką minutami siedziała. Fabiano znów położył się u nóg jéj, wziął jéj ręce i patrząc się na nią wymówił:
— Opowiedz mi wszystkie twoje w dzieciństwie przygody.
— Oh! smutnie odpowiedziała. to cię nudzić będzie. A potém, mnie samą to bardzo zasmuca, i do czegóż to opowiadać?
— Proszę cię oto.
— Prosisz mnie?
— Tak jest.
— A potém, wypełnisz we wszystkim wolą moją?
— Może.
— Ja ci nie zrobię w połowie zwierzeń, to też nie chcę na pół obietnicy.
— No! dobrze, zrobię to wszystko co cię uszczęśliwić będzie mogło.
— To ma znaczenie podwójne.
— No proszę cię, opowiadaj.
— Niechże tak będzie, kiedy tego chcesz koniecznie.
I przysunęła czoło swoje do Tristana, który ją jak brat siostrę pocałował, potém położył głowę na kolanach pięknéj śpiewaczki i słuchał.
— Od najdawniéj jak tylko sobie mogę przypomniéć, widzę się na ulicy, zaczęła Lea, mój ojciec i moja matka wstawali bardzo rano, i mnie za sobą ciągnęli śpiewającą i zbierającą kilka sons, za co bywał kupowany popas wieczorny, do którego nie zawsze należałam! Dziecka każdego ojczyzną jest kolebka, téj wcale nie miałam, bo o ile przypominam było tylko trochę barłogu w ciemnym opuszczonym i ogołoconym zakątku, gdzieśmy sypiali. Wieczorem, kładziono mnie w nogach tego czegoś podobnego do łóżka, i tam różnie, to jest dobrze i źle sypiałam. Ojczyzną moją było każde takie miejsce gdzie były ulice, na których śpiewać można było.
Przypominam jednak sobie, że miałam jakieś zabawki, te marzenia dziecinne. Byłam jak się zdaje miłą i grzeczną: i kiedy niekiedy biedna jakaś kupcowa, przedąjąca cacka, a mieszkająca na téj saméj co my stronie, jeżeli jéj dzień pomyślnie poszedł, darowywała mi lalkę; zawsze takiego wieczora w którym dostałam lalkę, byłam bardzo szczęśliwa, nie spałam zwyczajnie z radości; piastowałam i trzymałam moją lalkę, jak mi się zdawało iż się powinno trzymać i pieścić istotę którą się kocha; całowałam ją jakbym była chciała aby mnie całowano; ale to miało także swoją niewłaściwość, bo kupcową nazywałam mamą, gdyż ona całowała mnie, a moja prawdziwa matka biła mnie tylko; musiałam wiec wyrzec się téj drogiéj nazwy, któréj pomimo méj woli nie mogłam nadać téj, którą Bóg przeznaczył aby ją zrozumiała i czuła.
— Biedne dziecię! pomruknął Fabiano.
— O! tak, biedne dziecię! a późniéj biedna dziewczyna! odezwała się Lea. Opisać ci życie nasze szczegółowo, byłoby niepodobieństwem: każdy dzień jedne więcej nędzę sprowadzał. Jednakże ja rosłam, już miałam kończyć lat siedm, już powinnam była zarobić sobie na własne życie. W siódmym roku!... byłam wątłém i najnędzniejszém stworzeniem, jakie na świecie ujrzéć można było; byłam tak bladą jak gdybym w każdéj chwili umierać miała: ręce tak miałam chude, że za uderzeniem, zdawało się, iż się jak kawał szkła skruszyć powinny... Takie jak ja słabowite i nędzne dziecię gdyby należało do możnej jakiéj rodziny, byłoby pewnie przez trzech lub czterech doktorów pielęgnowane; pojmujesz że o mnie nie radzono się ani jednego; może też i to mnie uratowało. Wieczorami w zimie, dawano mi chleba z serem, a chleba z wiśniami albo z niedojrzałemi lub nadgniłemi brzoskwiniami dostawałam w letnie wieczory; jeżeli dzień szczęśliwie poszedł, to mi dawano brzydkiego mięsa, do którego największy wstręt miałam, nie tylko jeść go, ale patrzéć jak go jedzą. Zresztą, nie miałam się czego obawiać abym dużo takiego mięsa jeść musiała, mój ojciec bowiem i matka z żarłoctwem rzucali się do niego, co było aż przestraszające. Ja wtenczas bawiłam się najczęściéj z moją lalką, ubierałam ją, całowałam, i to wszystko z nią robiłam co zwykle dzieci z lalkami robią z tą tylko różnicą, że byłam zwykle smutniejsza od innych dzieci. Było to pewnie przeczucie wielkiego nieszczęścia, które na mnie spadło. Matka Toussaint, nasza sąsiadka, kupcowa, od niejakiego czasu wychodziła późniéj a wracała wcześniéj, i za każdym razem jak przechodziła koło nas, słyszałam ja kaszlącą długim, mordującym, okrutnym kaszlem, który mi piersi rozdzierał, tak jak gdybym sama kaszlała. Matka Taussaint posiadała całe moje przywiązanie; ona mnie całowała jak mnie wybito, ona mi dawała lalki i psy papierowe: pojmujesz, że chybabym była bez serca i zupełnie niewdzięczno, gdybym nie była gotową w ogień się za nią rzucić. To mi sprowadzało kiedy niekiedy mocne klapsy, które nawet nie znajdowały się w programie, lecz jakoś byłam wewnętrznie przekonaną, że z takiéj przyczyny i dla takiego celu, otrzymane szturchańce nie powinny bolić i nie trzeba się było na nie skarżyć. Jednakże biedna matka Toussaint rozpaczliwie kaszlała. Razu jednego gdy się za rodzicami wlokłam przez ulicę, trzymając moją lalkę i prowadząc z nią rozmowę któréj cała proza moją była, jakiś pan przechodzący dał mi dwa sous. Pierwszą moją myślą było pobiedz za matką i oddać jéj pieniądze, lecz zatrzymałam się, bo moja matka nie widziała jak mi je dano. Ukradkowym sposobem włożyłam dwa sous w moją kieszonkę, i na na zakręcie ulicy wbiegłam do kupca korzeni.
— „Panie, wymówiłam pokazując mu dwa sous, na zarobienie sobie zaufania, czy przedąją tu co takiego od czegoby można kaszel zgubić?
— „Tak jest, moje dziecię, odpowiedział, różki przedają.
— „Czy to na kaszel dobre?
— „Bardzo dobre.
— „Czy pan mi raczysz dać ich za dwa sous? To dla jednéj biednéj staréj kobiéty, która okrutnie kaszle, którą bardzo kocham; chcę jéj to dać żeby więcéj nie kaszlała.
— Ile mogę sobie przypomniéć — zdawało mi się że kupca wzruszyły moje słowa, które mi się zdawały bardzo proste.
— „Masz moje dziecię, odezwał się, oto są rożki.
— „Dziękuje panu kupcowi.
— Oddałam mu dwa sous, włożyłam różki w kieszeń i udałam się za rodzicami, którzy nie wiedząc gdziem się podziała, w wielkiéj zdawali się być złości: przyszłam do nich, a uderzenie dane mi w głowę zakończyło wszystko.
— Wieczorem czekałam powrotu matki Toussaint, posłyszawszy ją, wyszłam cichuteńko i do biegłam jéj, w chwili kiedy drzwi do siebie otwierała.
— „Matko Toussaint! cicho zawołałam.
— „Ah! to ty moje dziecię, odpowiedziała, czy zgubiłaś swoją lalkę i przychodzisz po drugą?
— I zakaszlała się aż mi serce pękało.
— „Nie matko Toussaint, odpowiedziałam. ostatnia moja lalka jeszcze zupełnie nowa, i owszem to ja ci coś przynoszę. — „A co takiego? moje dziecię.
— „Przynoszę ci rożki: kupiec korzenny mi powiedział, że to dobre na kaszel.
— „A za cóżeś to kupiła?
— „Dostałam dwa sous, i zaraz zniemi poszłam zapytać się kupca, czém to się leczy kaszel; dano mi tych rożków za moje dwa sous. Weź je matko Toussaint, może ci ulgę zrobią.
— Stara kobieta, porwała mnie natenczas w swoje ręce, i gdy mnie całowała, czułam jak wielka łza spadała z jéj oka na mój policzek, jedyna łza całkowita którą mi na życiu dano!
— „Dobra noc mamo Toussaint, powiedziałam do niéj, teraz już uciekam.
— „Dobra noc mój mały aniołku, niech cię Bóg wspiera i błogosławi!
— I w chwili gdym w chodziła do naszéj izbyy słyszałam jak matka Toussaint zamykała drzwi od swojéj. Téj nocy spałam smaczno.
— Nazajutrz, słyszałam schodzącą naszą sąsiadkę: zdawało mi się że się siliła żeby nie kaszlać, lecz mimo tych usiłowań kaszlała okrutnie.
— Otóż to jedna z tych, którą czuć już sośniną; rzekła moja matka.
— Nie wiedziałam w owéj epoce ile zawierało się nikczemności w tych wyrazach, jednakże zbladłam i spojrzałam się na matkę, tyle bowiem wyraz głosu jéj był tym razem dla mnie przerażającym. Już tylko com się jéj nie zapytała, co to się znaczy, jak kogo czuć sosną, lecz nie wiem co mi przeszkodziło, zdaje mi się, że bojaźń usłyszenia czegoś okropnego; milczałam więc. Tylko tyle że z płaczem moją lalkę całowałam.
— Wieczorem, staruszka wróciła jak zwyczajnie, ale choć nawet drzwi jéj zamknięte były, słyszałam, przecież że kaszlała; dopóki ją tylko kaszlącą słyszałam póły nie mogłam zasnąć. Nareszcie ku dniowi zdało się że ucichła, zasnęłam, ale nie na długo.
— Jakem się obudziła, deszcz zaczął padać; ale że to było w lecie, moja matka powiedziała że padać długo nie będzie, i że skoro przestanie, my wyjdziemy; wyszłam sobie na trotuar, to bowiem często sobie pozwalałam, i pobiegłam zasztukać do mieszkania matki Toussaint.
— Matko Toussaint! wołałam przez dziurkę od klucza, matko Toussaint!
— Nie odpowiadała.
— To prawda że nie bardzo głośno jéj wołałam, z bojaźni aby moja matka nie usłyszała, bo jakem ci już powiedziała, nie lubiła naszéj sąsiadki, pewnie dlatego, że biedna kobieta lepiéj się od nas miała.
— Patrzyłam przez dziurkę od klucza, ale nikogo w pokoju nie dojrzałam. Albo więc matka Toussaint wyszła a ja tego nie słyszałam, albo też spała jeszcze. Lecz wyjść nie mogła, bo klucz znajdował się we drzwiach.
— Wołałam jéj jeszcze, to samo było milczenie. Wtedy ogarnął mnie strach, strach instynktowy bez żadnego rozumowania: nie śmiałam się ruszyć. Na ostatek nieśmiało wzięłam ręką za klucz, zakręciłam, otworzyłam i głowę przez otwarte drzwi włożyłam.
— Matko Toussaint! z cicha wymówiłam, wejść nie śmiejąc.
— Posłyszałam za całą odpowiedź jakby jęk głuchy, i dojrzałam słaby ruch głowy na poduszce.
— Weszłam więc ze wszystkim.
— Biedna kobieta leżała na dawnem posłaniu, a łzy po jéj zmarszczonéj twarzy spadały. Jednakże postrzegłszy mnie, niby uśmiech jakiś ożywił jéj twarz, lecz tak prędko znikł, jak te promienie słońca w czasie deszczu. Wyciągnęła do mnie gorącą prawie pałającą rękę, i wymówiła niewyraźnym głosem, bardzo chrapliwym:
— „Dobry dzień moje dziecię!
— „Dobry dzień matko Toussaint! odpowiedziałam jéj i pocałowałam ją.
— „To mnie mama Toussaint nic słyszała?
— „I owszem, wymówiła tak cicho, że dla posłyszenia jéj nachylić się musiałam, ale niemogę już głośniéj mówić, to tyś mnie niesłyszała.
— „Ja myślałam, żeś już mamo Toussaint wyszła.
— „ Oh! odpowiedziała kiwnąwszy głową z uśmiechem którego przez całe życie nie zapomnę, nie wyjdę już tylko raz jeden i więcéj nie powrócę.
— „Czyż masz odejść od nas mamo Toussaint? a cóż się ze mną stanie jak ty odejdziesz?
— „Nim odejdę zostawię ci dużo lalek.
— „O! mamo Toussaint, to nie dla lalek.
— „Mój mały aniołku! wymówiła.
— „I pocałowała mnie. W czasie tego pocałowania, czułam tak gorący oddech, że mnie w czoło parzył.
— „O! mamo Toussaint: jakże ci musi być gorąco?
— „Tak, odpowiedziała, wielkie upały zapowiadają wielkie zimna.
— Wtedy tego nie zrozumiałam, jednakże było coś w tém powiedzeniu, co mi jakby lodem po żyłach przebiegło.
— „Dla czego nie wstajesz? odezwałam się przez dzieciństwo.
— „Bo już nie mogę, moja mała, jestem chorą.
— „To co ci dałam, nic ci nie pomogło?
— „Nie moje dziecię.
— Patrzyłam na biedną kupcowę zdziwionemi oczyma, usta jéj otwarte przepuszczały drżący, gorący i prędki oddech, przerywany kiedy niekiedy chrapaniem okropném, biedaczka krwią pluła, to mnie bardzo przestraszyło, potém zmęczona zamknęła oczy i miała minę umarłéj.
— „W téj chwili usłyszałam głos matki mojéj, wołający mnie.
— „Matko Toussaint! odezwałam się, bądź zdrowa, matka mnie woła.
— „Idź moje dziecię, wyszepnęły usta.
— „Ale ja powrócę do ciebie.
— „Dziękuje ci, nie potrzeba: zostań przy matce, łajałaby cię; powiedz tylko odźwiernéj żeby tu przyszła i nie rób hałasu.
— Wyszłam cichuteńko i przyszłam do matki, zapytała się mnie, gdzie byłam? powiedziałam zkąd wychodzę, wtenczas wepchnęła mnie do izby mówiąc, że mi tego zabroniła raz na zawsze że raz jeszcze zabrania żebym tam nie chodziła.
— Deszcz ustał, my też wyszliśmy, a schodząc powiedziałam odźwiernéj żeby tam poszła, musiała to nie prędko zrobić, bo dużo mruczała pod nosem jakem jéj zalecała żeby do matki Toussaint udała się.
— Dzień ten przeszedł jak wszystkie inne, tylko że byłam smutniejszą niż zwykle, wzdychałam do powrotu, aby się dowiedziéć co się z moją chorą dzieje. O dziesiątéj godzinie, naśpiewawszy się na wszystkich placach, dziedzieńcach i podwórzach, wróciliśmy.
— Wykradłam się na chwilę, i pobiegłam spojrzéć przez dziurkę od klucza; nie usłyszałam nic, tylko dostrzegłam, że się dwie świece palą w nogach łóżka, które odbijały jakieś dziwno światło, zlękłam się go, wróciłam, i poszłam spać słowa nie przemówiwszy.
— Nazajutrz, ponieważ klucz był w zamku, otworzyłam; weszłam: widziałam że się świece palą, matka Toussaint leżała, tylko że jéj widziéć nie można było, bo przykryta była prześcieradłem od stóp do głowy. Po składach i zagięciach tego prześcieradła, rozeznać można było całą posłać nawet rysy twarzy, ksiądz czytał książkę w nogach łóżka. a trumna stała przy murze.
— „Tu się nie wchodzi, powiedział mi czarny człowiek.
— Cofnęłam się i myślałam że upadnę tak się przestraszyłam; uciekłam do domu i zaczęłam płakać.
— Wyszliśmy jak zawsze, ale na zakręcie ulicy odbiegłam; choćby mnie, myślałam sobie, za powrotem zabić miano za to; wbiegłam do domu dowiedziéć się jeszcze czego, trafiłam właśnie na tę chwilę, kiedy matkę Toussaint w trumnie wynoszono, postawiono na czarnym wozie i noga za nogą pojechano z nią; nikt a nikt jéj nie odprowadził.
Byłam zgnębiona, cierpiałam tyle że nawet płakać nie mogłam.
Przebiegłam siedm piątr udając się do pokoju biednéj kobiety, nie mogąc pojąć aby tę kobietę którą nie dawno całowałam, włożyć mogli w cztery deski i tak nie wiedziéć gdzie wywieść; jednakże tak było, zastałam że z łóżka pościel była zebrana i odźwierna okno otwierała.
Zobaczyłam na stole pakiecik z różkami, które jéj przed dwoma dniami zaniosłam, wzięłam go i pocałowałam.
— Cały dzień przepędziłam w tym pokoju, nie myśląc o jedzeniu ani piciu: gdy wieczór nadszedł, przygotowywałam się do odebrania wielkiéj liczby plag, szturchańców, rozmaitych kar i łajań; słysząc ich nadchodzących, schowałam się: nie wyszłam aż po niejakim czasie, i z wielkim mojem podziwianiem, wszystko się skończyło na mojéj obawie; dostałam nawet cząstkę nadzwyczajnego traktamentu, dano mi bowiem trochę wina, które, jak wypiłam, zdało mi się bardzo dobrém.
Późniéj miałam wytłomaczenie téj łaskawości i tego festynu: Biedna matka Toussaint zrobiła pewien rodzaj testamentu, którym mi zapisała wszystko co w sklepie posiadała, sześćdziesiąt franków srebrem i mały krzyżyk złoty, reszta zaś miała być użytą na koszta pogrzebu.
W istocie, we dwa dni późniéj, biedne jéj sprzęty zostały sprzedane, pokój jéj był do najęcia, i nie zostało po niéj nic więcéj, prócz pamiątki którą w sercu mojém zachowałam i przez całe życie zachowywać będę.
W tém miejscu opowiadania, młoda kobieta zatrzymała się, bo i ona i Tristan, oboje jak dzieci płakali.


II.
HISTORYA CHOCIAŻ DŁUGA PRZECIEŻ ZAWSZE PRAWDZIWA.

Rozumiesz, odpocząwszy, mówiła daléj Lea, że podobny spadek sprowadził niespodzianą pomyślność w rodzinie naszéj; pomyślność, z któréj ja osobiście nie korzystałam najmniejszéj rzeczy, tém bardziéj, że byłam wciąż okropnie smutną. Co noc przebudzałam się raptownie z przestrachem, ze snów, w których zawsze matka Toussaint mi się przedstawiała. Rano biegałam zasztukać do drzwi, na wieki dla niéj zamkniętych: i jeżeli mi się udało w dniu którym wyprosić jakie kilka sous, kupowałam za nie kwiaty, i przeczuciem wiedziona, biegłam wieczorem, rzucać je pod drzwi, za któremi dawniéj przebywało jedyne szczęście, którego kiedykolwiek w życiu doznałam. Lecz pewnego dnia pokój został wynajętym, meble i mieszkaniec zmienił się, i po trochu choć nie straciłam o nim pamięci, ale się przynajmniéj biegać tam odzwyczaiłam.
— Rosłam znacznie, mój ojciec uczył mnie śpiewać, i pewnie przez spekulacyę, bo wątpię aby to z przyjaźni robił, nie męczył mi głosu, który i tak już był piękny: pozwalał mu się zwolna wydobywać, pewnym będąc, że mu ten głos daleko więcéj później zysku przyniesie, niż dopóki byłam niedorosła. Co tydzień chodziliśmy śpiewać. W téj epoce mieszkaliśmy w Paryżu, przy ulicy jakiejś dotykającéj przedmieścia Saint-Germain, gdzie nasz dochód był prawie zapewnionym. Pamiętam, żeśmy się zatrzymywali przed domem wspanialéj powierzchowności, przy którym były sztachety i przez które widziéć mogłam piękny ogród, którego kwiaty i trawniki świeże, więcéj mnie, przyznać się muszę, niż wspaniałe mieszkania, (które przez otwarte okna widziéć mogłam) pociągały do siebie. Pierwszy raz kiedyśmy przed tym domem śpiewali, była jak pamiętam niedziela w pięknej letniéj porze. Otóż w jednéj z alei ogrodzonych, pewnie obok matki swéj i drugiéj jakiejś pani, stała mała dziewczynka, z ogromnemi blond włosami, prawie w moim wieku: potém biegała sobie za motylami, z tą szczęśliwością i nie oglądaniem się za niczém, które jest właściwém bogactwu. Patrzyłam się na małą dziewczynkę, od któréj materyalnie, o kilka tylko kroków byłam oddaloną, a jednakże którą odemnie świat cały przedzielał: niewyraźnie jakoś, ale jednak zapytywałam się w duchu, dlaczego ona w ogrodzie, a ja tą samą wolą Boga, tak samo jak ona stworzona, byłam biedna na ulicy, i nie dzielono się ze mną dobrodziejstwami jego. Robiłam sobie wszystkie te uwagi, śpiewając jeden z romansów, którego mnie nauczyli, i widziałam przez sztachety, że dziewczynka słuchała i bardzo mi się uważnie przypatrywała. Gdy skończyłam mój śpiéw, zbliżyłam się do niéj, widziałam po jéj ruchach, że się mnie prawie przestraszyła i niewiedziała co z sobą miała zrobić; nareszcie nagle pobiegła za matką, ta jéj dała sztukę monety, ta moneta przez jéj rączkę doszła do mnie. Rosłam coraz lepiéj, a łos mój doskonalił się. Ja to największą część dochodu zbierałam, chociaż wspólnie ojciec i matka ze mną śpiéwali. Rodzice moi umyślili więc przestać już rzemiosła swego, i powiedzieli mi, że ja tylko sama teraz powinnam wszystko wziąść na siebie, że muszę przynajmniéj cztéry franki dziennie im przynosić, i dali mi do zrozumienia, że mnie już dosyć długo żywili i że teraz powinni miéć ze mnie jakiś pożytek, bo mnie nauczyli jakim sposobem brać się do tego powinnam. Cztéry franki na dzień, to było ogromną rzeczą! ale przynajmniej tém pozyskałam moją niezależność. Prawda że ta moja niezależność zasadzała się na śpiéwaniu po ulicach Paryża, i że niezbyt wielkie szczęście na mnie spadło.
— Co dzień po śniadaniu wychodziłam: niech cię Bóg zachowa żebyś kiedy był zmuszonym jeść takie rzeczy jakie ja jadłam! Zostawiałam ojca i matkę razem. Moja matka obrąbiała chustki do nosa i chustki na szyję. Co do mego ojca, ten nic nie robił tylko pił. Zatrudnieniem całém jego było, bić mnie cały wieczór, jeżelim cztérech franków nie przyniosła.
— Ledwie że z mieszkania wyszłam, jakimciś przeczuciem biegłam na tę ulicę, gdzie widziałam owę blond dziewczynkę, która prawie co dzień przynosiła mi kilka sztuk białych pieniędzy: nieraz uzbierałam więcéj, niż cztery franki, ale ponieważ nie nagrodziłoby mi to było jutra, gdybym w tém jutrze mniéj nad naznaczoną summę zebrała, i byłby mnie ojciec zawsze bił po swojemu, oddawałam więc im tylko cztéry franki, a resztę chowałam na dzień przyszły, i na przypadek niezebrania tyle. Gdy już tak byłam czasem przygotowana i opatrzona na przyszłość, biegłam sobie na spacer, a niezależność moja zdawała mi się nieocenioną rzeczą. Miewałam także moje rozrywki, nie raz spotkawszy jaką biédną starą kobietę, dawałam jéj jeden sous, prosząc, żeby się modliła za duszę matki Toussaint, bo przekonaną byłam że ona czuwa nademną.
— Ale co jest najdziwniejszém, że codzień znajdowałam dziewczynkę na tém samem miejscu o którym ci mówiła, zdawała się czekać na mnie, a nawet jednego dnia przemówiła do mnie:
— „Dla czego codzień przychodzisz tutaj spiéwać?
— „Dla zarobienia trochę piéniędzy.
— „Tobie bardzo potrzeba piéniędzy?
— „O! tak jest.
— „Dla ciebie saméj?
— „Nie, dla mojéj matki.
— „I dla tego tu przychodzisz?
— „I dla czegoś więcéj jeszcze.
— „Dla czego?
— „Kiedy nie wiem czy to wypada powiedziéć.
— „Oh! powiedz mi! powiedz mi! z ciekawością zawołało dziécie, klaszcząc w ręce.
— „Przychodzę żebym panią zobaczyła, odpowiedziałam, tak mi się wydajesz wesołą, i szczęśliwą, że gdy ztąd odejdę, zdaje mi się żem mniéj nieszczęśliwą, i mniej smutną jestem.
— „To ty mnie kochasz?
— „Tak jest.
— „Ja także ciebie kocham, odrzekła naiwna dziewczyna, i często już mówiłam do mamy: że chciałabym się bawić z tobą, ale mama nie chce.
— „Mama twoja panienko, ma wielką słuszność, odpowiedziałam schylając głowę, panna jesteś nadto dobrze wychowaną, żebyś bawić się miała z dziewczyną z ulicy, jaką ja jestem. Nieprawdaż? mama panny pozwala ci tylko dawać mi monetę z dwudziestu sous. Za to bardzo pannie dziękuję, bo to mnie ochrania od bicia.
— „To ciebie biją?
— „Tak jest.
— „A któż cię bije?
— „Mój ojciec i moja matka.
— „To ty masz także i ojca?
— „Tak jest.
— „Mój ojciec to umarł, ale mnie nigdy nie bił.
— „Bo to nie panna go żywiłaś.
— „To więc ty żywisz twoich rodziców?
— „Tak jest, ja.
— „A to! zawołała zdziwiona.
— „Co dzień w wieczór muszę przynieść pieniądze.
— „Wieleż ich masz przynieść?
— „Cztéry franki, bo inaczéj biją mnie.
— „Czy zawsze je zarabiasz?
— „O! nie zawsze.
— „Czy to dużo cztéry franki?
— „Zdaje się.
— „No! więc dobrze, jeżeli chcesz to ja ci dawać będę cztéry franki, a ty mnie nauczysz śpiéwać, tak jak ty śpiéwasz.
— „Nie mogę.
—„Dlaczego nie możesz?
— „Bo ja sama śpiéwam, ale bym nie mogła innych uczyć śpiewać.
— „Toś ty się nie uczyła?
— „Ledwie troszeczkę.
— „Mama niedawno kiedyś powiedziała, że ty masz bardzo piękny głos.
— „Mama panny bardzo łaskawa, ja zawsze tak śpiéwałam jak teraz.
— „Toś bardzo szczęśliwa! słuchaj, mówiła daléj: jutro przyjdź tutaj. — Dzisiaj mamy imieniny, poproszę jéj żeby mi dała co dla ciebie. Chceszże tak zrobić?
— „O bardzo bym chciała.
— „Więc jutro o téj saméj godzinie.
— „Dobrze, przyjdę jutro.
— „Zaczekaj no chwilę, zaraz wrócę.
— I dziewczynka biegnąc oddaliła się odemnie, późniéj ujrzałam ją, wracającą z czemsiś w ręku.
— „Masz, patrzaj to mój pugilaresik z pieniędzmi, weź go sobie.
— „O! dziękuję pannie, odpowiedziałam, moja matka wzięłaby mi go, i mimo tego biłaby mnie potém każdego dnia, gdybym jéj nic nie przyniosła.
— „No! poczekaj, odpowiedziała, trzęsąc pugilaresem, o to masz pięć franków; chcę abyś odtąd tylko dla mnie saméj śpiéwała.
— „Z wielką ochotą.
— „Do jutra tedy.
— „Do jutra: żegnam pannę.
— I posłałam jéj ręką, kilka serdecznych całusów, które są zwyczajnie całą wymową dziecinną.
— Wróciłam cała przyjęta i zdziwiona moją rozmową, ale strzegłam się słowa o niéj powiedziéć przed rodzicami. Zmieniłam moje pięć franków, oddałam im cztéry a dwadzieścia sous schowałam sobie, ale mi się zachciało miéć także mój pugilaresik.
— Możesz się domyślić, że nazajutrz pilnowałam się godziny na rendes vous. Zastałam małą dziewczynkę opartą swemi ładnemi rączkami o sztachety, czekającą na mnie.
— „Dzień dobry, zawołała tonem maleńkiéj protektorki.
— „Dzień dobry pannie.
— „Mama na ciebie czeka.
— „A to dlaczego?
— „Chce cię widziéć.
I to mówiąc otworzyła mi furtkę.
— „Pójdź tutaj, powiedziała mi.
— „Weszłam.
— „Popchnęła drzwi, i zamknęły się.
— Natenczas dopiéro postrzegłam wielką różnicę jaka była między nami. Dziewczynka miała starannie włosy uczesane, zakręcone w pierścienie, spadające jéj na ramiona, gdy ja względem niéj, byłam prawie rozczochrana. Ona miała piękną jedwabną sukienkę, a moja perkalikowa często prana i spłowiała, narządzona była nowemi kawałkami, co nadawało mi, czyli raczéj przypominało mur nalepiony afiszami. Piękne białe majtki spadały na jéj małe nóżki, ujęte w zgrabne buciki, a coś niebardzo podobnego do trzewików okrywało moje nogi. Nareszcie, ręce moje miały białość dwuznaczną, źle się trzymałam i nie śmiałam postępować daléj po tak pięknym ogrodzie, który tylko we śnie mi się mógł czasem przedstawić.
W końcu dziecko wzięło mnie za rękę i biegło, wprowadziło mnie potém do salonu, gdzie była jego matka i jeszcze jakiś młody pan!
— „Czego to chcesz? zapytała dziewczynki matka.
— „Przyprowadzam ci małą śpiewaczkę.
— „To dobrze, daj jéj co ci się podoba.
— „Pozwalasz mi mamo? zapytała dziewczynka.
— „Pozwalam; a potém przyjdź grać na fortepianie.
— Wyszłam potém przyjemném przyjęciu.
Mała kazała mi iść za sobą na piętro, i przyprowadziła mnie do swego pokoju. Tam rozkazując zadzwoniła, służąca weszła; kazała przybyłéj poznosić wszystkie swoje suknie, co natychmiast zrobiła. Nigdy w życiu nie widziałam wystawionego takiego bogactwa. Były tam suknie atłasowe, gazowe, pantalony garnirowane koronkami, kołnierzyki i t. d. Dotykałam się rękoma tych wszystkich pięknych rzeczy, i to już było początkiem szczęścia dla mnie.
— „Wybierz sobie co chcesz, odezwała się do mnie dziewczynkę.
— „Co? zapytałam.
— „Z sukien, które tylko zechcesz dla ciebie.
— „A panna?
— „Ja będę miała inne; to są suknie których już nie noszę.
— Jednakże pomimo takiego wezwania, nie śmiałam brać tych pięknych sukien, i patrzyłam się na dziewczynkę z pod oka, dla zapewnienia się czy nie kłamie, ale twarz jéj taki miała wyraz otwartości i szczerości, i tyle w niéj okazywało się uradowania, że uwierzyłam iż jéj miła było uszczęśliwiać mnie.
Nareszcie odważyłam się dotknąć ręką jednéj najmniéj drogiéj sukienki, i głową dałam znak że ta by mi się przydała.
— „Téj chcesz? zapytała dziewczynka.
— „Tak jest.
— „I którą jeszcze?
— „To już wszystko.
— „Nie chcesz innych?
— „Nie, dziękuję pannie.
— „A to dla czego?
— „Bo matka by je przedała, aby mieć więcéj pieniędzy.
— „Jakżeż to zrobić?
— „Jeżeli panna chce, może je zachować, odpowiedziałam, jak ta się zedrze, dasz mi panna inną.
— „Tak to dobrze, odpowiedziała, teraz cię ubiorę.
— Dziewczynka jednak była większa odemnie, ja miałam lat dziesięć, a ona mogła mieć lat ze dwanaście; jéj suknie były na mnie za szerokie i za długie; lecz była to suknia nowa, a ja porzucałam łachmany prawie, nie mogłam więc być bardzo zważającą na to, jakie suknie leżą na mnie i jak się fałdki układają; kazała mi jeszcze włożyć parę bucików, które bardzo się na mnie zdały, gdyż ona miała bardzo małą nóżkę, potem pantalony, a w końcu kołnierzyk. Gdy się ubieranie skończyło, patrzyła na mnie i chwaliła. W istocie byłam prawie czystą.
— „Otóż to tak powinnabyś codzień być ubraną, powiedziała mi.
— „Oh! bardzobym sobie tego życzyła! odpowiedziałam.
— „Alboż to być nie może?
— „Nie.
— Dla czegóż to?
— „Tak dobrze ubrana nie mogłabym śpiéwać po ulicach, nie daliby mi ani jednego grosza.
— „Ależ kiedy ja ci daję lt cztery franki, których twoja matka żąda?
— „To prawda panno, ale jak ci kiedy zabraknie pieniędzy?
— „Zawsze będę miała pieniądze.
„A jak już nic nie będzie w twoim pugilaresiku?
— „To mi znów go napełnią. Codzien mi tam coś dają.
— „A jakby mama pannę za to łajała?
— „No! to i cóż? choćby też połajała.
— „A jeśliby mnie za to odpędzić odedrzwi kazała?
— „O! tobym chciała widziéć!
— „Ale ja nie śmiem.
— „Ale ja tak chcę! krzyknęła tupnąwszy małą swoją nóżką i zarumieniwszy się cała.
— Nie śmiałam nic odpowiedziéć. Tylko powiedziałam sobie, że gdybym coś podobnego powiedziała mojéj matce, dostałabym tyle szturchańców żeby ich już zabrakło dla innych na świecie dzieci.
— Tak jak widzisz, moja młoda protektorka była trochę samowolna, było to dziecię zepsute w całém znaczeniu tego słowa: zresztą mnie to wcale nie gniewało, bom owszem ztego korzystała.
— Jakem w wieczór powróciła do mojéj matki, i gdy mnie w tym nowym moim stroju ujrzała, zmarszczyła brwi, myślała pewnie żem straciła pieniądze z dzisiejszego mego zbioru, na kupienie sobie tylu pięknych rzeczy, widziałam że się na burzę zanosi; natenczas powiedziałam jéj: żem śpiewała przed jakimsiś domem, z którego pani na wieś wyjeżdżała, i że robiąc pakunki, dano mi to ubranie, które dla mnie jest nowe, ale było starem jak się zdaje dla młodéj panienki do któréj należało; po takowém wytłumaczeniu się, zdawało się że moja matka mi uwierzyła, bo się zaspokoiła; szczególniéj gdy zamiast czterech, położyłam na stole pięć franków.
— Już nie wiem jak się to stało, ale takeśmy się obydwie z młodą dziewczynką przyzwyczaiły widywać, że nie mogłyśmy się obejść jedna bez drugiéj; matka jéj, przed którą kilka razy śpiéwałam, pozwoliła na to, abym do domu przychodziła. Przybyłam raz w chwili, kiedy moja dobrodziejka, jak ją nazywałam, miała brać lekcyę śpiéwu i lekcyę muzyki na fortepianie, pozwoliła mi wejść wtedy do tego pokoju, gdzie z wielkiem uszanowaniem siedziałam w kąteczku przez cały czas jak lekcya trwała: lecz niezmiernie pamiętałam wszystko, co metr zalecał, wszystkie jego przestrogi; tak że skoro tylko byłam sama, zaraz wprawiałam się. Potém codzień bywałam na tych lekcyach. Tym to sposobem, mój głos już z natury piękny, nabrał giętkości do metody, i jednego dnia kiedy młoda panienka nie mogła czegoś potrafić pomimo nauki metra, ja kawałek ten odspiéwałam ale tak czysto, tak dokładnie, że oboje się odwrócili.
— „Ale ty teraz umiesz bardzo dobrze śpiéwać? powiedziała dziewczynka.
— „Nie panno odrzekłam, staram się tylko korzystać z tego, że słyszę jak pannę uczą.
— „Więc mogłabyś zaśpiewać całą tę część?
— „Zdaje mi się.
— „Sprobój proszę cię.
— „Z największą ochotą.
— „Ja ci przygrywać będę.
— „Panna?
— „Tak jest, ja.
— Możesz sobie wystawić, żem całą próżność moją na to wysiliła, żebym mogła dobrze wybrnąć z tego zadania, serce mi biło i zbladłam cała; jednakże odśpiéwałam go z takiém uczuciem i tak czysto, że gdym śpiéwać kończyła, metr mi powiedział:
— „Masz piękny głos moję dziecię, powinnabyś trochę lekcyi pobrać.
— „Nie mam sposobu na to.
— „No! to będę się memi lekcyami dzielić z tobą, odpowiedziała młoda panienka.
— Rachując od owego dnia razem pracowałyśmy. Głosy nasze nadzwyczajnie wydobywać się zaczęły. Moja protektorka śpiéwała dobrze, i odtąd przez zbliżenie wieku nazywała mnie przyjaciółką, i ja nią byłam istotnie. Miałam głos dźwięczniejszy, i mocniejszy od jéj głosu, lecz co do kompozycyi smętnych, tkliwych, wyrażających tajemne namiętności i pobudzających do rozmyślania, to znów ona odśpiéwywała je z nadzwyczajną zdatnością i sztuką.
— Skończyło się na tém, że matka jéj z największą rozkoszą słuchała nas obydwóch śpiéwających i polubiła mnie bardzo. We mnie nastąpiła wielka przemiana; pieniądze które od niejakiego czasu regularnie przynosiłam mojéj matce, bardzo poprawiły nasze położenie. Zamiast dymnika, wzięli moi rodzice mieszkanie, składające się z dwóch pokoików, zawsze prawda jeszcze pod dachem, ale nierównie lepszych od pierwszego i wygodniejszych jak się domyślać możesz. Ja sypiałam już w rodzaju niby gabinetu, któren bardzo starannie urządziłam; gdyż od czasu zetknięcia się z dziewczynką większego domu, stałam się bardzo zważającą na mój ubiór, i staranną, więcéj niżbyś mógł o tem pomyśléć. Prawda, że kapelusz nie zastąpił jeszcze czepeczka, ale przynajmniéj ten czepeczek był bardziéj wytworny; suknie lepiéj bywały zrobione, a co do rąk to rzadkiéj nabyłam, można mówić zalotności. Ten pierwszy krok zrobiony na drodze szczęścia, dozwalał mi przewidywać nieskończone pomyślności. Bywały dnie w których matka mojéj przyjaciółki mówiła mi:
— „Przyjdziesz dzisiaj w wieczór tu śpiéwać, a ja ci dam dwadzieścia franków.
— Ma się rozumiéć że przybiegałam w wieczór; a ponieważ byłam schludną, zręczną, milutką, mówiono o mnie jakby o jakim cudzie. Śpiewałam i w innych domach, byłam nadzwyczaj chwaloną, dostawiałam moje dwadzieścia franków i byłam bardzo szczęśliwą.
— „Ta mała, to protegowana mojéj córki, mówiła gospodyni domu.”
— I opowiadała: że ja, byłam biedną dziewczyną śpiewającą po ulicach, nad którą dziecię jéj ulitowało się, że byłam tak potulną i słodkiego charakteru iż wartam była téj litości i że cieszy się niezmiernie, że to miłosierdzie jéj córki tak dobrze się umieszczoném znalazło; tym sposobem śpiewywałam nie tylko w jéj domu, ale i w wielu innych, z których uzyskano dwadzieścia franków przynosiłam mojéj matce.
Na końcu przyznałam się moim rodzicom, gdzie to ja codzień chodziłam, lecz że oni dobrze na tém wychodzili i mogli już nic nie robić nie zganili mi nic, nie mięszali się w moje postępki, byłam więc spokojną i szczęśliwą.
Czas schodził, stałam się jakby osobą należącą do dobroczynnego i błogosławionego domu, który się znalazł na drodze życia mego. Kazano mi jadać z panną służącą, bo pomimo przyjaźni młodéj panienki, nieprzyszło dotąd między mną a nią do wielkiéj poufałości. Jednakże okoliczność pewna nadeszła, która miała nas zbliżyć jakby dwie siostry.
Jak wystawie sobie możesz, że dla mnie któréj niespodziewane szczęście przyświecało, czas nadzwyczaj biegł prędko. Dziecię tamto stawało się młodą osobą a nawet kobietą, miała już szesnaście lat, skończonych i była najpiękniejszém stworzeniem jakie widziéć można było na świecie. Chociaż sama byłam brónetką, nie mogłam się napatrzéć jéj ślicznych blond włosów, okrywających czoło jakby promienie słoneczne. Do tego dodaj prześliczne duże niebieskie oczy i równe a nadzwyczajnéj białości zęby, płeć madonny Rafaela; ale także przyłącz do tego wszystkiego i charakter tak excentryczny i zagadkowy, jaki tylko na świecie mógł się zjawić. To też bywała dopiéro co wesołą i pustą, to znów smutną i do rozpaczy przywodzącą, a od niejakiego czasu, zaczęłam postrzegać na jéj twarzy znaki jakiegoś znużenia, jakby od niesnu, pewnego rana miała nawet oczy czerwone:
— „Co pannie jest? zapytałam, zdaje się jakbyś płakała?
— „O! tak jest? biedna Leo, płakałam, odrzekła, bom bardzo nieszczęśliwa.
— „Cóż się pannie zdarzyć tak niedobrego mogło?
— „Zdarzył mi się ktoś taki, za którego moja matka nie chce abym szła za mąż.
— „I któż to taki?
— „Młody człowiek.
— „Tak myślę że inny być nie może, ale gdzież go panna widziałaś? — „Na teatrze.
— „I cóż on robi? czem jest?
— „Aktorem.
— „Aktorem! wykrzyknęłam.
— „Tak jest.
— „Matka panny ma słuszność, że jéj za niego iść nie pozwala.
— „I ty także przeciwko mnie jesteś? — „Nie, ale mówią że ci panowie są wielkie ladaco i nie zdolni do zrobienia szczęścia kobiecie, a matka panny oczywiście chce abyś panna była szczęśliwą; zresztą, panna możesz wymagać lepszego postanowienia.
— „Kiedy ja nie chcę iść za innego, bo tego tylko kocham.
— „A czy on kocha pannę?
— „Czy mnie kocha? ależ kocha jak szalony biedny chłopiec!
— „Czy powiedział to pannie?
— „Co wieczór mi to powtarza.
— „Jak to! co wieczór?
— „A pewnie.
— „To go panna widujesz?
— „Tak jest, przychodzi do sztachetów zawsze o północy, a ja do niego zchodzę.
— „Ah! kochana panno! co też ty robisz.
— „Ale już od trzech dni nie widziałam go.
— „Widzisz panna, że już nie myśli pewnie o tobie.
— „Przeciwnie, ja już nie jestem wolną; domyślają się czegoś i pilnują mnie, dla tego rachowałam tylko na ciebie.
— „A to jakim sposobem?
— „Żebyś mu odnosiła moje listy.
— „Ach! panno to niepodobieństwo.
— „Dla czego?
— „Gdyby się matka panny dowiedziała, toby mnie wypędziła ztąd... w cóżbym się natenczas obróciła.
— „Jabym ci dała pieniędzy.
— „Oh! panno! wykrzyknęłam wtedy, oh to okropne co mi panna mówisz w téj chwili; ja nie pieniądze ale pannę boję się utracić.
— „Więc mi odmawiasz?
— „Muszę.
— „Idź że sobie na zawsze.
— Oddaliłam się płacząc.
— Pobiegła za mną.
— „Przebacz mi rzekła; znasz mój charakter uściskaj mnie...
— Całowałam ją po rękach i już mi nie wspomniała więcéj o swojéj miłości.
— Nazajutrz, zdawała się być spokojną nawet wesołą.
— „Rozmyślałam długo, wymówiła do mnie: dobrze! zrobiła żeś mi odmówiła, dobra z ciebie przyjaciółka.
— „Więc się już poddałaś?
— „Więcej jak to jeszcze, gdyż jestem zadowolona... ależ musisz mi uczynić jedną przysługę.
— To rzecz bardzo prosta... od trzech dni jak już nic o mnie nie słyszy i nie wie, pewnie nie może zrozumiéć co to się znaczy, boję się z jego strony jakiéj nierostropności... nie chcę go jednak widziéć.
— „Masz słuszność.
— „Lecz chciałabym żeby o tém wiedział.
— „Czy panna chcesz żebym mu to powiedziała?
— „Biedny chłopiec... powiedziéć mu tak odraza bez żadnego przygotowania... zrobić mu taką boleść... toby było źle, niegodnie, potrzebaby udzielić mu przynajmniéj jakiejś pociechy.
— „Napisz do niego.
— „Myślałam o tém, czy podejmiesz się, zanieść mu list mój?
— „Bardzo chętnie, od chwili gdy wiem, że ten, nie będzie w tym celu jak miał być napisany wczorajszy.
— Mówiła do mnie, z taką szczerością, że nie mogłam wątpić o prawdziwości jej postanowienia.
— „Zaczekaj na mnie, powiedziała mi, coś ci przyniosę.
— „W istocie powróciła wkrótce potem z listem w ręku.
— „No! doprawdy, powinnabym ci go przeczytać, wymówiła do mnie, robiąc ruch jakby list rozpieczętować chciała, chcesz? to ci go przeczytam?
— „Co za potrzeba? odpowiedziałam, przecież wiem co w nim napisałaś.
— „No! to idźże z nim i oddaj mu go, ale teraz zaraz i przynieś mi odpowiedź.
— W pół godziny potém byłam z powrotem.
— Jaka odpowiedź? zapytała.
— „Nie było go w domu.
— „Czy miał prędko wrócić?
— „W godzinę najpóźniéj.
— „Zostawiłaś mój list?
— „Zostawiłam.
— „Nic nie powiedziawszy?
— „Ani jednego słowa o całéj rzeczy nie wymówiłam.
— „Dziękuję ci, teraz jestem już spokojniejsza.
— Rzeczywiście, przez resztę dnia zadziwiającéj była wesołości: winszowałam sobie żem jéj przywróciła swobodę.
— Wieczorem powiedziała do mnie: nieprawdaż żegnamy się do jutra?
— „Tak jest, jak zwyczajnie, do jutra.
— „Wiesz co! moja droga? weź ty mój woreczek z pieniędzmi.
— „Nie, nie chcę go.
— „To ja sama go robiłam.
— „Tak, ale w środku jest w nim złoto.
— „Zawsze weź go, ja tak chcę!
— Ona miała swoje: ja tak chcę! przeciwko któremu nie podobna mi było walczyć, i któremu oprzeć się nic umiałam.
— Nazajutrz przybyłam o zwyczajnej godzinie; wszyscy w domu zdawali się być przestraszeni: zaprowadzono mnie do jéj matki.
— „Co się stało z moją córką? ostro mnie zapytała.
— „Czy jéj tu nie ma?
— „Nie, znikła gdzieś.
— „Znikła! ona? od kiedy pani?
— „Od wczoraj w wieczór.
— „Ah! domyślam się! wykrzyknęłam.
— „Co chcesz mówić
— Natenczas rzucając się do nóg biednéj matki, słowo w słowo opowiedziałam rozmowę moją z jéj córką, płacząc i u nóg jéj przysięgając na Boga, że zupełnie byłam niewinną.
— Uwierzyła mi, albo przynajmniéj udała że uwierzyła, i zapytawszy o adres do owego młodego człowieka, pożegnała mnie.
— Przez tydzień, codzień rano przychodziłam dowiadywać się o nią, ale mi odpowiadano że nie ma żadnéj o niéj wiadomości, w końcu dwóch tygodni:
— „Panna wróciła od swojéj ciotki! powiedziała mi służąca.
— „Od ciotki? wymówiłam, nie mogąc ukryć mego zadziwienia.
— „Tak jest od ciotki, mówiła daléj służąca: poróżniła się trochę z panią i ociekła do ciotki która ją bardzo kochała.
— Zrozumiałam tę bajkę wymyśloną przez matkę, dla przytłumienia plotek między służącemi.
— „Mogęż ją widziéć?
— „Pojechała na wieś z panią, to jest ze swoją matką.
— W kilka dni potém, odebrałam bilet od niéj z tysiącem franków, w następujących wyrazach:
„Moja droga Leo, byłam bardzo nieszczęśliwą; wyjeżdżam, posyłam ci wszystko co posiadam; wiesz że to nie jest jałmużna, nawet nie podarunek; weź to więc. Nie wiem czy cię kiedy zobaczę, może nigdy. Jeżeli się modlisz zawsze jak dawniéj, módl się za twoję biedną Henrykę.
— To Henryka! przerwał Tristan.
— Tak jest Henryka.
— A koniec historyi?
— Taki koniec, że poszła za mąż.
— Czy nie wiesz za kogo?
— Za jednego Anglika.
— Nazwiska?
— Pana de Lindsay.
— Za pana de Lindsay? zapytał zdziwiony Tristan.
— Tak jest, czybyś go znał?
— Nie, ale dużo słyszałem o nim.
— I nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, dowiedziawszy się o téj pierwszéj miłości Henryki.


III.

Czy trzeba ci daléj mówić, zapytała Lea.
— Wszystko! wszystko mi powiedz.
— No! więc słuchaj. Byłam, jak sobie pewnie wystawiasz, bardzo smutną, od czasu przygody Henryki? Straciłam wszystkie moje uciechy serca, całą moją ucieczkę i ratunek; trzeba to wyznać, że ta myśl często mnie wczasie niego smutku napadała. Bo samolubstwo jest rynkiem, do którego wszystkie namiętności jak ulice się schodzą. Moje położenie nagle stawało się lakiem jakiem pierwéj było, i po pobycie kilkuletnim w raju, trzeba mi było spaść do zapomnianego już piekła. To też nie wiedząc co mi się przytrafić może, przez jakąś przezorność schowałam bilet tysiąc frankowy, który od młodéj dziewczyny dostałam, i dołączyłam go już do dawniéj robionych oszczędności. Raz środki przedsięwziąwszy na pogrzebanie mego skarbu, czekałam, zawsze jednak z przerażeniem, na wypadki.
— Codzien chodziłam do domu Henryki, patrzyłam przez sztachety na ogród, spodziewając się że ją ujrzę kiedy z jéj cudownym uśmiechem, i codzień wracałam tak smutna, jak kiedy będąc dzieckiem jeszcze, chodziłam rzucać kwiaty pod drzwi matki Toussamt. Skoro moi rodzice dowiedzieli się o wyjeździć mojéj protektorki, nie bardzo się na to uśmiechali, myśleli tylko, aby coś przedsiewziąść takiego, przez cobym mogła jak dotąd na nich zarabiać. Postanowili sobie, abym ja tylko jedna pracowała, a oni nic nie robili, i żeby sobie dodawać więcéj jeszcze odwagi w takiém postanowieniu, zaczęli wieść życie wesołe, próżniackie pełne uciech, od którego aby mogli kiedykolwiek odstąpić, zdawało się niepodobieństwem, szczególniéj po najnieszczęśliwszym bycie, którego jak mówili, ja byłam całą przyczyną. Znikali przez cale dnie, zostawiając mnie samą w domu; przez ten czas śpiewałam, zamiast robić co potrzeba było, a wieczorem zamiast wieczerzy ogromnie mię łajali. Dawny byt mój wracał w miarę ubywających funduszów, i już wdali widziałam powrót przeszłości mojéj. Jednakże nic byłam już w tym wieku, abym mogła znosić złe obchodzenie się ze mną, którego jako dziecię nie umiałam uniknąć. Obiecywałam sobie, że pierwszego dnia w którymby dom rodzicielski stał się tém dla mnie czém był dawniéj, potrafię go porzucić, z łaski Henryki i skarbu od niéj przechowanego, z którym, zdawało mi się, że na koniec świata zajśćbym mogła.
— Czas upływał, i z wielką niespodziewaną dla mnie pociechą, moi rodzice zamiast bić mnie, czego się zawsze spodziewałam i obawiałam, zaczęli być lepszemi dla mnie. Nie rozumiałam nic téj z ich strony zmiany, dobrowolnéj zupełnie; korzystałam z niej tylko, nierozumiejąc zkąd wypłynęła, i to było rozumnie. Co dzień zalecali mi, abym się dobrze i starannie ubierała; sama moja matka ubierała mnie, robiła mi suknie nowe; kupiła mi kapelusz, do którego cale życie wzdychałam, i wieczorem chodziliśmy we troje razem na przechadzkę, po polach Elizejskich. Oddałam się temu rozkosznemu życiu z całą, swobodą, nie śmiałam słowa jednego na zapytanie wymówić, bałam się aby chęć dojścia przyczyny téj szczęśliwéj dla mnie zmiany, jak sen mi nie znikła. Wieczorem, wracając do tego co się nazywało dla mnie pokojem, patrzyłam się w to co nazywano zwierciadłem, i muszę się przyznać, żem się znajdowała dość ładną, i że porównywając się z innemi mego wieku panienkami i dziewczynkami; porównanie to zawsze na moją stronę było korzystném. To też zaczęłam kochać moich rodziców, i spędzałam na nędzę, złe ich do owego czasu obchodzenia się ze mną i zły był mój przyszły.
Mówiłam w sobie: że pewnie teraz żałują tego iż się ze mną tak źle obchodzili, i chcąc abym zapomniała wszystkiego com wycierpiała, takie staranie o umie mają; że pragnąc abym była szczęśliwą i abym się okazała we wszystkich oczach piękną, robią z siebie tysiączne małe poświęcenia, wszystkiego sobie ujmują, i nad siły swoje wydatki na mnie robią. Mój ojciec przestał już źle się ze mną obchodzić; nawet słowa przykrego mi nigdy nie powiedział; czasem całował mnie, ściskał mi ręce i darowywał mi różne przedmioty potrzebne do stroju. Moja matka, czy w teatrze, czy na spacerze, pokazywała mi i zwracała moją uwagę, na najpiękniejsze kobiéty, na ich szczęście, na ich ubiory, bogactwa i jeżdżenia karetami; pobudzając we mnie chęć do znajdowania się kiedyś w podobném położeniu, tak dalece, żem sobie powiedziała: moi rodzice tak dla mnie dobrzy, byłabym niewdzięczną, gdybym dla nich czegoby tylko odemnie zechcieli nie zrobiła. Pewnego dnia, odkopałam mój bilet tysiąc frankowy, przemieniłam go na dwa po pięćset, jeden schowałam do méj kryjówki, a drugi wzięłam w rękę i weszłam do pokoju mojéj matki.
— „Oto jest moja matko bilet pieniężny, weź go sobie.
— I podałam jéj bilet, który wzięła odemnie.
— Otworzyła go; i w téj chwili oczy jéj takim blaskiem zaświeciły, że przez całe życie nie zapomnę tego. Spojrzeli się, potem oboje po sobie jakiemsiś dziwném niezrozumiałém dla mnie spojrzeniem, i matka moja rzekła do mnie:
— „Kto ci to dał?
— „Nikt odpowiedziałam.
— „I gdzieżeś go taką rzeczą miała?
— „Znalazłam go.
— „Tyś go znalazła?
— „Tak jest mamo.
— „Bilety pięćset frankowe, rzekła do mnie nie znajdują się, sprzedają się, pożyczają lub się dają: powiedz mi zaraz, prawdę?
— Już widziałam że nadchodzi chwila, w któréj będę łajaną a może i bitą, za ten mój podarunek. Mój ojciec niezmiernie bacznie patrzył na mnie.
— „Przysięgam ci mamo! odrzekłam, że nikt mi nie dał tego biletu, żem go znalazła i o o żem ci go przyniosła, cała uradowana że go mogę ci oddać na znak wdzięczności, za wszystko co dla mnie podejmujesz i robisz.
— „Nie można przewidziéć co się stać może, wymówiła do mnie matka: w każdym razie, czy ci kto dawać pieniądze będzie, czy je kiedy znajdziesz, nie zapominaj nigdy o twoich rodzicach.
— I z wylaniem serdecznym ucałowała mnie, pierwszy raz w życiu.
— Z łaski tego podsycenia, życie nasze wzięło nowy polot do uciech. Ja pragnęłam jednej tylko na święcie rzeczy, to jest, żeby taki byt długo mógł polrwać; zdawało mi się żem najszczęśliwsza. Miałam już lat szesnaście, byłam ładna; stawałam się zalotną. Na teatrze lornetowano mnie, na spacerze obracano się aby na mnie popatrzéć. Mój ojciec i moja matka zdawali się mnie kochać: byłam więc zupełnie szczęśliwą. Kiedy niekiedy rozmyślałam i chciałam sobie wytłumaczyć: te przemiany tak nagłe; ale w tamtéj epoce, było to wszystko nadto wysokie na moje pojęcie. Na tym święcie jest wiele źródeł płynących pieniędzmi, o których nic miałam natenczas posądzenia że istnieją.
— Pewnego dnia, moja matka odezwała się do mnie:
— „Teraz jesteś już słuszną dziewczyną, nie możesz zatem mieszkać z nami, nasze mieszkanie jest za małe. Najęłam dla ciebie to, które jest położone pod naszém pomieszkaniem; od dziś za kilka dni będzie umeblowane i będziesz mogła w niém zamieszkać.
— Tym razem skoczyłam mojéj matce do szyi, zaczęłam ją ściskać i całować. Zdawało mi się, że mieć swoje własne osobne pomieszkanie, to jest już prawie być księżną.
— Zaczynam rozumiéć, wymówił Tristan.
— Ale ja wtenczas nie rozumiałam; czy życzysz sobie abym się z opowiadaniem wstrzymała?
— Wcale nie, i owszem jeżeliś nieutrudzona opowiadaj daléj.
— W isiocie, w kilka dni późniéj, byłam obsadzona w mojém nowém mieszkaniu, które chociaż dość skromnie umeblowane, zdawało mi się jednak być rajem. W wieczór pierwszy, moja matka siedziała u mnie do jedenastéj, na ostatku odezwała się.
— „Czy znajdujesz się szczęśliwą?
— „Oh! tak, moja mamo.
— „I pragniesz aby to szczęście trwało?
— „I mama się oto pyta?
— „Ależ bo przecie musisz rozumiéć, że to ani ja, ani twój ojciec ze zbyt małemi funduszami, dać ci tego, co cię otacza, nie możemy.
— „Któż więc taki?
— „To jeden, który widząc mnie tak ubogą, nie chciał abym ciągle pracowała, i który ujrzawszy cię tak młodą i piękną, nie chce abyś wiodła Lak smutne jak moje życie.
— „I któż to jest ten jeden?
— „Ten jeden, jest to człowiek bardzo bogaty, którego jutro ujrzysz. Przyjdzie tutaj, trzeba go dobrze przyjąć, trzeba go kochać, ale szczególniéj dobrze przyjmować. Pomyśl, że tutaj jesteś u niego. Od ciebie zawisło twoje szczęście i moje. Myśl o twojéj matce, która cię kocha i pragnie tylko twego szczęścia i twego dobra. To też wprawdzie rachuję na ciebie; będziesz że dla niego dobrą? obiecujesz mi to?
— „O! tak jest, moja mamo, odrzekłam me wiedząc co mówię.
— „Bądź zdrowa moje dziecię, wymówiła.
— I pocałowała mnie w czoło.
— Byłam tak młodą, tak naiwną, że nie posądzałam aby się coś złego mieściło w tém co mi matka moja powiedziała; z tego wszystkiego wnosiłam sobie tylko to, że jakiś człowiek bogaty, ulice dla mnie być takim jaką ja byłam dla matki Toussaint a Henryka dla mnie; i w oczekiwaniu pierwszych jego odwiedzin, spałam, trzeba się przyznać, najlepszym i najspokojniejszym snem jaki tylko kto mieć może; jednakże wstałam wcześnie, i żeby uczcić mego nieznajomego, który mi tyle dobrego czynił, włożyłam na siebie najlepszą i najpiękniejszą moją suknię, a po śniadaniu, usiadłam w oknie i zaczęłam robić na kanwie.
— O dziesiątéj godzinie zastukano do drzwi moich, poszłam otworzyć, i ujrzałam służącego z ogromnym bukietem.
— „Czy panna Lea? wymówił pytając się.
— „Ja jestem.
— Natenczas wszedł do pokoju, złożył kwiaty, oddał mi bilet wizytowy i odezwał się.
— „To od hrabiego. Pan hrabia pyta się o któréj godzinie będzie się mógł przedstawić pani.
— „Proszę powiedzieć panu hrabiemu, ża ja wcale wychodzić nigdzie nie będę, i że którąkolwiek godzinę obierze, ta będzie mi dogodną.
— „Służący skłonił się i wyszedł.
— Gdy drzwi za odchodzącym służącym zamknęłam, chciwie przeczytałam bilet, znalazłam nazwę zupełnie obcą i nieznajomą. Czekałam więc jak się powszechnie czeka.
— O godzinie drugiéj zastukano do drzwi. Tym razem niewątpiłam że to już musi przybywać mój protektor, jak go matka moja nazywała; otworzyłam, był to on właśnie.
— Muszę przyznać, że wszystko zniewalało mnie dla niego. Był to człowiek najwięcéj trzydzieści dwa lata mający, z dowcipném spojrzeniem, z ruchami wytwornemi, z zębami białemi, gustownie ubrany, przebijała w nim zarazem słodycz i surowość, wiele wdzięku ale i woli silnéj, może nawet trochę tyranii; musiał to być człowiek wyższy od pospolitych.
— Po przywitaniu, poprowadziłam go do mego salonu, pokazałam mu fotel, sama wzięłam drugi i tak usiedliśmy. Byłam ciekawa co on mi powie. Zaczął od przypatrywania mi się od stóp do głowy, po którym to przeglądzie uśmiech zadowolenia przebiegł mu po twarzy, zarazem z jakąś pychą w spojrzeniu: to ciche pochlebstwo zrobiło mi wielką przyjemność, i gdy podniosłam oczy, które byłam na dół spuściła, nie przez świętoszkostwo udane, ale dla tego żem się prawdziwie zmieszała; odpowiedziałam na jego uśmiech, uśmiechem tyle może co i jego miłym. Zbliżył się do mnie, położył kapelusz, wziął moje ręce w swoje i odezwał się:
— „Moje dziecię, twoja matka musiała ci zapowiedzieć moje odwiedziny.
— „Tak jest panie hrabio.
— „I cóż ci więc powiedziała?
— „Powiedziała mi panie hrabio, żem to winna twojéj dobroci, iż nie jestem już tak biedna, jak byłam nią dawniéj, że trzeba cię panie hrabio przyjąć jako mego dobroczyńcę i kochać cię tyle ile mnie lubisz, i widzę że mi nie trudném będzie zadosyć uczynić temu poleceniu matki mojéj, teraz, kiedy pana hrabiego znam już i kiedy zgaduję ile jesteś dobrym.
— Powiedziałam to tonem tak naiwnym, iż zdawało się że hrabia się wzruszył, i przybliżając się jeszcze bliżéj do mnie, powiedział:
— „I to jest wszystko co ci powiedziała?
— „Tak jest panie hrabio.
— „Powinna ci była jeszcze powiedzieć, że przyjaciół swoich nie traktuje się jak obcych, i że trzeba do nich mówić mój przyjacielu a nie panie hrabio.
— „Oh! znam dobrze przestrzeń która nas przedziela, abym sama odważyła się ją przeskoczyć.
— „Bądź spokojna moje dziecię, odpowiedział uśmiechając się, przeskoczymy ją razem, i przyjdzie ten dzień, spodziewam się, w którym nie będzie pomiędzy nami przestrzeni.
— Nic nie odpowiedziałam.
— „Teraz posłuchaj mnie, odezwał się znowu, pomówmy trochę o interesach. Czy myślisz że mogłabyś być szczęśliwą tutaj?
— „Tak jest.
— „Tak jest, i co więcéj? jak to dzieci uczą.
— „Tak jest mój przyjacielu, odpowiedziałam, uśmiechając się.
— „Tak to dobrze, powiedział, całując mi rękę. Pozwolisz mi codzień przychodzić do siebie na jednę godzinę?
— „Na jak długo ci się podoba, czyż nie jesteś u siebie mój przyjacielu?
— „Oto zła bardzo przyczyna; Znudziłbym cię bardzo prędko, a ja nie chcę cię nudzić. Wołałbym żebyś żądała mego przybycia niżeli odejścia. Codzień mój pojazd będzie przed twemi drzwiami na twoje rozkazy. Czy ci to przyjemnie będzie?
— „Czy mi to przyjemném będzie! zawołałam. Lecz jakimże sposobem odwdzięczyć się potrafię za tyle dobroci?
— „Późniéj obrachujemy się, i zawsze jeszcze zostanę twoim dłużnikiem. Przyjdę jeszcze dzisiaj, zapytać się o twoje rozkazy na wieczór. Powiesz mi na któren teatr zechcesz się udać, a ja ci przyszlę lożę.
— „A z kimże ja na teatr pójdę?
— „Z kim zechcesz.
— „Z tobą przyjacielu, wyrzekłam nie śmiało.
— „Skoro tylko mnie zawezwiesz, będę bardzo szczęśliwy z możności towarzyszenia ci.
— „Ale na zawsze.
— „Nie wiąż się na zawsze, powiedz lepiéj że kiedy niekiedy tylko.
— „Sądzisz więc żem bardzo niewdzięczna?
— „Nie, sądzę tylko żeś kobieta. Ponieważ pierwszy raz się widzimy, więc się nie znamy, zaznajomienie jednak między nami powinno koniecznie nastąpić. Ciebie ja znam, jesteś aniołem, więc niema już mowy o tém; ale mnie bardzo daleko do uprzywilejowanéj twojéj natury. Proszę cię więc o pobłażanie i wyrozumienie, na jakie tylko zdobyć się jesteś wstanie, na wszystkie błędy moje. Szczególniéj mam jeden odznaczający się, to jest: mam nałóg zapominać czegoś i zostawiać coś w miejscach w których bywam, lecz to nie koniec na tém; większym jeszcze jest błędem we mnie, że niezmiernie się gniewam jak mi kto da postrzedz zapomnienie moje. Więc jeźli tu czego zapomnę, proszę cię schowaj to jak najspieszniéj, weź to sobie, i nigdy mi o tem nic wspomnij nawet; dobrze? przystajesz że na to?
— „Przystaję to już ułożone.
— „Mam jeszcze jeden nałóg, mówił daléj, że jak się przyzwyczaję przez kilka dni do jednego zawsze przychodzić mieszkania, tak potém godzin bawienia się mego zapominam: że trzeba mnie prawie wypchnąć za drzwi. Jesteś więc o wszystkiém uprzedzona, lecz wiesz także, że ten błąd ostatni po kilku dniach dopiero bytności i znajomości mojéj objawia się we mnie; zaspokój że się co do dnia dzisiejszego.
— „Czy to już wszystko? zapytałam uśmiechając się.
— „Niestety! nie, największy, najcięższy, najgorszy, zostawiłam na sam ostatek: Wystaw sobie, że jestem wierny ale samolubny w mojém przywiązaniu, tak dalece, że błąd w téj mierze pochłania cały przymiot. Gdy kogo kocham, (a nie wiem czy zgadłaś że cię kocham,) staję się natenczas prawdziwym tyranem; męzczyzna czy kobieta, wymagam od niéj zaraz, aby nikogo prócz mnie nie przyjmowała; staję się zazdrosnym, podejrzliwym, smutnym, jak wracam do siebie, to tylko płaczę, nie wychodzę, i nie bywam już u nikogo.
— „Może nie jestem taką jak inne kobiety, odpowiedziałam, ale podług mnie ten błąd jest cnotą.
— „No to szczęście! mówił daléj widać że się doskonale rozumiemy i porozumiemy.
— „A nadewszystko jeżeli nie masz innych błędów oprócz tych o których mi mówiłeś.
— „Nie, odrzekł, pominąwszy niektóre przyzwyczajenia, z których się mogę poprawić, nie znam do siebie innych tylko te trzy największe i nawet bardzo wielkie błędy. Całe to wyznanie i wymówienie, oraz czego po tobie żądam bardzo jest podobne do kontraktu ślubnego, nie prawdaż, moje dziecię? To też i jest nim w istocie, tylko na trochę mniéj poważną stopę, i trochę mniej obowiązującém niż inne ugody, bo od ciebie zerwanie go zawisło, to jest, jeżeli go znajdziesz uciążliwém dla twego interesu lub twego serca. Zacząwszy więc od dnia dzisiejszego, nie powinnaś od nikogo niczego żądać, tylko wszystkiego odemnie samego. Ja na siebie biorę całą przyszłość twoją. Biorę także odpowiedzialność za szczęście twoje, to nazwać można małżeństwem rozsądku. Byłaś ubogą, ja cię zrobię bogatą; ja byłem samotny? teraz, dzięki tobie, nim nie będę.
— Pojmujesz drogi Tristanie że niepodobném mi było nie szanować i nie kochać człowieka podobnie do mnie przemawiającego, i w mojéj niewinności do tegobym była przyszła, że gotowabym była błogosławić moją matkę, za to co zrobiła.
— Zresztą nie zwiódł mnie: wyjąwszy tylko zazdrość jego; do któréj nie miał sposobności okazać mi ją, bo mnie zawsze samą zastawał, doskonale mnie przekonał o dwóch drugich błędach swoich.
— Zaczął od tego: że zapomniał u mnie pugilaresu z dwoma tysiącami franków, i gdy mu chciałam go oddać wpadł w złość ogromną.
— Potém rzeczywiście, w kilka dni po pierwszéj swéj wizycie, zamiast przyjść o drugiéj godzinie, przyszedł o ósméj, i zapomniał odejść, a że ja go nie śmiałam za drzwi wypchnąć, bo nie dosyć z nim byłam zpoufaloną, więc nazajutrz rano, siedział w tém samém miejscu o podobnéj godzinie. To mnie przekonało, że chociaż dnie jedne po drugich następują, nie są jednak podobne do siebie, dodała Lea z westchnieniem.


IV.

Nie można się domyśleć, jakiéj roskoszy doznają kobiety, będące tém czém była Lea opowiadając przeszłe życie swoje. Chcą zawsze zwalić na okoliczności pierwszy błąd swój, to jest pierwsze ogniwo tego nieskończenie długiego łańcucha, które nazywają miłościami swemi. Słysząc je mówiące, myślałbyś że się urodziły dla wypełnienia i wykonywania cnót spokojnych, dla podzielania najczystszych uczuć, i że tylko jakaś fatalność je zgubiła. O! bo też jakichże ta złośliwa fatalność nie używa tortur i niesłychanych mąk, aby zwyciężyć i tryumfować z czystéj dziewiczéj duszy? najpierwéj używa rozumowania, co wcale nie może się nazwać głupstwem, bo przecież przez rozumowanie szatan nagadał Ewie różnych rzeczy i tém ją zgubił; potém na pomoc temu rozumowaniu, przybywają niezbędne pomocnicze środki, jako to: pojazdy, kaszmiry, klejnoty, i t. d. a że kobieta w takim wieku nie ma jeszcze ustalonéj opinii religijnéj i politycznéj, nie gardzi więc złotem, otaczającém obrazy świętych i bezbożnych, królów i obranych niby bohaterów. I wobec tych pokuszeń, dusza upada, i to sprawiedliwie! bo w co by się też obróciły cnotliwe kobiety, gdyby wszystkie ogółem takiemi być mogły?
Jednakże są niektóre, mówiące prawdę. Są pomiędzy niemi takie jak Lea, które śród zepsucia i występku natchnione były duszą godną niebios, które chociaż zetknięciem się z nieczystością splamiły duszę, są jednak wstanie zachować ją nieskalaną i nienaruszoną, jak czasem znaleść można djament w kałuży. Takie kobiety ulegają, albo woli od ich woli silniejszéj albo najpierwszemu słowu ich serca. A że nie znajdują w koło siebie żadnéj z tych naturalnych podpór, które Bóg dzieciom daje; szukają jéj, i jeżeli ta podpora się złamie pod oparciem na niéj rąk ich, odchodzą smutnie zbolałe, i muszą wracać do tego świata i otoczenia, w które je urodzenie ich rzuciło i w które towarzystwo je popycha. Ale takie kobiety, powiedzmy prawdę, są cząstką wyjątkową, są wynalezioną poezyą występku, biorącego swój początek w miłości; jest to pierwszy upadek pierwszéj kobiety! Najczęściéj jednak bywają to córki fałszywych rodziców, postępujące drogami jakie im oni wskazali. Matka radami pomaga im do upadku, córki skłonnościami swemi bywają wciągnięte, a przypadek reszty dokonywa. Jest to spadkowość trwała i ciągła, jest to dziedzictwo nigdy nie przeczone, i nie powiemy na to: To szczęśliwie! ale wymówimy to wieczne słowo: tak być musi.
W istocie, cóżby się działo śród towarzystwa, które chociaż może cnót nie posiada, ale dziedziczy cnotliwe imiona na pokrycie występków swoich, co mówię stałoby się w takiem towarzystwie z biednym dzieckiem, jakiejś nierządnicy, które choćby samo z siebie najczystszém, najnięwinniejszém było, ale na któremby odbijała się chańba matki jego? Młode dziewczęta uciekałyby od niego, nawet i młodzi ludzie pogardzaliby tém sercem, w którém może skarby cnót, miłości i szczęścia są zamknięte. My szczerze wyznamy, że lubimy społeczeńswo takie jakie jest i być może, ze wszystkiemi jego błędami, z jego wdziękami, fałszywą barwą, z jego uczuciami i namiętnościami. Właśnie wielkie sprzeczności tworzą wielkie obrazy.
Pozwólmy światu obracać się tak samo jak się dotąd obracał. Wymagać od społeczeństwa ciągłéj doskonałości, jest to samo co wymagać po kobietach, aby zawsze miały jednakowe wdzięki, a kwiaty woń nieustającą, na cóż się to więc przyda? Gdy w piękny dzień letni, przechodząc przez las i w miejscu wpół ozłoconém promieniem słońca, a wpół ocienioném drzewami, spotkasz dwoje kochanków z jednostajnie, jak ich kroki, bijącemi sercami, których piękne oczy wyrażają miłość a uśmiech szczęście; czy przystąpisz do téj kobiety, któréj piękność w zadumienie cię wprawi, a pyszniłbyś się jéj miłością: czy przystąpisz do niéj po to, abyś się jéj zapytał, jakie dotąd życie wiodła? każda kobieta przychodząca na świat została obdarzona jednostajnym kapitałem miłości! No! otóż tak jest, te które widzisz że smutne, blade, przygasłe, które pogardzają poważnemi ludźmi, z których jak im się podoba potrafią dutków zrobić: to są te, które ufając pierwszéj swojéj miłości, powierzyły kochankowi swemu, cały skarb, całe bogactwo miłości dziewiczéj, i które raz ztrącone z niewinności swojéj, widziały uciekającego kochanka, jakby złodzieja z kosztownym skarbem, nie zostawiającego im choćby tylko trochę ułudy za całą jałmużnę. Gdy potém, żalem i boleścią tak im serce uschnie, że nawet ból się w nie już nie w ciśnie; spojrzą się w zwierciadło, ujrzą się pięknemi jeszcze, i w miejsce miłości zażądają zemsty: stają się Wtedy owemi okrutnemi kobietami, których wejrzenie pali a całus nie pocieszy; wtedy grają w grę nierówną, bo nic nie mają do dania, tylko wszystko do wzięcia. To też, co za sztuka wieli uśmiechu co za strategia w spojrzeniu! ileż hołdujących! ile ofiar! i dla zemszczenia się nad jednym, nad którym jednak nie mszczą się, ileż to dusz straconych, którychby nie zgubiły te kobiety z łatwą miłością, których słyszysz śpiewy i śmiechy, w najwyżéj oświeconych oknach w nocy w Paryżu.
Nie należy także posądzać nas o stronne pochwały miłostek z temi ostatniemi; pokazujemy tylko dobrą i złą stronę tego wszystkiego. Gdyby nam kazano wybierać dla jakiego naszego bardzo ukochanego przyjaciela, taką miłość jaką nastręczała Manon Lescaut albo taką jak Wirginia, wybralibyśmy tę co kochanka Desgrieugo wzbudzała; bo z utraty takiéj miłości można się pocieszyć a z tamtéj umrzeć! Oto jest cała przyczyna. A teraz pozwalamy Lei kończyć swoją historyą, jak to bywało mówili ojcowie nasi czyli raczéj ojcowie ojców naszych.
— Od dnia pierwszéj wizyty hrabiego, mówiła daléj Lea, nie widziałam mego ojca. Bądź przypadkiem, bądź umyślnie, nie spotkałam się z nim ani razu u mojéj matki. Zdawało mi się że naganiał moje postępowanie, i instynktem jakimsiś nie pytałam się o przyczynę jego oddalenia; chodziłam codzień do moich rodziców na śniadania, obiady, i moja matka któréj zbytki wzrastały w miarę mego powodzenia, zdawała się mnie uwielbiać. Wszystko szło dosyć dobrze. Jednakże chociaż sobie powtarzałam: że mogę tak postępować, ponieważ matka mi tak radziła; od chwili jak hrabiego wizyty zaczęły bywać dłuższe; jakoś zaczęłam bywać pomięszana i jakby zawstydzona w przytomności mojéj matki, zdawało mi się nie do pojęcia, aby można było dobry był tym sposobem jak ona mi radziła zakupywać sobie. Postanowiłam nie widywać jéj tylko bardzo rzadko, i żyć zupełnie u siebie saméj. Zresztą cokolwiek tylko zażądałam, hrabia natychmiast uskuteczniał. Byłam zupełną nowicjuszką, trzeba się przyznać, w sztuce zbytkowania, i w moich kaprysach i fantazyach, nie niszczyłam go bynajmniéj; to też on z wykwintnym swoim gustem, przybywał w pomoc mojéj niewiadomości. Każdego dnia przybywał mi jaki nowy klejnot, przyniesiony od świeżo wsławionego jubilera: przybywały mi kaszmiry, koronki i t. p. a każdy z podobnych darów napawał mnie radością, jak dziecko, któremu nową zabawkę dadzą. Byłam szczęśliwą, jednostajném, codzienném szczęściem, wypływającém z braku namiętności: dnie upływały dla mnie jedne po drugich, także be zmian żadnych. Nie kochałam hrabiego, jak się kocha ulubionego sercem, kochałam go tylko jak przyjaciela. Gdy był nieobecny, żałowałam że go niema przy mnie. Nie byłam zazdrosną, nie zapytywałam więc myślą nawet gdzie on też być może. On także nie miał dla mnie szalonéj jak to mówią miłości ale nigdzie mu tak dobrze nie było jak wtenczas kiedy był zemną. Moje zadziwienie, jakie na wszystko okazywałam, uszczęśliwiało go, i cieszył się otwierając mi na raz już wejście w ten świat: radował się z tego, ze mi mógł powiedzieć: „patrzaj, i używaj” W pierwszych chwilach, kiedy bywaliśmy na teatrze Włoskim lub operze wielkiéj, nie posiadałam się z radości gdy za otwarciem loży naszéj, wszyscy się odwracali, i kiedy szmer uwielbień i zazdrości moja przytomność wzbudzała, gdy dla mnie zapominano na chwilę Grisi; ten tryumf mnie upajał, a radość przyczyniła mi piękności, bo mogę wyznać, żem wtedy była bardzo piękną. Tu Lea że trzymała się, jakby dając sposobność Tristanowi, aby jéj powiedział: że nie zmieniłaś się nic od owego czasu.” Lecz Tristan nie wymówił ani słowa, Lea więc wróciła do opowiadania:
— Wielkie bogactwo i piękna kochanka, zciągają do człowieka posiadającego jedno z tego dwojga (a hrabia posiadał to oboje) wielką liczbę przyjaciół. Pojmujesz, że byłam nieznaną wszystkim tym młodym ludziom, pomiędzy któremi żył mój jedyny i wieczny rycerz. Tak dalece, że ustawicznie mnie lornetowali, i zdawało mi się że słyszę z poza lornetek: „Zkąd u djabła wynalazł tę kobietę?” hrabia pysznił się że mnie nie znano i że ja nikogo nie znałam, bo to nie jest rzecz łatwa mieć nieznaną kochankę w Paryżu.
Przyjaciele tedy, różnych używali sposobów aby mi mogli być przedstawionymi: kłaniali się hrabiemu z najdaléj jak go ujrzeć mogli, czy to na spacerze czy w teatrze, i nie wiedzieć co wymyślali, aby mogli być przyjętemi do naszego pojazdu albo naszéj loży; lecz hrabia odpowiadał im najuprzejmiejszym ukłonem, najmilszym i wdzięcznym uśmiechem, i na tém się rzecz cała kończyła.
Niezmiernie to ich intrygowało, a ciekawość zwiększała moje powodzenie. Najpewniejsza byłam, że nazajutrz, po okazaniu się na teatrze lub spacerze, gdzie mnie do zbytku uwielbiano, ujrzę służącego pana hrabiego z nowém jakiem pudełeczkiem, w którym coś nadzwyczaj ciekawego i pięknego odbiorę. Oskarżają nas że niszczymy mężczyzn. Matki mówią do synów swoich: „Strzeżcie się kobiet z teatru.“ Kobiety żony, mówią do swych mężów: „Nie bywajcie u aktorek.” Ale mój Boże! coby ci bogaci ludzie robili bez nas? Przeszliby po większéj części na tym świecie jak ludzie nie znani, gdyby nas nie mieli. Przedajemy im sławę w równéj zapłacie wartości, i niech sobie mówią co chcą, ale zaręczam ci, że często bardzo dary ich nie wynagradzają przykrości.
— Co do mnie, nie mogłam się uskarżać. Mała bardzo liczba kobiet mogła być tyle ile ja byłam szczęśliwą. Tyle tylko właśnie kochałam, ile potrzeba było abym poznała dobrą a nie złą stronę miłości. Byłam więc zupełnie zadowoloną z życia które pędziłam, szczególniéj kiedym go porównywała z życiem jakiebym była przymuszona prowadzić. Podług wszelkiego podobieństwa, musiałabym była zostać szwaczką, wstawać o siódméj godzinie, ść w pogodę jak i słotę, w grubych trzewikach, po robotę: i poprzestać po cało tygodniowej pracy, na przechadzce niedzielnéj; musiałbym była, tak samo nie zamężna jak i wtedy byłam, kochać kogoś, może jakiego brudnego rzemieślnika albo najwięcéj kupczyka. Bardzo to smutne takie życie, przynajmniéj złego punktu jak ja go widzę. Zamiast tego, jedno słowo zrobiło mnie bogatą, wesołą, któréj wszyscy zazdrościli; bez lego słowa byłabym została ubogą, smutną, i zazdroszczącą innym. Zresztą, to słowo nie znaczyło nic innego, tylko to, co Ewa do Adama w raju wymówiła, a do tego nie miałam jak ona odpowiedzialności utracenia raju.
Czy sądzisz drogi Tristanie, że to łatwo oprzeć się pokusom? że skoro młoda dziewczyna niczyjém przywiązaniem niestrzeżona, znajdzie się nagle między lakierni dwoma sprzecznemi położeniami, jakie ci opisałam, nie skłoni się na stronę świetniejszą, która naturalnie zdaje jéj się lepszą? a potém gdy myśli, jak w tenczas ja myślałam, że ten pierwszy związek, trwać wiecznie będzie, i że zostanie kobietą tak szanowaną, jak każda inna kupująca sobie imię posagiem swoim, albo mężczyzna przedający to imię? Do tego jeszcze, ta złota kopalnia z któréj co dzień czerpie i którą jednakowo zawsze widzi obfitą, czy nie zdaje jéj się że nigdy wyczerpaną być nie może? nie myśląc nad tém, że najmniejszy kaprys losu może ją zniszczyć. Nie przewiduje, że gdy się to stanie, gdy nastąpi wyschnięcie złotego źródła, potrzeba zbytku pieniędzy tak jéj się stanie konieczną że przedaje ciało i duszę, nad czém bardzo się może pierwszy raz wahała.
— Jednakże, jak ci mówiłam, zdawało się, że los mój zmienić się nie może tak prędko. Hrabia mnie zawsze kochał, a miłość jego zwiększyła się jeszcze, gdym mu powiedziała, że byłam przy nadziei. Od téj chwili, postanowiłam sobie, cała się poświęcić memu dziecięciu, żeby przyszło na świat nie z imieniem swojéj matki, za które późniéj musiałoby się rumienić. Odtąd, przysięgam ci, roskosze i uciechy świata, zdawały mi się czcze bardzo; wzdychałam tylko do chwili, kiedy będę mogła wątłéj i słabéj istocie wylać całe uczucie, całe przywiązanie, którego mu w dzieciństwie zupełnie brakowało, a którego tak pragnęłam. Jest w sercu kobiety jedna strona niebiańskiéj czystości, ostatni odbłysk błękitu rajskiego, to jest: miłość macierzyńska. Nie zdaje mi się aby znaleść się mogła kobieta, jakkolwiek spodlona, nikczemna i pogardzona od wszystkich, któraby na pierwsze drgnienie dziecięcia w swém łonie, nie doznała wrodzonego, samoistnego, religijnego uczucia, jakiegoby doznał tonący uchwyciwszy się brzegu i dziękujący Bogu za wybawienie. Czuje, pojmuje, rozumuje, że to co się w jéj łonie zawiera, nie jest to tylko dziecię, ale jest także przebaczeniem, bo widać że jéj Bóg nie potępił, gdy jéj daje takie szczęście! Co się jeszcze przyczynia do miłości matki to ta potrzeba opieki, którą każda kobieta czuje a wywrzeć nie może inszym sposobem, tylko w dzieciństwie nad lalką, zostawszy, zaś kobietą nad dzieckiem. Wasze prawa, zwyczaje i przemoc, tak nas z wszystkiego wydziedziczyły, tak z nas zrobiły przedmiot niepotrzebny do postępu towarzyskiego, że my wątpimy zawsze o sobie; i że dopiero w tenczas uczuwamy naszą wyższość, gdy we wnętrznościach naszych nosimy zakład od Boga nam dany! tak, bo nie wam silnym i pysznym, ale nam istotom wątłym Bóg dziecię powierza. Państwo, rządzenie kilką milionami ludzi już dojrzałych i wyrobionych, niczém nam się zdają w porównaniu téj miłéj istoty, powierzonéj nam do wyrobienia i doskonalenia, bo dopiero wtenczas jak podrośnie jak się jéj serce w zburzy namiętnościami, w tenczas tylko jest w stanie zapomnieć czasem matki swojéj dla ojca, miłości dla samolubswa. To co ci mówię, zdaje ci się obce, dziwne, nieprawdaż? i dziwisz się moralności którą wynurzam, po filozofii jaką z przesadą udawałam. Z kobietami styczność mając, nie trzeba się niczemu dziwić, mój drogi Tristanie; i jeżeli świat ma się wtedy dopiero skończyć, kiedy serce nasze poznaném zostanie, to świat narażonym jest trwać wiecznie jak jego stwórca; gdyż my same się nie znamy. Ale co jest najpewniejszém, to to, że w téj chwili jeszcze czuje tak jak wtenczas czułam: że gdyby mi Bóg dał dziecię, natychmiast oddaliłabym się od tego świata w którym, żyję a jakby urosło, jabym go tyle ukochała, że zmusiłabym go aby mnie błogosławiło i przebaczyło.
— Stanęło na tém: że byłam przy nadziei, że hrabia mnie uwielbiał, i że nie spodziewałam się tego co mi się wydarzyć miało.
— Przez kilka dni miałam pozostać sama: Urabia zmuszony był oddalić się. Ta okoliczność, to osamotnienie zbliżyło mnie trochę do matki mojéj, którą, jakem ci powiedziała rzadko widywałam. Otóż razu jednego o godzinie dziesiątéj w wieczór, siedząc czytałam książkę, gdy usłyszałam stukanie do drzwi. Wstałam i poszłam otworzyć, bo moja służąca była gdzieś wyszła — wszedł mój ojciec. Był tak zmieniony, tak mizerny, miał wzrok tak dziki, żem go się przestraszyła. Jednakże, niezamknęłam drzwi przed nim, mówiąc:
— „Wejdź mój ojcze!
Starał się uśmiechnąć i pocałował mnie, Poprowadziłam go do mego pokoju, prosiłam żeby usiadł, i wymówiłam:
— „Jak też to już dawno nie widziałam cię mój ojcze!
— „To prawda, odpowiedział: to też widzisz, ze naprawiam ten błąd, przychodząc dzisiejszego wieczora do ciebie. Wiedziałem że jesteś sama, tak, bo sama jesteś, nieprawdaż?
— „Tak jest mój ojcze.
— „Byłem więc, pewny że ci w niczém nie przeszkodzę: przyszedłem przeprosić cię, bo cię bardzo kochani moja droga Leo.
— To mówiąc, zbliżył się do mnie i uczułam oddech jego gorący, któren także winem czuć było: wstałam więc i chciałam stać lub przejść się trochę.
— „Ty się mnie boisz? przestraszam cię? odezwał się.
— „Nie mój ojcze, odsuwam się żeby nam było wygodniéj.
— „Ależ bo ja chcę żebyś mnie bardzo kochała, bo ja cię tyle kocham!
— Jeden tylko na świecie człowiek powiedział mi ten wyraz, i mój ojciec powtórzył mi go tym samym akcentem, z tém samém uczuciem jakem go pierwéj słyszała. Tym razem prawdziwie się przestraszyłam powstałam i wyjść chciałam.
— On także się podniósł, pobiegł za mną, objął mnie rękoma, usiadł, i posadził mnie na swoich kolanach.
— „Słuchaj mnie, mówił cichym głosem i z tém samém wejrzeniem które mnie tyle przerażało, że aż się trzęsłam, wiesz dla czego nie przychodziłem cię odwiedzać? oto dla tego, że cię kocham.
— „Dla tego że mnie kochasz?
— „Tak jest, dla tego że cię kocham i że jestem zazdrosny.
— „Względem kogo zazdrosny?
— „Zazdroszczę człowiekowi któremu cię matka twoja sprzedała.
— „Przecież wiesz że cię także kocham.
— „Ale to nie dosyć, ja chcę żebyś mnie kochała tak jak tamtego kochasz.
— I czułam że mnie ściska rękami, jak kleszczami żelaznemi.
— „Czyś zmysły stracił mój ojcze! zawołałam, chcąc się z rąk jego uwolnić i wydrzeć z mocy jego.
— „Nie, nie jestem waryatem, śmiejąc się, odpowiedział.
— „To w takim razie, jesteś podchmielonym; puść mnie, bo będę wołać i krzyczeć.
— „Jeżeli krzyczeć zaczniesz, to cię zabiję.
— I w téj chwili, przysięgam ci, że byłby to zrobił.
— „Lecz doprawdy, czego chcesz? zapytałam.
— „Czego chcę? czego chcę? chcę żebyś była moją.
— „Twoją! twoją! mój ojcze?
— „Tak jest, moją, moją, bo cię kocham; moją, bo nie sypiam, nie myślę tylko o tobie; moją, bo cierpię jak potępieniec z téj miłości, która mi głowę i serce pali. Nie chcę już cierpieć więcéj, pragnę cię posiadać i posiadać będę, tego wieczora, tej chwili nawet; tak, musisz należeć do tego, który dopóty chciał uchodzić za twego ojca, póki byłaś dzieckiem, ale nie teraz; nie, nie jestem twoim ojcem; jestem, czyli byłem tylko kochankiem twojéj matki; otóż tak jest wszystko.
— Wstydziłabym się mój drogi Tristanie, opowiedzieć ci całą tę scenę i walkę jaką ztoczyć musiałam, potém jego oświadczeniu. To coby było mogło mnie zgubić, właśnie mnie uratowało: w chwili gdy mnie siły opuszczały, noga mi się pośliznęła, czołem trąciłam o nogę od mego łóżka, a ten człowiek, tak straszny dopóki się gniewałam i byłam silniejszą na widok mojéj boleści siał się bezsilnym. Upadł mi do nóg, płakał, przepraszał.
— Obiecałam wszystko dla niego uczynić, aby mnie samą już zostawił.
— Odszedł przecie.
— Oh! czas też był, żeby sobie odszedł.
— W pięć minut potem, służąca moja powróciła.
— „Maryo odezwałam się, rób paczki składaj wszystko, wyjedziemy jutro.
— Nazajutrz rano wyszłam, kupiłam sobie pojazd pocztowy. Zabrałam co tylko miałam z pieniędzy i klejnotów, kazałam żeby konie do stelmacha przyprowadzono, gdzie od samego już rana rzeczy moje były poodnoszone. Napisałam do hrabiego: że wielkie zdarzenie, podobne nieszczęściu, zmuszało mnie natychmiast wyjechać. Przesiałam mu skazówkę, którędy przejeżdżać będę i gdzie się zatrzymam. A o dziesiątéj godzinie zrana toczył się mój pojazd po drodze do Lugdunu. Cała jeszcze byłam przerażona i zgnębiona sceną wczorajszą, moja zaś służąca nie pojmowała nic, co mnie mogło zmusić do tak szybkiego wyjazdu.
— Lecz to nie wszystko, gdy nieszczęście już zawita do jakiego domu, zostawia za sobą zawsze drzwi otwarte dla wejścia.


V.

Powiedziałam ci, że napisałam do hrabiego i przesłałam mu skazówkę podróży mojéj. Zamierzałam sobie jechać pocztą do Lugdunu: tam, zatrzymać się dni parę, aby dać czas hrabiemu by mi odpowiedział, potém statkiem parowym popłynąć do Marsylii, gdzie jeszcze, kilka dni zatrzymać się chciałam, a ztamtąd udać się do Włoch; bo zdawało mi się, że Francya nie dość mnie od mego ojca przedzieli. Zresztą, dawno już pragnęłam i żądałam odbyć tę przejażdżkę; prawda że wołałabym była pod innym pozorem i w inném usposobieniu podróżować, tém bardziéj, że jechałam sama, a dawniéj myślałam że z hrabią wszystko oglądać będę.
— Napisałam mu: że zmuszoną byłam wyjechać, alem mu ani słowem jedném nie dała do zrozumienia powodów tego wyjazdu. Słowa ulatują a pismo zostaje, a że gdybym była prawdziwą przyczynę opisała, byłabym tém bardzo oskarżyła mego ojca, nie śmiałam zatem powierzyć tego wszystkiego papierowi, który z łaski niedość regularnéj poczty we Francyi, idzie Bóg wie w jakie miejsca. Skazówka którą mu przesłałam, powinna go była przekonać, że nie od niego uciekałam, a niewiadomść tego co mi się przytrafiło, i chęć dowiedzenia się, powinny były podniecić ciekawość i przyspieszyć jego wyjazd. Gdyby raz znalazł się obok mnie, byłabym mu wszystko powiedziała, pewna będąc że byłby postąpienie moje pochwalił.
— Przybyłyśmy do Lugdunu. Wstrzymam się od opisu téj drugiéj Francyi stolicy. Przepędziłam w nim dwa dni; drugiego dnia zastałam list hrabiego poste restante, w którym widać było że bardzo był zdziwiony nagłą moją emigracyą; oświadczał mi, nie pytając się o przyczyny mego odjazdu, że go ten bardzo zmartwił, tém bardziéj, że interesa familijne zmuszały go zatrzymać się na miejscu, dłużéj niż to sobie z początku wystawiał. Do tego listu przyłączony był wexel do wypłaty, któren o bardzo wiele przewyższał koszta mojéj podróży. Mogłam więc podróżować jak wielka jaka pani, własnym moim powozem; lecz byłam już zmęczona, i myślałam że w statku parowym odpocznę.
Przez te parę dni które przepędziłam w oberży, uważałam, a raczéj zmuszona byłam uważać, młodego człowieka, który ze mnie oczu nie spuścił: gdym wychodziła, pewna byłam ze go na wschodach spotkam; gdym wracała, najpewniejsza byłam że go znajdę patrzącego przez okno; ze dwadzieścia razy twarz w twarz spotkaliśmy się, i ze dwadzieścia razy zdawało mi się że do mnie przemówi; lecz czy że nie śmiał tego uczynić, czy że nie wiedział jak mnie zaczepić, poprzestał na patrzeniu się na mnie, i na ukłonieniu mi się jak się zwykle kłania sąsiadom, których często napotykamy. Zresztą, zdawało mi się, że nie zwracam uwagi na jego grzeczności, choć nieme ale nieustanne; więcéj niż te zasługiwały; zdawało im się, że musiał by być bardzo zarozumiałym, gdyby mógł myśleć że ja na niego uważam; śmiałam się, myśląc, że może jemu się wydaje, iż ja się na pierwsze spojrzenie szalenie w nim rozkocham: co zresztą mogłoby się było każdéj innéj kobiecie wydarzyć, bo był młody, i jak to mówią ładny chłopiec; zdaniem mojém, jest to smutna nazwa, zwłaszcza gdy się ją nadaje męzczyźnie, choćby najmłodszemu, samą jedną bez dodatku innych zalet. Do tego miał to jeszcze, na co się wiele kobiet daje łatwo ułowić, to jest piękną nogę, i piękne ręce, ten podwójny znak rasowy; ubierał się wytwornie chociaż niby skromnie, chód miał zgrabny i palił fajkę poważnie, co jest rzadszém niż się zdaje.
Za krótko jeszcze natenczas żyłam na świecie, abym mogła była odgadnąć do jakiej klassy społeczeństwa mógł ten młody człowiek należeć: czy posiadał imię i dostatki towarzyszące szlachectwu, czy był finansistą. To tylko wiem, żem dla niego była, dzienną kwestyą żywotną i że wszystko co tylko robił zależało od tego co ja robić będę. Przyznaję się, że w oczekiwaniu listu owego, te drobiazgi dosyć mnie bawiły; kobieta zawsze jest szczęśliwą, jeżeli wie że ktoś ją ściga wzrokiem lub myślą, i że przy okoliczności, ten ktoś, stać się może dla niej podporą lub przyjacielem.
— Jednakże po odebraniu listu, zapomniałam o tém dzieciństwie, które jak miarkujesz nie mogło mnie wiele obchodzić, i przygotowałam się do wyjazdu.
— Gdy o czwartéj zrana, bo o téj godzinie ten wygodny statek odchodzi, zeszłam, spotkałam na dziedziéńcu mego sąsiąda, który w stroju podróżnym spokojnie palił swoje cigarette.
— „No! powiedziałam sobie, jeżeli ten pan za mną jedzie, to się naraża na długą podróż.
— Rzeczywiście, jakem jechała po spiczastym bruku tego miasta, widziałam że się tą samą co i ja drogą udawał wszedł do statku do którego i ja wejść miałam, i gdy musiałam przejść ze stałego lądu na ruchomy żywioł, chociaż deska była dość szeroka, nie byłam jakoś dosyć śmiałą; natenczas z głębokim ukłonem przybliżył się i podał mi rękę, pomógł mi przejść i ukłonił się powtórnie, a wszystko to odbył, nie wymówiwszy ani słowa! ah! mój drogi Tristanie, jaką też powierzchowność przybiera przypadek, aby się zamienił potém w przeznaczenie!
— Prawda, odpowiedział Fabiano, zaczynam rozumieć.
— Wcale nie, nie rozumiesz i mogę powiedzieć że niepodobieństwem jest abyś mógł zrozumieć.
— No! w takim razie mów daléj.
— Mówię daléj, uśmiechając się odpowiedziała Lea: Od téj chwili, znajomość już była zrobioną, a przynajmniéj pierwszy krok do niéj. Szło już tylko o najmniejszą choćby okoliczność, o troszkę chociaż rozumu ze strony mego nieznajomego a o cokolwiek dobréj woli z mojéj strony, aby znajomość lepsza nastąpić mogła. Zapewniam cię, że to jest bardzo zabawnie dla nas kobiet, gdy nie mamy co lepszego do roboty, uważać na tysiączne sposoby, których mężczyźni używają, aby się do nas zbliżyć i z nami się zapoznać. Często bardzo zachwycone byłybyśmy gdyby do nas zagadali szczególniéj w podróży, ale trzeba żeby zaczepili i przemówili rozumnie i dorzecznie, bo dla wartości rozsądnéj rozmowy przebacza się nie właściwe jéj zaczęcie. A potém, te wieczne zapytania które w ich oczach zgadujemy, te szpiegowania nas kto jesteśmy? zkąd przybywamy? gdzie się udajemy? wszystkie te rzeczy, na których mogą opierać swoje wyrachowywanie, zakładać swoje plany o których szczęściem dla nas nie wiedzą, dają nam pierwszeństwo w téj małéj walce, to jest, my spotykamy się korzystnie pod cieniem, a oni oświeceni blaskiem słońca. Mój nieznajomy patrzył ciągle na mnie, aż do czasu, dopóki przez schodki nie zeszłam do miejsca przezemnie najętego. Statek parowy przeznaczony do pływania na małéj rzece, jest zwykle bardzo brzydki; to też jak weszłam do sali nizkiéj sali do tego gorącéj i dusznéj, w któréj cały dzień pozostać musiałam; gorzkom żałowała żem swój pojazd porzuciła, i poszłam na pomost, gdzie wszyscy prawie podróżujący znajdowali się, dla przypatrzenia się znoszonym pakunkom. Widno było, widziałam więc na końcu statku, mego nieznajomego, opartego łokciem o poręcz. W tém, służąca moja zbliżyła się do mnie i odezwała się z radością:
— „Pani! znalazłam salonik dla pani.
— „Salonik? zapytałam.
— „Tak jest pani; na końcu statku, jest salonik umeblowany i zupełnie od wszystkich oddzielony.
— „No! i możemy go nająć?
— „Nie pani, nie można.
— „Ale będziemy z niego pożytkować?
— „Już najęty.
— „A więc to zupełnie dla mnie, jak gdyby go wcale nie było.
— „Nie pani, powiedział mi kapitan że jest najęty przez jednę tylko osobę i że ta podzieliłaby się może z panią mieszkaniem; tém bardziéj można się téj grzeczności spodziewać, że to jest młody człowiek który salonik najął.
— „Aha! zgaduję teraz! wyrzekłam do Maryi.
— „Co pani zgaduje?
— „Zgaduję że to ten młody człowiek oparty na poręczy najął go pewnie, i czeka tylko aby kapitan się pokazał, puczem niezawodnie przyjdzie ofiarować go nam.
— „Pani zgadła, ja prosiłam kapitana, żeby zaproponował właścicielowi saloniku, o ustąpienie go pani, o widzi pani że się przybliża do niego.
— „Patrzaj, właściciel saloniku zbliża się teraz do nas: miejmy minę jak gdybyśmy go nie widzieli.
— „Pozwól Pani, abym mógł jéj ofiarować pokoik który nająłem.
— „Doprawdy! ależ boję się i nie śmiem pozbawiać go pana.
— Właściwe wyrażenie tych którzy przyjmują.
— „Przyjmując, zrobisz mi pani łaskę.
— „Ależ panie, wyrzekłam, chcąc mu wynagrodzić tę grzeczność, przynajmniéj całkowitego odstąpienia nie przyjmę, udział w połowie, to przyjęłybyśmy.
— „Lecz ja się boję nieprzyjemności pani zrobić zamiast przysługi, podzielając z nią pokój. Taka jest pogoda, tak miło na pokładzie, że mogłabyś pani bez żadnego sobie wyrzutu zostawić mnie tutaj.
— „Nie przyjmuję, tylko z warunkiem wspólności mieszkania.
— „Niech będzie wola twoja pani, mówił dalej, tém bardziéj, że ta pani wola jest dobrodziejstwem.
— „I oddalił się, mówiąc, że idzie wszystko przygotować, aby mnie mógł przywoicie przyjąć.
— W istocie, jakeśmy weszły, zastałyśmy go zajętego układaniem poduszek, posiadałyśmy, on stał, dopóki go nie poprosiłam aby usiadł także.
— Gdy się znajdujemy pierwszy raz z człowiekiem takim, który ma w życiu naszém zająć wielką rolę, jest coś tajemnego w sercu naszém co nas o leni ostrzega; doznaje się natenczas jakiejś niewyraźnej trwogi, bo niewierny czy mu wierzyć czy go się strzedz winniśmy. Chociaż miał ruchy i całe obejście się jak tylko można najwykwintniejsze i wytworne, jednakże obawiałam się tego młodego człowieka, nie tak jak się obawia kobieta mężczyzny którego się boi pokochać, ale tak, jak się strzeżeni jakiegoś raptem ukazanego cienia wieczorem, którego dobrze rozpoznać nie możemy i strzeżemy się. Byłam najpewniejsza wewnątrz duszy, że go nigdy kochać nie będę, a jednak nie rozumiem dla czego, czułam że wielki wpływ wy wrze na życie moje.
— Nie wiem jak się to stało, ale zaszła pomiędzy nami jakaś jakby poufałość, taka jaka bywa pomiędzy ludźmi, którzy chociaż się nie znają, żyli jednak w takim samym świecie i zachowali pamięć jego; cytował mi wszystkie sławne imiona w Paryżu, wszystkie słynne w modzie kobiety, i nadzwyczaj był obznajmiony ze wszystkiemi intrygami kulisowemi i salonowemi, z łaski których wiadomości, rozmowa nie upada nigdy, tak, że rozmawiając o tém wszystkiém, godzina śniadania nadeszła: jedliśmy je razem.
— Po śniadaniu, przedstawił mi: że dobrzeby było żebym wyszła na pomost dla odetchnięcia świeżém powietrzem, i dla napatrzenia się na brzegi Rodanu, które są bardzo ładne; przystałam na to; usiedliśmy oboje w tym statku.
Natenczas, poufała rozmowa między nami, znów się rozpoczęła, a że to było na wolném powietrzu i w nieprzytomności Maryi służącéj, siała się bardziéj jeszcze poufałą.
— „Pani jedziesz do Marsjlii? zapytał się mnie, mój towarzyszysz podróży.
— „Tak jest panie, odpowiedziałam.
— „Ale pani nie zabawisz się w tém mieście, które tak mało daje zajęcia pięknym paniom Paryzkim.
— „Nie, czekam tylko na kogoś, a potém jadę do Włoch.
— „To się ma rozumieć, że pani natychmiast pojedziesz, bo toby było świętokradztwem dać pani długo czekać.
— „Tak się spodziewam.
— „A więc pani, do owego czasu, jeżeli statkiem podróżować będziesz, możemy razem tę drogę odbyć, a ponieważ pewnie pierwszy raz udajesz się na południe Francyi, raczysz pozwolić mnie, znającemu dobrze całą tę okolicę, iż się zajmę wyborem hotelów dla pani, gdzie się tylko zatrzymać zechcesz, i wszystkiemi jéj rzeczami i pakami: bo toby było nadto dla niéj utrudzającém.
— „Przyjmuję grzeczność pana.
— „A ja pani za to bardzo wdzięczny jestem, dodał, bo nie mając nikogo ktoby smucił się moim odjazdem, ani też nikogo któryby przybycia mego wyglądał, gdybyś do tego jeszcze pani nie pozwoliła mi być ci choć w czemkolwiek użytecznym, to prawdziwie niewiem coby się zemną działo w mojéj samotności, nim dojdę do miejsca przeznaczenia mego.
— „Więc pan daleko się udajesz?
— „Do Afryki.
— „Ależ tam udają się w dwóch tylko celach, to jest: albo się zbogacić, albo dać się zabić.
— „Właśnie też jadę tam dla jednéj z tych dwóch rzeczy.
— „Więc panu się zdaje że nie jesteś dość bogatym?
— „Nie, nie znajduję się dość szczęśliwym.
— „I jedziesz pan?...
— „Do mego pułku; jest to takie same samobójstwo, jak każde inne; za to przynajmniéj ziomkowie są, wdzięczni a Bóg je prędzéj przebaczy.
— „Przynajmniéj, aby w niebie jak na ziemi, nie brano chęci za uczynek.
— „Natenczas byłbym potępiony, ot cała rzecz!
— „Jednakże, dopiero co mówiłeś mi pan z wielkim zajęciem i prawie z zapałem o Paryżu.
— „Naturalnie, tak samo jak wygnaniec mówi o kraju który opuścił: jak umierający mówi o uciekającém od niego życiu: jednakże zamiast lubić, powinienbym przeklinać Paryż, z przyczyny Paryża jadę do Afryki. Nie jestem dość bogatym, abym mógł zostać aktorem codziennéj pustoty odgrywanéj w Paryżu, w tym prawdziwym teatrze, a nadto wiele mam próżności, abym chciał zostać tylko figurantem.
— „Jest przecie z tysiąc sposobów, z których jakikolwiek byłbyś pan wybrał, pewnieby był lepszym o tego któryś sobie upodobał.
— „Jakież by to mogły być sposoby?
— „Ożenienie naprzykład.
— „Otóż! pan w téj chwili podobna jesteś do kata, odpowiedział uśmiechając się, który w chwili spełnienia wyroku, na skazanym na ścięcie, mówi mu: „Zetną ci głowę, lecz żebyś był chciał. byliby cię powiesili.
— „O mój Boże! odpowiedziałam mu, jest mnóstwo pocieszonych, którzy do życia powrócili.
— „To chyba dla tego, odrzekł, że powróz się zerwał, czyli inaczej mówiąc, że żona umarła; a że to jest tylko prawdopodobieństwo, a mnie chodziło o rzeczywistość, więc nie mogłem się żenić. A zresztą, po co robić nieszczęśliwą kobietę, która niepopełniła innego występku, tylko ten że posag wniosła?
— „To sprawiedliwie, ale z czasem mógłbyś ją pan pokochać.
— „To nieba rdzo łatwém do uskutecznienia, kiedy się już inną kocha.
— „Ach! to pan byłeś zakochanym?
— „Niestety!
— „I to dla uleczenia się z miłości, jedziesz pan się dać zabić?
— „Niezawodnie.
— „Sposób jest dość pewny.
— „Na wielkie dolegliwości, wielki ratunek być powinien.
— „Czyż była taka nieubłagana?
— „Wcale nie.
— „W takim razie nic nie rozumiem.
— „Nie dość byłem bogatym, oto jest cała przyczyna. Wiesz pani, że są kobiety dające, miłość, ale są inne które przedają swoją miłość a ja miałem nieszczęście kochać jednę z tych ostatnich, tak, że idąc ze zniechęcenia w zniechęcenie: doszłem aż do postanowienia, i to dla spełnienia tego postanowienia, ten statek mnie wiezie: dziękuję tylko niebu żem panią spotkał, to mi przynajmniej drogę osłodziło.
— Wszystko było mi powiedziane z takiem przekonaniem, że zaczęłam uczuwać litość nad biednym chłopcem, który tak młody jeszcze, tyle się już na życie uskarżał, ze go aż chciał porzucić. Mówiłam sama w sobie: otóż to kobiety, nie wiedząc o tém, i to tylko może być całą ich wymówką, doprowadzają do tego, iż nie jeden młody człowiek traci duszę, i traci życie, które, inna dobra kobieta mogłaby uczynić szczęśliwém. Mówiłam sobie jeszcze, że gdybym była wolną, to podobnego jemu człowieka chciałabym kochać, i że o ile się kobieta zniża, dzieląc bogactwa swego kochanka, o tyle się podwyższa, podzielając boleści i cierpienia jego. Myślałam sobie i powtarzałam tysiące rzeczy uczciwych i rozumnych, z których może nie jedną mniej rozważnie dokonałabym była, gdyby nie to, że czułam wewnątrz duszy czy sumienia, ten głos odzywający się do mnie: że ta która ma zostać matką, powinna zapomnieć tego że jest kobietą.
— Przez ten czas, mój nieznajomy, patrzył napromienię słoneczne, złocące wierzchołki gór otaczających rzekę i zaciemniających ją miejscami. Już to przyznać można, że był zupełnie pięknym; i w gruncie serca zasmuciłam się, że ołowiana kula ma zgruchotać to stworzenie Boga, którego w téj chwili serce biło obok mego, i który żył i oddychał jedném zemną powietrzem. To znów myślałam sobie, że nie każdy chcący być zabitym, ginie; że może łatwiéj jeszcze kula paść w przestrzeń ogromną, niż w ten mały punkcik jaki człowiek tworzy w przestrzeni.
— „No! zobaczysz pan, że powrócisz jeszcze pułkownikiem i z orderem.
— „I o jednéj ręce może; odrzekł mi, oh! życie dopiero wtenczas zdawać mi się będzie szczęśliwém, jak moi współziomkowie zawieszą mi wstążkę czerwoną na piersiach: „Odebraliśmy rękę, daliśmy za to krzyż; rachunek skończony.”
— Rozmowa w tym samym tonie trwałą ciągle, on, udawał odludność, żal do ludzi i całego świata; ja przesadzając nadzieję; tak dojechaliśmy do Arles. Przybywszy do tego miasta, zaprowadził nas do hotelu północnego; i zajął się żeby wszystkie nasze rzeczy tam przeniesiono. W kilka chwil późniéj, wrócił do nas. Niepodobna było znaleść na świecie usłużnejszego i grzeczniejszego człowieka; poszedł potém na wspólny obiad, (table d’hôte) mówiąc: że po księżycu obejrzy szranki, co mnie wcale, jako utrudzoną, nie kusiło mu towarzyszyć. Marya i ja jadłyśmy w swoim pokoju: nazajutrz o szóstéj zrana byłyśmy już na statku, który nas miał odwieść do Marsylii, zawsze pod opieką naszego nieznajomego.
— Zdawał się być tak samo smutnym jak dnia wczorajszego, ale miał takie sposoby tłomaczenia swego smutku, że wzbudzał pociąg mimowolny. Mówił mi: że w dzieciństwie stracił ojca, a matki nigdy nie znał, ale z takiém czuciem z taką czcią mówił o swoich rodzicach, żem sobie wystawiała tylko, jak to dziecię moję wspominać, mnie po mojéj śmierci będzie, i dziękowałam Bogu, że wlał w serce dziecięcia tyle wdzięczności dla matki. Naostatek, mówił mi o takich tylko rzeczach, które, gdyby nawet przed najsamolubniejszemi niewiastami powtarzane były, sprowadziłby im musiały, łzy do oczu a litość do serca, tak dalece, że gdyśmy przybyli do Marsylii, starałam się wszelkiemi sposobami odwieść go od wyjazdu: Powiedziałam mu, żeby zemną został, że czekałam na kogoś, że potém z nami podróżować będzie, i koniecznie wynajdziemy sposób rozerwania go w smutku; natenczas przepraszał mnie, że nie umiał być wesołym, że mnie zasmucił, ręką posuwał po czole i uśmiechnął się czasem do mnie, jak się uśmiecha brat do siostry; zresztą, w całych jego opowiadaniach i śród mego spółczucia, nigdy najmniejszego do mnie słowa nie wymówił, któreby tchnęło lub wspomniało miłość. Powiedział mi: że byłby szczęśliwym, podzielając szczęście nasze, lecz że nie mógł ofiary moj fj przyjąć; że się już zapisał i że musi kończyć podróż swoją.
— Już więcéj nie nalegałam.
— Przybywszy do Marsylii, zajechaliśmy do hotelu wschodniego, gdzieśmy razem z nieznajomym weszli: on to zamawiał dla mnie mieszkanie, i w chwili gdy się o nie gospodarza zapytywał, ujrzałam przybywającego, jedynego przyjaciela hrabiego, którego kilka razy widziałam: przywitał się zemną: zdawało się, że był zdziwiony, iż mnie w towarzystwie nieznajomego postrzega; ukłonił się i poszedł. Zrozumiałam zaraz, ile taka zażyłość była sama w sobie nieroztropną, chociaż niewinną, i jaką krzywdę najmniejsze posądzenie moich postępków mogłoby mi przynieść, lecz pomyślałam, niech no raz hrabia będzie przy mnie, tak mi łatwo będzie zniweczyć jego podejrzenia, że nawet nie myślałam o tém więcéj.
— Oh! co tym razem to rozumiem wszystko! wymówił Tristan:
— I cóż rozumiesz? z wątpliwością zapytała Lea.
— Rozumiem: że przyjaciel hrabiego, jak każdy przyjaciel w takim razie, napisze do hrabiego że cię widział z obcym, dla tego żeby mu mógł największą zrobić przykrość, i że ty nie zgrzeszywszy karę poniesiesz.
— Tylko to rozumiesz?
— Tak jest.
— To mi dowodzi téj jednéj rzeczy; żem umiała tak dobrze ułożyć moje opowiadanie, żeś się nie domyślił rozwiązania; możesz tedy mój biedny przyjacielu powrócić do stanu słuchacza; z wszelką wolnością wygwizdać sztukę jeżeli ci się nie podoba, ale tę będziesz miał zawszę pociechę, że usłyszysz; historyę prawdziwą — Pierwsza rzecz o którą się — zapytałam, była: gdzie jest poste restante!
— „Jeśli pani chcesz, odpowiedział mój towarzysz, mogę ci do niéj towarzyszyć bo wiem gdzie jest.
— „Myślałam że pan nie czekasz listów? odpowiedziałam z uśmiechem.
— „Któż to wie? odpowiedział, zostawiłem w Paryżu wielu kolegów, z których przez oddalenie może się porobili przyjaciele.
— „Przyjęłam jego rękę, on nie znalazł nic na poczcie, ale ja zastałam list hrabiego, w którym kazał mi abym na niego zaczekała, że nie może prędzej jak w ośm dni przyjechać; do tego listu przyłączony był bilet do wypłaty jak zwyczajnie. Powróciłam z moim Wertherem i napisałam zaraz do hrabiego. Wiesz zapewne jak się dnie przepędzają w Marsylii, w słońcu i w kurzawie; siedziałam więc ciągle zamknięta u siebie; o godzinie drugiéj, mój sąsiad zwykle przysyłał prosić o pozwolenie przedstawienia mi się; rozmawialiśmy razem aż do godziny obiadowéj, jadaliśmy tym sposobem, że on schodził na dół a ja u siebie; wieczorem zaś wychodziłam, czyli wychodziliśmy, bo zdawało się że już został nie oddzielonym rycerzem czyli towarzyszem moim — Już trzy dni byłam w hotelu, i zawsze prawie z nim mnie widywano, gdy, zaproponował mi abym poszła na wielki teatr, którego truppę niezmiernie mi chwalił. Przystałam na to, wtedy prosił mnie o bilet do mojéj loży, bo spodziewał się, że będzie mógł przyjść do niéj choć na chwilę, ukończywszy interes jakiś, jak mi powiedział.
— Wieczór przeszedł jak było ułożonem i tylko że o dziesjątéj przyszedł mnie zaprowadzić, i wszedł razem zemną na teatr. Nigdy mi się nie zdawał być tak wesołym jak wówczas.
— Nazajutrz rano, zostałam obudzona jakąś wrzawą pod mojemi drzwiami. Potém z gwałtownością ktoś wszedł do mego pokoju: tylko co miałam zapytać się, co znaczy takie nieprzyzwoite postępowanie, gdy ujrzałam przed sobą urzędnika policyi, i usłyszałam na korytarzu stuk jak kiedy broń opierają o ziemię.
— „Chciej pani pójść zemną, wyrzekł do mnie ten człowiek.
— „A to dla czego? zapytałam.
— „Aby się usprawiedliwić przed prokuratorem królewskim, z kradzieży o którą jesteś oskarżoną, nie, żebyś miała czynny w niéj udział, ale tylko o wspólnictwo.
— „Ja wspólniczką złodziejstwa? wykrzyknęłam, ależ panie! chyba się mylisz!
— „Wskażesz to pani przybyłaś tutaj przed trzema dniami z młodym człowiekiem?
— „Tak jest panie.
— „No! więc, ten młody człowiek nieodstępujący pani, i z którym byłaś wczoraj w teatrze, znikł dzisiaj rano ze srebrami należącemi do gospodarza hotelu.
— „On?
— „Tak jest pani.
— „Ale ja żadnym sposobem nie powinnam być w to wmieszaną: panie, spotkałam tego młodego człowieka, na statku parowym, oświadczył mi że jedzie do Afryki, i oddawał usługi jakie się zwykle ofiarują saméj kobiecie: nie tylko że domyśleć się nie mogłam, że on jest złodziej, ale nawet nie wiem nazwiska jego.
— „Ja wtem nic nie mogę pani poradzić, dostałem rozkaz abym dostawił i dostawiam panią. Oto jest cała moja władza. I chciéj więc pani ubrać się i iść za mną.
— „A jeżeli odmawiam iść za panem? Bo wreszcie to jest nikczemnością tak sobie zemną postępować.
— „Jeżeli pani odmówisz iść dobrowolnie, siły użyjemy.
— „Ależ przynajmniéj to jest w mocy pana, abym nie przechodziła pod strażą przez miasto. Bo umarłabym ze wstydu, pierwéj nimbym doszła do miejsca.
— „Sam tylko towarzyszyć pani będę. Zresztą, warta na to się tu ukazała, aby schwycić złodzieja, jeżeliby tu się znajdował i przechowywał.
— Służąca moja nadbiegła właśnie kiedy się umawiałam, zapłakana, przestraszona, niewiedząca co się to wszystko znaczy.
— „Maryo! zawołałam na nią, daj mi wszystko co potrzeba do ubrania.
— „Przeszła do przyległego pokoju i powróciła, z krzykiem:
— Pani jesteśmy okradzione!
— „Okradzione! wykrzyknęłam z kolei.
— „Tak jest pani, zamki u pak są poodrywane, i prócz kilku mało znaczących rzeczy, wszystko zabrane!
— Natenczas nie zważając że ten pan się znajdował w pokoju, porwałam się z łóżka i pobiegłam do tłomoków; pieniądze, klejnoty, papiery i wexle, wszystko zostało zabrane.
— „Panie! wyrzekłam, wracając i porwawszy na prędce szlafrok na siebie, nie tylko że nie jestem wspólniczką tego złodziejstwa, ale nadto jestem jego ofiarą.
— „Oh! znamy się na tém, uśmiechając się odpowiedział.
— „Jak to pan to znasz?
— „Tak jest pani, to jest sposób wywinięcia się od oskarżenia, ale powtarzam pani, że mam rozkaz aresztowania jéj, spiesz się, bo już i tak straciłem wiele czasu.
— Co do mnie, byłam jakby pozbawioną przytomności. Ten młody człowiek który mnie tyle zajmował, był więc tylko złodziejem, ja byłam zarazem zwiedzioną przez niego i jego ofiarą. Nie mogłam wierzyć wszystkiemu com widziała: tak byłam pognębiona, uciśniona, żem nawet łez na ulgę znaleść nie mogła.
Gdy już byłam gotową, kazano mi zejść ze schodów. Wszyscy byli w oknach, i weszłam do pojazdu wśród tłumu z pomiędzy którego spojrzenie mnie oskarżało, a każde słowo co wychodziło z ust jakich, było obelżywym dla mnie.
— Jakżeż to się skończyło? zapytał Tristan.
— To się skończyło, jak powinno się było skończyć. Lubo prokurator królewski był szanownym człowiekiem i cierpiał nademną, chociaż opowiedziałam mu podróż moją i wszystko co mogłam, aby udowodnić niewinność moją, jednakże dwa dni przebyłam w więzieniu, w końcu których wypuszczono mnie. Znalazłam się więc w obcém mieście, sama jedna, bez żadnych zasobów, i nieznana nikomu, prócz tego że zaraz w pierwszéj chwili mego przybycia oskarżona byłam o złodziejstwo.
— Na pisałam do hrabiego.
— Hrabia mi odpowiedział, że odebrał mój list, ale zarazem odebrał drugi od swego przyjaciela, w którym dowiedział się o nikczemném mojém postępowaniu, że nie byłam już godną nie tylko miłości ale litości jego nawet, i że od dnia tego nie chciał mnie znać więcéj.
— Po takiéj odpowiedzi, poznałam, że wszystko z mm zerwaném zostało, i że nie mogłam już ani zakołatać nawet do jego litości.


VI.

Powróciłam do hotelu aby odebrać wszystkie rzeczy moje, to jest te które mi zostały. Zapłaciłam co się należało; gospodyni domu bardzo mnie przepraszała. Rozmyśliłam się, że odtąd będę musiała być bardzo oszczędną; najęłam sobie pokoik w prywatnym domu, i powiedziałam Maryi że może szukać sobie miejsca. Biedna dziewczyną, nie chciała na to żadną miarą przystać, i chciała bez zapłaty służyć mi. Lecz bardzo się temu oparłam i ona zaczęła szukać sobie służby.
— Napisałam znów do hrabiego, nie o to już aby mi wrócił swoją miłość lub spółczucie, ale swój szacunek. Powiedziałam mu: że na przyszłość, nie chcę, nie powinnnam nic a nic od niego przyjmować, i że przysięgałam mu na głowę dziecka mego, iż byłam niewinną wszystkiego co mi sprawiedliwość i on zarzucali wspólnie.
— Nie odpowiedział mi nawet. To smutném dla mnie było, mój przyjacielu. Spaść z mego szczęśliwego położenia w nędzę, tak nagle, w moim wieku! to odejmowało najsilniejszą odwagę! i przysięgam ci, że często kiedy wyszłam na Prado wieczorem na spacer, chodząc nad brzegiem morza, i rozmyślając o zamglonéj i niepewnéj przyszłości mojéj, jak widnokrąg ciemny ociemniający sobą przestrzeń morską, czułam jakąś potrzebę odpoczynku, jakby chęć śmierci; i gdy bałwany zwilgocały mi nogi, zdawało mi się że po mnie przychodzą, a jednakże nie miałam téj chwilowéj odwagi, oddzielającéj nieszczęście moje od śmierci, a życie od wieczności. Każdego dnia mówiłam do siebie: „choćbym też umarła, nikłby się tém nie zasmucił.” Codzień jednakże powtarzałam sobie: „żem źle zrobiła kiedym wczoraj nie umarła.” To słowo: ona nie żyje, przechodząc koło uszu tych co mnie znali, począwszy od rodziców aż do obcych, nie byłoby obudziło żadnéj pamiątki, i nie wywołałoby pewnie ani jednéj łzy, nie zostawiałam więc żadnéj boleści za sobą. To co mnie jednak najwięcéj od samobójstwa wstrzymywało, to ta mała istota, któréj nie mogłam odmówić poznania tego świata do którego Bóg ją stworzył. To dziecię serca i krwi mojéj, za kilka miesięcy miało światło niebieskie ujrzeć, i miało mnie pocieszyć za wszystko com wycierpiała. Byłam nieszczęśliwą, ależ nieszczęście było moją kolebką, a to przemijające szczęście którego doznałam, było przypadkiem, o którym powinna byłam jak o śnie nieprawdopodobnym zapomnieć; postanowiłam więc sobie żyć; po trochu, łzy moje osuszyły się, boleść uśmierzyła, i gdym wracała na przechadzkę nad morzem, już nie wyrazy zwątpienia ale słowa nadziei słyszałam w głosie przedwiecznym.
— Przez chwilę miałam myśl wstąpić do teatru, którego pierwsza śpiewaczka, z pewnością, nie miała takiego jak mój głosu; ale oprócz tego że potrzebaby było miejsca jéj pozbawić, co nie byłoby dla niéj dogodnie, bałam się nadto utrudzać, a utrudzając się, zabić tém moje dziecię, moją jedyną na tym świecie nadzieję. Bardzo mały miałam sposób utrzymania się. Przedałam jedyny pierścionek który na palcu mi pozostał; chodziłam po wszystkich magazynach prosząc o robotę, szycia czy haftowania, to byłoby mnie zajęło i zarazem żywiło; lecz po wszystkich magazynach miano już swoje szwaczki, i starania moje spełzły na niczém. Pojmujesz, że każdy przyszły dzień nie uśmiechał mi się. Gdy przypadkiem lub dla powietrza wyszłam, zawsze znajdowali się rozmaici młodzi ludzie; którzy jakby za mną chodzili, drżałam z obawy aby który mnie nie zaczepił; gdy wieczorem wracałam do domu, znalazłam się samą, pośród nocy, i wysławiłam sobie że mogę zachorować i umrzeć w boleściach bez żadnego ratunku, wtenczas trwożyłam się i przerażenia mego nie umiem ci opisać. Okropne takie życie wiodłam przez pięć miesięcy! o! pewna jestem? że w dzień ostatniego sądu, każda z chwil tamtych wielką w rachunku moim wagę stanowić będzie.
— Co do złodzieja, ma się rozumieć że niewiedziono gdzie się podział.
— Oh! on odegrał doskonale swoją rolę: nie był tak głupim aby mnie chciał na miłość złowić, złapał mnie na litość. Nie powiedział do mnie: „kocham cię“ ale powiedział: „cierpię” kazał się żałować, i gdy już raz postawił się na stopie przyjaciela mego, mógł natenczas, poglądać i uważać co robię i co mam do wzięcia. Miałam do czynienia z najzręczniejszym oszustem, i ta jakaś obawa którą na pierwsze jego do mnie zbliżenia się doznałam, była bardzo sprawiedliwą. Zabraniem mi kilkunastu klejnotów i kilku bankowych biletów, ten człowiek zniszczył szczęście moje, przyszłość moją całą i wydzierał może imię dziecięciu memu. Nie dość że mnie pogrążył w ubóstwo, ale nadto podał mnie w pogardę u jedynego człowieka którego szacunek chciałam zachować. Takie to bolesne rozmyślania z początku skłaniały mnie do samobójstwa, a późniéj schylałam tylko moje czoło i sen traciłam.
— Moja przygoda narobiła wielkiego hałasu w mieście, i zciągnęła na mnie jakiś odgłos, jakąś niby sławę, tak dalece, że rzadki był dzień w którym bym nie odebrała jakiegoś listu, z wyrażeniem uczuć i poświęceń dla mnie. Te uczucia poświęceń i wylania, były w takim sposobie oświadczane, że byłyby mnie drogo bardzo kosztowały, postanowiłam więc sobie, późniéj nie otwierać nawet tych wszystkich listów.
— Pewnego dnia, zastukano do moich drzwi. Rzecz to była tak niezwyczajna, że zadrżałam. Otworzyłam, była to jakaś gruba kobieta, ubrana zbytkownie ale bez gustu, co znamionuje coś bardzo pospolitego, podle wzbogaconego.
— Pojmujesz po co do mnie przyszła, ja, nie domyśliłam się: Powiedziała mi, że ktoś, dowiedziawszy się jakie nieszczęście mi się przytrafiło i z jaką odwagą go znoszę, bardzo się mną zajmuje i chciałby mnie wyrwać z tego nieszczęśliwego położenia, w które mnie kradzież tego nikczemnika pogrążyła. Użyła całéj sztuki, nie ograniczyła ofiar, i ten wąż starał się zabłyszczeć w moich oczach wszystkiemi błyskotkami brylantowéj łaski swojéj. Pozwoliłam jéj wygadać się do końca, bardzo się rozszerzyć, bardzo wiele obiecywać; i gdy skończywszy zapytała się mnie jaka moja odpowiedź? udałam że nie zrozumiałam celu jéj odwiedzin, i wymówiłam podnosząc się, aby i ona się podniosła, że może wrócić do mego protektora nieznajomego, i powiedzieć mu, że choćbym miała uchodzić za niewdzięczną, nie przyjmuję jednak jego protekcyi. Kobieta zawstydzona prawie, odeszła odemnie i nigdy mi się więcéj nie przedstawiła. Potem kiedy niekiedy spotykałam ją, miała zawsze minę jakby chciała coś do mnie przemówić, uśmiechała się nawet, lecz ja przechodziłam moją drogą i zdawałam się nie znać jéj nigdy.
— To najgorsze było, że na mnie straszny czas nadchodził; pomimo największéj oszczędności, jedno za drugim wychodziło, i wyszło wszystko prawie; jednego dnia uczułam pierwsze bóle, myślałam że już umrę. Gdy ustały, wyszłam z domu i udałam się do prokuratora królewskiego.
— „Ah! to ty moje dziecię? odezwał się.
— „Tak jest panie, ze łzami w oczach odezwałam się. Przychodzę błagać twojéj dobroci o jedne dla mnie przysługę.
— „Mów.
— „Pan pamięta nieszczęście jakie mi się przytrafiło?
— „Oh pamiętam, moje dziecię.
— Pan wiesz że mnie zostawił bez żadnego funduszu?
— „Wiém.
— „Otóż panie, dzisiaj jestem bliska rozwiązania. Gdybym tylko sama cierpiała, nie wymówiłabym jednego za sobą słowa, ale moje biedne dziecię, w którym od pięciu miesięcy mam nadzieję, i które tylko przy życiu mnie utrzymuje, moje biedne dziecię mogłoby umrzeć z braku starania o nimé, przyszłam pana prosić abyś mi dopomógł do umieszczenia się w szpitalu.
— „W szpitalu?
— „Tak jest, możesz że to pan zrobić?
— „Zapewnie, że mogę.
— „Ah jak pan jesteś dobry!
— „Chciałbym co więcéj uczynić dla ciebie.
— „Oh! ja tylko oto proszę!
— „Ja wiem jakeś się prowadziła przez ten cały czas, odpowiedział mi, prawdziwy anioł z ciebie!
— W téj chwili, tak szczera pochwała z ust surowego człowieka, przedstawiającego ludzką sprawiedliwość na ziemi, wiele mi dobrego i pociechy przyniosła; oh! takie słowo o mnie, mógł dziecku memu powtórzyć!
— Zadzwonił, napisał kilka słów, i kazał mnie do szpitala miejskiego zaprowadzić, gdzie mnie szczególniéj polecił.
— To też czas był na to właśnie.
— W wieczór, boleści na mnie przyszły i trwały dwa dni całe. Wszystkie bóle jakie tylko Bóg w pierwszéj chwili gniewu swego wymyślił na karę, z poddaniem się wycierpiałam. Drugiego dnia nad wieczorem wszystko już było skończone. Ledwie że przyszłam do siebie, zaczęłam wołać żeby, mi oddano moje dziecię. Dziecię było nie żywe. Natenczas płakałam, krzyczałam, chciałam umrzeć, chciałam żeby mnie razem z nim pochowali: byłam prawdziwą waryatką.
— Wpadłam w ogromną gorączkę, w obłąkanie; potém wszystkiém wpadłam w mocny sen, i to mnie uratowało.
— Kiedym się przebudziła, byłam tak znękana, zmęczona, wyniszczona cierpieniami, że nie miałam już sił cierpieć jeszcze. Instynktowo szukałam mego dziecka? nie mogłam głową ruszyć zosłabienia, a ręce moje tak po przykryciu moim go szukały, jak ślepy szuka drogi. Jakem się już długo naszukała, przypomniałam sobie co mi doktór powiedział, i łzy puściły mi się z oczu.
— Natenczas usłyszałam głos blisko łóżka mego, wymawiający te słowa: „biedna dziewczyna.”
— Sercem tylko podziękowałam téj która mnie tak żałowała, bo inaczéj nie mogłam.
— Oh! cóż ci powiem? Gdy sobie wspomniałam żem była w szpitalu, i że jeżeli mnie z niego jako umarłéj nie wyprowadzą, to nie znajdę nigdzie wsparcia i przytułku, tylko przedając się drugi raz, i to jeszcze jeżeli choroba nie pozbawi mnie piękności; oh, jakżesz wtenczas byłam nieszczęśliwą! a do tego dodaj, wszystkie jęki, narzekania, boleści, nędzę w łachmanach która mnie otaczała, a przyznasz, że to wszystko nie było wstanie rozweselić mi duszy. Lecz w ogóle religią moją jest ta która zbawia i pociesza; i gdy po moich dwudniowych cierpieniach, otworzyłam oczy i ujrzałam Chrystusa na krzyżu ze słoniowéj kości, którego ciągłe cierpienia, zdawały się zachęcać mnie do znoszenia chwilowych boleści moich i uczyły znosić je cierpliwie, modlitwa wydobyła się z duszy mojéj do tego godła wszystkich boleści ludzkich. Ta modlitwa zaspokoiła mnie, serce mi się wzniosło, a w nocy przy słabem świetle lampy, zdawało mi się że widzę Chrystusa ukoronowanego kwiatami, przez synów tych samych ludzi, którzy go cierniem ukoronowali w Kalwaryi, widziałam mówię Chrystusa, uśmiechającego się do mnie jakby wymawiającego: miéj nadzieję. Jednéj nocy nie spałam, było to właśnie téj nocy, która nastąpiła po mojem wybawieniu od śmierci. Usłyszałam jak drzwi sali otworzono, zwróciłam oczy w tę stronę i ujrzałam wchodzącego księdza w towarzystw!e siostry miłosierdzia. Ta, pokazała mu łóżko jedném tylko od mego przedzielone; ksiądz przybliżył się do tego właśnie łóżka na którém słychać było chrapanie, usiadł, nachylił się, i słuchał spowiedzi téj która na nim umierać miała. Potém powstał, wymówił nad umierającą słowa rozgrzeszenia, pomodlił się i widziałam jak powolnym krokiem odchodził. Ten Boży sługa otwierał bramę do życia ziemskiego, dziecku przychodzącemu na ten świat, i bramę wieczności duszy ztąd wychodzącéj, tym jednym kluczem, który się nazywa: przebaczenie.
— Nazajutrz jak dzień już nastał, chrapanie ocieliło. Doktór odwiedzający salę chorych, przysunął się do owego łóżka, potwierdził czyli zapewnił że chora już nie żyje; natenczas przykryli prześcieradłem to co było przed kilką godzinami kobietą. W godzinę potém wyniesiono trupa, zmieniono bieliznę i wszystko się skończyło.
— Gdy patrzyłam na to wszystko, z tą nerwową ciekawością, która nas skłania do patrzenia się nawet na rzeczy boleść nam przynoszące, usłyszałam ten sam głos, który pierwéj zawołał: biedna dziewczyna! wymawiający teraz wczasie gdy trupa wynoszono „biedna kobieta!“ Chciałam natenczas ujrzyć tę która tak się nad wszystkiemi cierpiącemi litowała, i postrzegłam kobietę w łóżku obok mnie na pół siedzącą, opartą łokciem i patrzącą tak jak ja na tę scenę. Gdy już wszystko się skończyło, upadła na łóżko i ujrzała mnie wtenczas.
— „Czy widziałaś? zapytała mnie.
— „Dałam znak potwierdzający.
— „To smutne nieprawdaż?
— „Okropne! wymruknęłam.
— „To najmniéj dziesiąta którą widzę umierającą, mówiła daléj.
— „Czy dawno tutaj jesteś?
— „Dwa miesiące.
— „Lecz zdaje się że już jesteś zupełnie uleczoną.
— „Tak jest odpowiedziała, to też spodziewam się że za trzy lub cztery dni opuszczę szpital.
— I na to wspomnienie jakaś radość błysnęła w oczach choréj.
— „Ale ty musiałaś bardzo cierpić, bo słyszałam cię okrutnie krzyczącą?
— „A ja słyszałam żeś mnie żałowała, oh! dziękuję ci.
— „Biedne dziecię! bałam się, żebym nie była zmuszoną patrzeć się i na twoją śmierć jeszcze. Kiedy stare ciało jak nasze wyrzucają do fossy, to jeszcze dość naturalnie i nie taki żal bierze, bo przeżyłyśmy nasz czas, i nie mamy czego już oczekiwać tutaj; ale jeżeli młoda jak ty dziewczyna umiera, która ma całą przyszłość przed sobą, to bolesno patrzeć.
— „Smutna to przyszłość, na którą się patrzy przez okna szpitalne!
— „Oh! co to ma do tego! Bóg miłosierny i dobry, miéj nadzieję!
— „Tak, widzę że trzeba ją mieć koniecznie.
— „Ty nie masz chyba rodziców, bo nikt nie przyszedł dowiedzieć się o ciebie.
— „Nikogo nie mam.
— „Ależ przecie ojciec twego dziecięcia?
— Nie odpowiedziałam jéj ani słowa, tylko zaczęłam płakać.
— Przebacz mi, wymówiła; bo bardzo mnie obchodzisz, jesteś taka młoda, taka ładna! oh! tak rozumiem, że szpital musi się zdawać bardzo smutny, kiedy nikt z kochanych przez nas nie przyniesie nam trochę świeżego powietrza i nadziei.
— „Więc ktoś przychodzi do ciebie? obcierając łzy zapytałam się.
— „Tak jest, przychodzi moj syn do mnie.
— „To masz syna? mój Boże jakieś szczęśliwa!
— „Oh! do tego dobrego i poczciwego chłopca.
— „I dla czegóż dozwolił abyś była w szpitalu?
— O! nie oskarżaj go! zawołała matka; to ja tego chciałam sama. On pierwejby z głodu umarł, niżby dobrowolnie zaniechał mnie pielęgnować. Alem mu powiedziała: mój chłopcze, zarabiasz czterdzieści sous dziennie, to nie dosyć aby można żyć samemu i utrzymać chorą matkę, nie możesz sobie tego zbytku pozwolić abyś sam ją dozierał, pielęgnował i utrzymywał w chorobie. Pozwól mi pójść do szpitala, to nie upokarza, bo tam Bóg chorych przyjmuje. Przez ten czas pracuj, oszczędź sobie czegokolwiek i przychodź odwiedzać mnie, oto cię tylko proszę. To też mój kochany syn przychodzi do mnie trzy razy na tydzień, i przynosi mi swoje łakotki, bo wie żem łakoma; on tak moim chimerom jakby jakiemu dziecku dogadza; i jeszcze odkłada co może i chowa, żyje dziesięcioma sous dziennie, a myśli tylko z rozkoszą o chwili kiedy stara jego matka ztąd wyjdzie. Tym sposobem wyleczyłam się, i ta moja kuracya grosza mego chłopaka nie kosztowała, przeciwnie mamy teraz czterysta franków. A gdybym była w domu chorowała, to byłoby mi gorzéj, bo onby zarabiać nie mógł pilnując mnie, i bylibyśmy całą naszą oszczędność wypotrzebowali; teraz rozumiesz?
— „Rozumiem, i wychodząc będziesz jeszcze szczęśliwą, to nadewszystko dobre.
— „A ty moje dziecię co myślisz z sobą zrobić?
— „Niewiem, nie znam tu nikogo, i jak wypotrzebuję resztkę pieniędzy która, mam, to pozostanie mi chyba śmierć jedna.
— „W twoim wieku umierać? daj temu pokój; znajdą się przecie litościwe i miłosierne dusze które ci użyczą opieki.
— W téj chwili drzwi od sali otworzono.
— „Otóż patrzaj, z radością zawołała do mnie, to mój syn.
— Był to słuszny chłopak, z fizognomią wyrażającą dowcip i charakteryzującą ludzi z części południowéj Francyi. Gdy spostrzegł matkę, nie do opisania miły uśmiech szczęścia znać z serca, przebiegł mu po twarzy.
— „Dzień dobry matko! odezwał się całując strarą, która się zaczęła poprawiać dla zbliżenia się do niego.
— „Dzień dobry mój synu! cóż to mi znów przynosisz? czyż ty chcesz zniszczyć się już dla mnie zupełnie?
— „Nie ma tego niebezpieczeństwa, to są pomarańcze, a wiesz przecie że tutaj nie bardzo drogie.
— Patrzyłam z rozczuleniem na tę scenę, powtarzając sobie w duchu: więc są jeszcze na ziemi prawdziwe matki i prawdziwi synowie? młody człowiek postrzegł że się patrzę na niego, wtedy usiadł przy mojéj sąsiadce, i na wzajem ciągle się na mnie patrząc, pewnie ją o mnie zapytywał, bo słuchał co mu matka mówiła, a ze mnie oka nie spuścił. Pozostał jeszcze może z dziesięć minut przy łóżku matki, ale już ani słowa nie słyszałam co rozmawiali, tylko gdy odchodził, jeszcze na mnie rzucając spojrzenie, wymówił: do po jutra!
— Byłam zdrowsza, moja sąsiadka dzieliła się ze mną swemi pomarańczami, i bez przestanku rozmawiałyśmy z sobą: zdawało się, że mnie pokochała bardzo. Za parę dni syn jéj powrócił jak był obiecał, była radość z obopólna; tylko że rozmawiali tak cicho że nic usłyszeć nie mogłam, a młody człowiek bezprzestannie na mnie patrzył. Tym razem wychodząc odezwał się: „do jutra.“
— Moję dziecię, odezwała się do mnie kobieta po wyjściu syna, ja jutro już cię porzucę; ależ nieprawda że pozwolisz abym przychodziła cię odwiedzać?
— „Jak to, już wyjdziesz ztąd? zapytałam.
— „Przecież już dwa miesiące tego dnia wyglądam.
— „Mój Boże! w cóż ja się obrócę gdy pani już nie będzie, bo jesteś jedyną osobą która mi dała dowody przywiązania od sześciu miesięcy.
— Bądź spokojną, mówię ci, że będę przychodziła do ciebie i będę miała o tobie staranie.
— Myśl, że pozostanę sama w tym szpitalu, robiła mnie nieszczęśliwą; jest czasem w życiu, naszém takie położenie, w którem smutek nasz przyciąga obcych, i których spółczucie jest dla nas konieczną potrzebą; w tenczas dla serc naszych stają się przyjaciółmi, rodzicami, krewnemi, i jak zmuszeni jesteśmy rozdzielać się z niemi, zdaje nam się że część duszy naszéj z sobą unoszą, jak listek od kwiatka unosi cząstkę jego woni.
— Nazajutrz, kobieta która już od kilku dni wstawała i mogła chodzić, odeszła ze swym synem. Ja wszystko objęłam co po sobie zostawiła. Uściskała mnie i obiecała że ile tylko czas i interesa jéj pozwolą odwiedzać mnie będzie.
— Opowiadać ci jaki mnie ogarnął smutek po jej odejściu, jest niepotrzebném: są czasem bez wielkiéj przyczyny zgryzoty, które dosyć jest napomknąć duszy aby je zrozumiała.
— Przychodziłam jednakże do zdrowia. Poczciwa kobieta, ozdrowiawszy zupełnie, co drugi dzień mnie odwiedzała, i przynosiła mi rozmaite w chorobie dozwolone przysmaki, których nie mogli mi w zakładzie dostarczać. Gdy zaczęłam wstawać, odezwała się do mnie:
— „Mam cię o coś prosić.
— „Oh! o co powiedz!
— „Ale boję się że na to nie przystaniesz.
— „Powiedz jednak.
— „No! moje dziecię! powiedziałam memu synowi, bo nic bez niego nie robię, gdyż zupełniem od niego zawisła, powiedziałam mu ileś ucierpiała, i ile razy tutaj gadaliśmy cicho, to zawsze było o tobie: wtedy on się tak do mnie odezwał: „moja matko, zapytaj się téj panny, czyby nie chciła przyjąć u ciebie pomieszkania, ty matko miałabyś o niéj staranie, a ona o tobie. Już ani ty ani ona nie będziecie samotne. Ona niech zajmie mój pokój, ja zostanę u mego majstra, bo mi nawet to zaproponował. Będziecie obydwie szczęśliwe, a ja cieszyć się będę że będziesz miała moja matko kogoś przy sobiee, co cię będzie kochał i mnie zastąpi, boć ja przecie zawsze przy tobie być nie mogę.” Powiedziałam, mu że z tobą pomówię o tém; ja nie śmiałam ci tego przedstawić dla tego że nie jestem bogatą, bo prawie pracą a nie dobrym bytem chcę się z tobą dzielić.
— „Z płaczem wdzięczności rzuciłam się na szyję kobiecie, dziękowałam jéj z głębi serca i powiedziałam że z wdzięcznością ofiarę jéj przyjmuję.
— Ozdrowienie moje wkrótce nastąpiło, i wszystko się stało jak było umówione. Porzuciłam szpital i poszłam mieszkać z nową moją matką, tak bowiem ją nazywałam.
— Poczciwa kobieta, nie skłamała, nie była bogatą; pracowałyśmy cały tydzień; w niedzielę syn jéj przychodził i cały dzień u nas bawił; chodziliśmy we troje spacerem na obiad do Montredor, pięknéj wioski rzuconéj jak gniazdko nad brzegiem morza; albo do Prado, wracaliśmy wieczorem trzymając się za ręce, weseli jeżeli nie ze wszystkié smzczęśliwi. Odmiana jaka zaszła w mém życiu, była tak wielką, że sama w sobie była już dla mnie rozrywką. Odnalazłam dawną rodzinną nędzę, ale z tą różnicą że mnie kochano. Jeżeli się znalazło że można się było zebrać na jaki podarunek, to z pewnością mnie go ofiarowano. Matka nazywała mnie córką swoją, a syn siostrą. Zdaje mi się, że właśnie w tém mieszkaniu prawie pod strychem w Marsylii, przepędziłam najszczęśliwsze chwile życia mego.
— Jakże bo też to miło, czuć że się jest kochaną, że usta które cię całują są echem rzetelnie kochającego serca.
— Ponieważ przy robocie siedziałyśmy dnie całe, więc pracując śpiewałam, głos mój zawsze był równie piękny, tak, że zachwycałam starą kobietę, która nigdy w życie nie słyszała podobnego koncertu. Wieczorem, syn jéj przychodził przepędzać z godzinę czasu z nami, i przez cały czas co u nas zastawał, prosił mnie abym śpiewała, mówiąc że nie usnąłby gdyby mnie nie słyszał. Biedny chłopak! hojnie był od natury przymiotami obdarzony, ale te były pod szeroką obsłoną, był djament w granicie; to serce miał naiwne i poetyczne, tłomaczenie się słodkie i obrazowe, jakie zwykle posiadają mieszkańcy południa, których język jest ciągłą melodyą. Prawie tyle było mi miło słyszeć go rozmawiającego z matką językiem prowanckim, ile im miło było słyszeć mnie śpiewającą; kiedy niekiedy śpiewał ze mną, potém nagle się wstrzymywał, pozwalał memu głosowi rozciągać się, a sam z otwartemi ustami, z głową pochyloną, rękami złożonemi, słuchał mnie jakby w zachwyceniu. Często powiedział mi:
— „Zdałby ci się bardzo fortepian do towarzyszenia.”
— Odpowiedziałam nie raz, że mój głos wieleby na tém zyskał, i myślałam że taka moja odpowiedź nie ściągnie żadnych następstw; gdy pewnego dnia ujrzałam przybywający instrument, któren biedny chłopiec za zapracowane i oszczędzono przez siebie pieniądze mi kupił. Już bardzo wiele narobili podarunków mojéj próżności, ale ten był pierwszy ofiarowany memu sercu, to też płakałam z radości i wdzięczności jęk dziecię. A w wieczór zaczęłam łajać mego wspaniałego przyjaciela, za nadto wielką hojność jego, potém mu dziękowałam śpiewając wszystko co tylko chciał. Był zachwycony. O północy nie myślał jeszcze o odejściu, późniéj odchodząc powiedział mi, że odtąd już tylko tą nadzieją żyć będzie, że mnie nazajutrz wieczorem śpiewającą usłyszy, bo głos mój był rajem dni niego.
— Nazajutrz, ta sama muzyka i ta sama rozkosz dla wszystkich. Stara kobieta nieposiadała się z radości, że mój śpiew tak uszczęśliwiał jéj syna, który powiedział mi, że nie chce abym pracowała, że kiedy się ma taki głos i takie palce jak moje, to te powinny tylko służyć i dopomagać pierwszemu a nie zatrudniać się igłą i bielizną. Chociaż sobie gadał co mu się podobało, ja z mojéj strony nieprzestawałam pracować w czasie jego nieobecności; lecz wieczorem, gdy nadchodziła godzina w której zwykle, przychodził, siadałam do fortepianu, aby na sam początek przybycia mój głos posłyszał. Miałam dla niego jedno z tych uczuć czystych, braterskich, jakieby dusze uwolnione z ciał mogły mieć jedne dla drugich; w niebytnosci czasem matki jego, uważałam, że się zbliżał do mnie, że mnie brał za ręce, całował je z uniesieniem, potém raptownie wstawał, nie wymawiając słów które mu się z serca cisnęły a które ja zgadywałam, a on nie śmiał wyjawiać.
— Wreszcie pewnego dnia, gdyśmy byli sami, bez żadnych przygotowań i okrążeń w mowie, zapytał się mnie; czy chciałabym zostać jego żoną?
— Natenczas podziękowałam mu za to co mi ofiarował, starałam się dać mu do zrozumienia, że to było rzeczą niepodobną, że kobieta poślubiająca uczciwego jak on człowieka, powinna mu przynieść, gdy jest jak ja biedną, choć przynajmniéj przeszłość swoją bez zarzutu; że ja, byłam tylko straconą istotą, niegdyś jak towar sprzedaną, i że to co on teraz we mnie bierze za cnotę, jest tylko skruchą i żalem; że gdyby mnie prosił abym była jego kochanką, przystałabym na to, bom niczém więcéj być nie warta; i że ponieważ przedałam ciało moje za pieniądze, mogłabym oddać serce moje za miłość, ale żoną jego być nigdy nie mogę.
— Natenczas powiedział mi, że mnie nadto kocha aby mógł mnie robić tylko kochanką swoją; odszedł z pełnemi łez oczyma i w zdętém od żalu piersiami, i nazajutrz wcale nie przyszedł.
— Jednakże podług zwyczaju usiadłam do fortepianu, a po godzinném śpiewaniu i graniu, gdym go nadchodzącego nie ujrzała, wstałam i oparłam się w oknie; dostrzegłam go w tenczas przyciśniętego do muru, jak można ukrywającego się i patrzącego na dom matki, który natenczas stał się moim. Biedna kobieta, zaczęła być o niego niespokojną, alem ją zapewniła że nic złego przytrafić mu się nie mogło; opowiedziałam jéj wszystko co on mi i ja jemu powiedziałam.
— Pocałowała mnie w czoło, mówiąc: że byłam uczciwą dziewczyną.
— Nazajutrz syn jéj jeszcze się nie pokazał, ale na trzeci dzień nie mógł wytrzymać i przyszedł. Przyjęłam go jakby nic między nami nie było zaszło. Zapytałam go czy mam zaśpiewać, z ochotą przyjął moje oświadczenie, a czém więcéj śpiewałam tém bardziéj rozczulał się i łzy mu mimowoli płynęły, co zobaczywszy zatrzymałam się.
— „Śpiewaj daléj, wymówił, nie chcę aby matka moja widziała że płaczę.
— Takie położenie obiecywało że z każdym dniem stawać się będzie przykrzejszym. Odmówiłam małżeństwa z tym biednym chłopcem tak dla jego jak i dla mego dobra. Dusza czuje czasem nagle i gwałtowne wyrzuty, i w tenczas zamyka się sama w sobie, gotowa jest na wszelkie poświęcenia, lecz potrochu odzyskuje pierwotne swe żądze niezawisłości i swobody, i przy pierwszéj wydarzonéj chwili ulata po nad warownemi mury swego postanowienia; wtedy, im więzy jéj dłużéj trwały, tém swoboda zdaje się być słodszą i milszą. Poznałam to że nie mogę przez całe życie poprzestać w dzień na haftowaniu a w wieczór na śpiewaniu, i często, zwłaszcza gdy śmierć mego dziecka odjęła mi pobudkę do zupełnego nawrócenia się mego, widywałam we śnie Paryż z którego wyszłam, i wszystkie odurzające uciechy jego, które szumiały mi w uszach i jakby do siebie wzywały. Byłoby największą nikczemnością i zdradą iść za tego poczciwego chłopca, któremu bym była nieszczęście zrządziła, a dosyć już miałam własnych żalów, aby sobie jeszcze za drugich wyrzuty sumienia sprowadzać.
— Przez ten czas, odgłos się rozszedł po Marsylii że miałam głos piękny. Z początku śpiewałam pomiędzy rzemieślnikami i rzemieślniczkami; śpiewałam im po Prowancku bom dobrze tym djalektem mówiła, i nadzwyczajnie mi się powiodło: potém śpiewałam mieszczanom, i do tego przyszło że mi po sto franków za wieczór ofiarowali, co było wielką bardzo rzeczą dla poczciwych Prowanczyków, mało bogatych aby byli rozrzutnemi.
— Przyjmowałam te zapłaty; gdybym była sama, z pewnością byłabym ich odmówiła: lecz zarabiając pieniądze, znajdowałam się w możności wywdzięczenia poczciwéj kobiecie za jéj dla mnie poświęcenie się, i za wszystko co dla mnie czyniła. Jednakże te pieniądze nie zrządzały zwyczajnych skutków, a szczególnijé takich jakie na mojéj matce wywierały. Dobra kobieta zaczęła bywać smętną i raz powiedziała: że mi nieprzedała ani swego pokoju ani swego serca, i że czuła się nieszczęśliwą gdy jéj za to płaciłam. Syn wcale już nieprzychodził, nie mogłam wymyśleć żadnego sposobu, aby im zręcznie i bez obrazy ofiarować te małe kwoty pieniężne które zarabiałam. Zdawało się, że zazdroszczą iż ja od obcych a nie od nich mam pieniądze.
Bywały także publiczne koncerta, na których śpiewywałam i gdzie niezmiernie mnie chwalono. Jeden zdających koncert, powiedział mi, że ma zlecenie szukać osoby, ze świetnym głosem i ugodzić ją; że gdybym posiadała język włoski, mógłby mnie zamówić do jednego z pierwszych włoskich teatrów. Odpowiedziałam mu, że jeżeli tego żąda w parę miesięcy go się nauczę; powiedział mi na to, że warto abym się natychmiast do téj nauki wzięła, że to czas jest właśnie i nic nie będzie za parę miesięcy spożnioném. Opowiedziałam to wszystko co mi mogło niezależną przyszłość zapewnić, mojéj przybranéj matce, jak ją nazywałam; ale to zamiast rozweselić zasmuciło ją niemało, i odpowiedziała mi tylko łzę obcierając:
— „Porzucisz nas!
— W téj chwili, przysięgam ci, byłam skłonniejsza raczéj wszystkiego się wyrzec, niż taką łzę drugi raz ujrzeć. Lecz szczęściem postąpiłam sobie na wzór naszego wielkiego ministra, który strzegł się zawsze pierwszego dobrego wzruszenia. Zaczęłam szukać metra włoskiego języka, co łatwem bardzo było do znalezienia w Marsylii, bo wszystkie prawie białe kartki poprzylepiane na rogach ulic, pełne są imion profesorów do tego języka. Znalazłam jednego dość młodego i pięknego chłopca, muszę to powiedzieć: zapytałam go się o cenę, odpowiedział mi: że dla mnie to bez zapłaty dawać będzie; odrzekłam mu na to, za drogo, i poszłam do innego, który się ze mną, za dwadzieścia franków miesięcznie ugodził. Od tego dnia rachując, Rossini zajął miejsce Webera i Mozarta, a w końcu dwóch miesięcy śpiewałam i mówiłam po włosku, tak dobrze jak Grisi.
— Po dwóch miesięcach, ten pan co koncert dawał, przyszedł i ugodził mnie na pięćset franków miesięcznie; dla mnie to było bardzo dobrą spekulacyą. Wymagałam w Marsylii, aby mi pozwolono dać koncert, cała sala napełnioną była i odtrąciwszy wszystkie koszta, zyskałam ośmset franków. Dałam pięćset franków mojéj poczciwéj kobiecie, która stawała się coraz smutniejszą, i która w zamian dała mi mały krzyżyk złoty, który zawsze religijnie zachowałam i który jak widzisz noszę i teraz.
— Na prożnoby było mówić ci, co się działo od rana w dzień mego odjazdu: wszyscyśmy płakali układając tłomoczki jak gdyby nie chcąc tracić czasu. Matka płakała, syn płakał, ja płakałam, ona z całego serca, on łzy wstrzymując a ja ze wzruszenia widząc ich żal i przywiązanie do mnie. Wszystkie przedmioty do których wzrok mój przyzwyczaił się, teraz w chwili odjazdu zdawały mi się być potrzebą serca mego. Te ciemne i ogorzałe ściany, te pstre obrazy, na które po tygodniach całych jednego spojrzenia nie rzuciłam, teraz oczu oderwać od nich i nasycić się ich widokiem nie mogłam. Chciałam unieść plan pokoju, abym natychmiast po wyjeździe, pamięcią w nim spocząć, mogła, i żebym za przebudzeniem się zaraz do niego pielgrzymkę codzienną myślą odbywała. Nie przestawałam powtarzać biednéj matce, że przyjadę umyślnie ją odwiedzić, całowałam jéj łzy, ręce i suknie. Chciałam zabrać z sobą moją muzykę, i fortepian. Wszystkie natenczas bolesne wspomnienia przeszłości przyszły nam obydwom na pamięć, zamiast aby przyszłością zakoloryzowały się i nadzieją uświetniły. Dla tych którzy się rozłączają, taka jest potrzeba łez wylewania, tak się obawiają aby te nie ustały, że umyślnie dotykają się wszystkich stron duszy. To też obydwie ze starą poczciwą kobietą, rozmawiałyśmy tylko o okolicznościach i miejscu poznania się naszego; a przy śniadaniu, które sama dla mnie przyrządziła i zmuszała pożywać go, choć wcale jeść nie mogłam, pewna byłam że usłyszę słowa: „Czy pamiętasz? i że potém słów jéj zabraknie i skończy na płaczu.
— Ani ona ani ja nie śmiałyśmy się spojrzeć na zegar z kukułką, który tyle obojętnych dla nas wybił godzin, a na którym każda teraz minuta unosiła i porywała jednę więcéj pociechę. Zdawało nam się, że gdybym nie pojechała aż nazajutrz, zyskałybyśmy całą wieczność szczęśliwości.
— Jednakże godzina nadeszła! trzeba było odjechać. Wewnętrznie, w milczeniu, przyrzekliśmy sobie nabrać i mieć odwagę na ten rozdział. Wysłałyśmy łódką nasze rzeczy, i wszyscy troje zeszliśmy piechotą do przystani.
Jakób ani słowa nie przemówił.
— Przybywszy do przystani, staranie o rzeczy i formalności na komorze przerwały wielką naszą boleść. Serce miałam ściśnione; bardziéj jak przy śniadaniu do którego mnie dobra matka przymuszała, a które mnie dławiło w gardle. Wsiedliśmy do łódki, która nas do statku parowego odwiozła; prosiłam kapitana aby pozwolił dwom osobom odprowadzającym mnie wejść na statek; zezwolił na to. Byliśmy więc razem do chwili wypłynięcia statku, lecz żadne z nas nie śmiało ust otworzyć, bo pewni byliśmy, że za pierwszem słowem łkania by się na nowo rozpoczęły; patrzyliśmy się tylko na rudel i całą machinę, która nam była zupełnie obojętną, ale to nas jakoś upoważniało do nie patrzenia się jedno na drugiego; to przecież było czemsiś, gdyż żebyśmy się byli raz rozrzewnili i nieulegali potrzebie patrzenia na rzeczy obojętne, wzrok jednego z nas na drugiego wzniesiony, byłby tego samego co i słowa dokazał.
— Szósta godzina wybiła — trzeba było zostającym, statek porzucić. Matka Jakóba, tym razem szlochania nie wstrzymując rzuciła, się na moją szyję, całowała mnie i ledwie uściskami nie udusiła. Co do Jakóba, ten całując mnie w czoło, z najsmutniejszém jakie może być wejrzeniem wymówił:
— „Bywaj pani zdrowa!
— „Pani! wymówiłam tonem wyrzutu.
— „Bądź zdrowa siostro! poprawił się.
I wielkie łzy długo wstrzymywane wydobyły mu się z oczu i spłynęły po twarzy.
— Ścisnęłam mu rękę i matka z synem zeszli ze statku.
— Pozdrawiałam ich ręką, my także ruszyliśmy z miejsca: gdyśmy już wypłynęli z przystani, poszłam na tył statku i patrzyłam się w stronę wieżyczki, bo pewna byłam że ich tam ujrzę i poznam znaki ich pożegnalne.
— W istocie poruszali chustkami, nie mogąc w takiém oddaleniu mnie pomiędzy innemi podróżującemi rozpoznać, lecz tak byli pewni, że ja im odpowiadam, jak ja pewna byłam że na mnie patrzą.
— Potrochu brzegi niknąć zaczęły, już nic dojrzeć nie mogłam, ale zdawało mi się że ich widzę pod ręce prowadzących się, i wracających smutnie do miejsca które pewnie na wieki porzucałam.


VII.

Wystąpiłam pierwszy raz w Florencyi, gdzie pozyskałam największe wszystkich zadowolenie; wystąpiłam w roli Łucyi. Odtąd powróciłam do życia, do którego byłam przeznaczoną i całkowicie mu oddaną. Napisałam do mojéj poczciwéj kobiéty, że jéj będę stopięćdziesiąt franków miesięcznie przysyłać, i chcę aby już pracować przestała. Z początku pisywałam do niéj codzień, potém pisywałam dwa lub trzy razy na tydzień, potém jeden tylko list na miesiąc przesyłając jéj umówioną kwotę.
A w końcu skończyłam na tém, żem zupełnie pisywać przestała, szczególniéj gdy bankier mój odebrał polecenie, aby każdego pierwszego dnia miesiąca przesłał jej stopięćdziesiąt franków.
— Otóż to takie serce nasze! niestety! postrzegamy długość życia nie przez boleści które cierpiemy, ale przez boleści których zapominamy.
— Zapytasz mi się pewnie drogi Tristanie, jak to być mogło że zarabiając pięćset franków miesięcznie potrzebowałam mieć swego bankiera.
— Oh! mój drogi przyjacielu! moje piękne i dobre postanowienia uleciały jak te ptaki, które zdaje nam się, żeśmy przyswoili ustrzygając im skrzydła, a którym jednak te skrzydełka codzień po trochu odrastają: hrabia miał następcę jak każdy panujący ma swego, w państwie dobrze urządzoném. Ten następca był nawet księciem, wprawdzie księciem włoskim tylko, jednakże kareta nasza miała herb z książęcą koroną i to mi dosyć pochlebiało. A potém był bardzo bogaty, chociaż nie bardzo umysłowy; ale że był żonatym, w tém było wynagrodzenie. Żona jego miała kochanka, jak to zwyczajnie się zdarza w tym pięknym kraju; ten kochanek był przyjacielem jój męża, a że był także i moim przyjacielem, prosiłam, go aby mego księcia długo niekiedy u siebie zatrzymywał. Przez ten czas przyjmowałam barona francuzkiego, i jak widzisz, robiłam z zagranicą przymierze; zdradzałam Włochy, ani mniéj ani więcéj jak to czynić zwykli wielcy czasem jenerałowie.
— Otóż dla tego potrzebowałam bankiera.
— Byłam śpiewaczką w modzie, a dwór mój składał się złudzi rozmaitych krain. Wiodłam życie dość wesołe, którego szczegółów zamilczę i tylko ogólny zrobię ci zarys. Po skończonym roku porzuciłam Florencyą, zrobiwszy na moich sześciu tysięcach franków pensyi, pięćdziesiąt tysięcy franków oszczędności, summę, którą przy zbytkach moich jeszcze zebrać mogłam.
— Zamówiono mnie do Wenecyi, z tą różnicą, że miesięcznie ofiarowano mi tysiąc pięćset franków.
— W Wenecyi te same mnie spotkały powodzenia co we Florencyi, taki sam dwór, taki sam dochód, ten sam bankier. Dyrektorowie teatrów włoskich, mają szczególny i dziwny sposób spekulowania: gdy cię raz do swego teatru zamówią, uważają cię za swoją własność, za swoją rzecz, za swoje dobro. Gdy ci się powodzi, gdy nikt inny prócz tego który cię kupił, mieć cię u siebie nie może; umieszczają cię w swoim domu; i tym sposobem prócz tego co ci płacą, wynajmują cię swoim kolegom innym dyrektorom, na dwa lub trzy miesiące, za cenę podwójną lub potrójną jaką od nich bierzesz.
— Gdy czas najmu wyjdzie, powinnam przyznać, że cię sumiennie na twoją posadę wracają, i w takim stanie w jakim cię wzięli. Nie wiedziałam nic o takiem wexlowaniu ludźmi, ale na potem obiecałam sobie to wynagrodzić Pierwszego roku pobytu mego w Wenecyi, gdy się mój rok podług umowy skończył, dyrektor chciał abym na drugi rok ugodę potwierdziła, powiedziałam mu że przystanę, pod warunkiem: że zamiast tysiąc pięćset franków, dostawać będę trzy tysiące franków miesięcznie. Z początku odmówił, lecz gdy z Neapolu chciano mi dać żądaną przezemnie płacę, mój Wenecyanin zaczął się rozmyślać, i nareszcie przystał. Jemu więc dałam pierwszeństwo, tém chętniéj, że lubiłam miasto, a chociaż w ogólności znajdowałam go nieporządném; ale znałam teatr, nabrałam jakichsiś w niém nałogów i zwyczajów, które musiałabym była zmienić przenosząc się.
W owéj epoce, mój drogi Fabiano, nie byłam już pracującą dziewczyną w Marsylii, i nie byłam jeszcze tém, czém teraz jest śpiewaczka w Medyolanie. Przemienienie moje jednak było zupełne: byłam jak tylko być można najbardziéj pustą istotą z Włoch całych, i czy to było w naturze mojéj abym taką była, czy życie teatralne do tego mnie przywiodło, lub że życie w Wenecyi pobudzało mnie do wesołości i uciech, ale rzeczy wiście o niczém nie mówili, tylko o moich wydatkach, o moim dowcipie i o moich miłostkach. Świat z moich salonów, napływał do teatru, a że co tylko było wytwornego, miłego, uwielbiało mnie, a zatem sala rozstępowała się na huk dawanych mi oklasków. W nocy śpiewałam w mojéj gondoli wśród trzech lub czterech wybranych, a nazajutrz spałam dzień cały. Po prostu mówiąc, byłam królową miasta; kwiaty, śpiewy, dowcip, miłość, wszystko składano mnie saméj; byłam w wojnie otwartéj z wszystkiemu pięknemi kobietami i to nie mało przyczyniło się do ustalenia mojéj sławy.
Pomiędzy wszystkiemu którzy mi się przedstawili, i których byłam pewna, że zawsze ujrzę czekających na mnie, wczasie mego występowania na scenę, znajdował się młody piękny człowiek, ale w całym znaczeniu tego słowa piękny, markiz rzymski. Markizowie rzymscy znajdują się dosyć często we Włoszech. Ten ciągle mi hołdy składał, i zdawał się być bardzo we mnie rozkochanym; pomimo to, czyli dla tego właśnie że tak bardzo był mną zajęty, nie słuchałam go wcale; my kobiety, nie jesteśmy nigdy tyle powabnemi i zachwycającemi z tymi których przywiązania pewne jesteśmy; całéj wabności, uroku, wdzięków, używamy zwykle na przyciągnienie tych, którzy jak nam się zdaje, mało nas cenią; tych, wszystkiemi siłami i sposobami przytrzymać przy sobie chcemy. Co do rzetelnie zakochanych, o tych się najmniéj troszczymy, pewne bowiem jesteśmy, że ich nazajutrz znajdziemy wtem samem miejscu, w którém ich wczoraj zostawiliśmy.
— Tak sobie więc postępowałam z moim rzymskim dworakiem.
— Każdego ranka przysyłał mi kwiaty, codzień odwiedzał mnie. Chociaż czasem znalazł dla siebie drzwi moje zamknięte, nie zrażał się niczém; zawsze a zawsze znalazł sposobność wcisnąć się za kulisy, i tam mi nieustanne robił grzeczności.
— Z tą wytrwałością odznaczającą się, od tak dawna mi hołdował, że przez litość, a bardziéj może przez znudzenie, gotowałam się uczynić mu wynagrodzenie i tym sposobem wykwitować go za tak długą miłość. Gdy pewnego dnia, niespodziewając się i nie przewidując szczęścia jakie go spotkać miało, a którego tak już był bliski, zrobił mi propozycją, zgadnij jaką?
— Zapisał ci cały swój majątek?
— Nie.
— Zycie swoje? zabił się?
— Nie.
— W takim razie kiedy ani jedno ani drugie, to nie zgadnę.
— Oświadczył mi, że chce mnie zaślubić.
— I przyjęłaś?
— Spodziewam się.
— I małżeństwo nastąpiło?
— Zobaczysz.
— Nadzwyczajnie zdziwiłam się tém jego oświadczeniem, które w istocie nie mogło mi być nieprzyjemném. Zamiast mego po prostu tylko imienia Lei, przybrać nazwę rodzinną, i to wielkiéj jeszcze rodziny, a zamiast śpiewaczki zostać markizą, to mi się dosyć podobało. Markiz po oświadczeniu, powiedział mi: że mnie już od roku kocha, i że nie posiadając nad ten innego sposobu, dawno już chciał mi swoją rękę ofiarować, lecz go wstrzymywała bojaźń, żebym nad stopień który mi dać może, nie przekładała przeszłéj mojéj niezawisłość, którą gdy raz żoną jego zostanę, trzeba będzie porzucić. Odpowiedziałam mu, że żadne poświęcenie nie będzie dla mnie niepodobném i przykrém, dla okazania się godną imienia które mi nadać zamyśla, że na przyszłość tak serce moje zamknę, jak zamknięta jest księga przeznaczenia dla ciekawych swego losu, że drzwi moje dla tych tylko otwarte będą, których on sam mi wymieni, i że z łatwością opuszczę teatr.
— Wyraźnie przeciwił się ostatniemu memu postanowieniu, mówiąc, że tyle się będzie pysznił być mężem kobiety z talentem i wielbionéj od wszystkich, ile czuje szczęścia poślubiając mnie, którą nadewszystko kocha; że chce abym została w teatrze, gdzie mnie najpierwszy raz ujrzał, i gdzie nie mógłby się odzwyczaić od codziennego mnie widywania.
— To wszystko bardzo mi dogadzało. A więc ponieważ on mi się oświadczył, a ja to oświadczenie przyjęłam, zaślubiny nastąpiły z wielkiem zgorszeniem szlachty, z wielkiem zadziwieniem moich przyjaciół i z osłupieni całéj publiczności.
— Poczém, jak gdyby nic nie zaszło, wystąpiłam w roli Normy.
— Trzeba powiedzieć, żem bardzo złe postanowienie zrobiła, o czém przekonałam się bardzo prędko. Są położenia mężczyzn bardzo podle i nikczemne, zależne od zbezczeszczonego bytu kobiet, których są kochankami albo opiekunami. Dzieje się tak nie raz, że niektórzy młodzi ludzie będąc pierwéj bogatemi, zniszczywszy rozpustą majątki, kończą, przyjęciem takiego stanowiska w świecie; tylko że mając sławne i wielkie imiona, drapią się po większych i piękniejszych drabinach, i zamiast żeby niemi pogardzali, żałują ich jeszcze. Gdy taki człowiek postrzeże się zniszczonym na sercu, na majątku, na wszystkiém, gdy postrzeże że nie może połączyć się z odpowiedniém jemu imieniem i rodziną, i z majątkiem równającym się majątkowi jaki dawniéj posiadał, stara się natenczas ożenić z aktorką, zarabiającą czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie; nie przeszkadza jéj wtenczas prowadzić życia jakie przed zamęściem wiodła, ale pod warunkiem, ze ten sposób życia i dochód z nim podzielać będzie; a potém gdy świat się dowie o wszystkiém co się dzieje, wszystko złe, całą winę zwalają na żonę; naganiają może trochę młodego szlachcica że ją poślubił, ale czyn jego wymawiają wielką namiętnością, spędzają na szaloną miłość to, co tylko było wyrachowaniem z jego strony. Uchodzi wtedy za ofiarę; gdy w tém wszystkiém pokazuje się, że żona tylko oszukaną została.
— Oto jest dosłownie sidło w jakie wpadłam. Z tą, tylko różnicą, że mój piękny mąż, w całém tém postępowaniu wybrał drogę bardzo grubijańską. Muszę wyznać, że z obawy, czy późniéj się nie zmienię, ale przed zamęściem jeszcze, postanowiłam sobie zmazać wszystkie dawne przewinienia moje, najczystszém i najprzyzwoitszém na przyszłość postępowaniem, i istotnie tak postępowałam. Ale to już nie obchodziło Markiza, który chociaż na majątku zniszczony, lubił jednakże prowadzić życie na wzór bogatych; zdało mu się to nawet bardzo wygodnie, zażądać odemnie abym mu dostarczyła drugą taką summę jaką mieć mogłam z teatru. Znalazłam z mojéj strony takie wymaganie nikczemném, podłém i niezdarzającém się w świecie i kiedym stanowczo odmówiłam podobnego przedsięwzięcia, natenczas wybił mnie; i ile razy markiz wracał z rozpustnych zchadzek swoich przychodził mówić mi o pieniądze których dać mu nie chciałam albo nie mogłam, najokropniejsze wtenczas odbywały się między nami sceny. n — Pojmujesz, że podobny sposób życia zdawał mi się nieznośnym, i że pewnego dnia gdy ugoda moja z dyrektorem skończyła się, sprzedałam po kryjomu połowę klejnotów moich, i zgromadziwszy wszystkie za nie pieniądze, zresztą funduszów które mi pozostały, ociekłam do Rzymu. Zdawało mi się żem rozsądnie, miasto święte za miejsce méj ucieczki wybrała, było to bowiem miejsce urodzenia mego męża, teatr na którym musiał z niedorzecznościami swemi i długami występywać; bez wątpienia musiał zostać z tamtąd wypędzonym i pewnie nie mógł tam więcéj się pokazywać.
Mimo to odmieniłam imię, i z Lei zostałam Nathalją.
— Nathalja! wykrzyknął Tristan powstając nagłe.
— Tak jest, Nathalja, odpowiedziała młoda kobieta.
— Oto! to prawdziwie cudowne.
— W czém? proszę cię.
— W czém?
— Ale tak jest.
— W tém, że cię znam i w dziwnym rodzaju. Czy chcesz żebym ci koniec twéj historyi opowiedział?
— I owszem chcę, tém bardziéj że sobie odpocznę.
— I że ci opowiem jeden epilog o którym nic nie wiesz.
— Mów prędko.
— Twój mąż wynalazł cię w Rzymie. nieprawdaż?
— Prawda.
— Gonił za tobą wieczorem, bo podług twego przewidzenia nie śmiał śród białego dnia wychodzić.
— I to prawda także.
— Pewnego wieczoru, gdyś go ujrzała nadchodzącego, chcąc wyratować się, niewynalazłaś nic lepszego nadto, że spotkawszy przechodzącego młodego człowieka, wezwałaś jego ratunku i obrony.
— Daléj, daléj mów ciągle.
— Ten młodzieniec nie odmówił ci swojéj opieki, nazajutrz bił się z twoim mężem, przeszył mu okropnie na wylot piersi szpadą; to zrobiło takie na mężu twoim wrażenie, że zaraz umarł:
— Mówisz jak Mojżesz; a potém co daléj?
— Potém pojechałaś do Neapolu, gdzie nieznajomy za tobą pospieszył, i żyłaś z nim uczuciowo, sentymentalnie, spodziewał się że się z tobą ożeni; gdy pewnego dnia, a to było w piątek, powracając z przechadzki przez nieuwagę wpadłaś w wodę. Natenczas, twój towarzysz rzucił się w nurty aby cię z nich wyrwać, jak cię już raz wyrwał że szpon męża twego, ale nieszczęście chciało, że rzuciwszy się w wodę jak Absalon, wypłynął z niéj jak Sokrates, z czego gdyś się okropnie śmiała, rozgniewany i obrażony porzucił cię w obcym tłumie, który będąc pierwéj świadkiem twego w wodę upadku, podzielił późniéj twoją pustą wesołość.
— Ależ z ciebie czarno-księżnik. Ja chcę końca historyi któréj nie wiem wcale.
— Otóż koniec jéj taki: Henryk wrócił do Paryża, z rozpaczy że cię postradał, co teraz bardzo pojmuję, poszedł powiesić się w lasku Bulońskim, zupełnie w tém samém miejscu gdzie ja się zabić chciałem.
— Jak to! tyś także chciał się zabić?
— Tak, tylko z tą różnica, że dla ważnéj bardzo przyczyny.
— Dziękuję ci za miłe słowo! odrzekła uśmiechając się Lea; lecz przebaczam ci to dla miłości opowiadania twego: mów więc daléj!
— Istotnie, powiesił się; ja także strzeliłem do siebie z pistoletu, i tak jak to się zwykle zdarza obydwóch nas wyratowano.
— Jakimże sposobem dowiedziałeś się history i mojéj w Neapolu?
— On przed samą śmiercią opowiedział mi ją.
— I cóż się z nim stało?
— Co się z nim stało? Jest teraz kochankiem téj Henryki, która dawniéj była twoją przyjaciółką.
— O! masz słuszność, mówiąc: „że to cudowne.“ Teraz nie brakuje mi już nic do skończenia historyi, tylko dowiedzieć się, co się z Henryką stało.
— Co do tego, odrzekł Tristan, chcąc aby ostatnie wypadki jego z Hnryką nie doszły do wiadomości Lei; nic a nic niewiem.
— To nieszczęśliwie, miałabym ukończoną moją dramę. Napisałabym do niéj, a onaby mi opowiedziała wszystko co jéj się przydarzyć mogło, od czasu jakeśmy się rozłączyły.
— Tak to nieszczęśliwie, odrzekł Tristan, ciesząc się już wewnętrznie że o wszystkiém zamilczał, ale ja muszę wiedzieć co się z tobą działo po odjeździe Henryka.
— To nie bardzo ciekawe; zjadłam i wypotrzebowałam wszystko co mi pozostało, przybyłam do Medyolanu, i ugodziłam się w teatrze pod pierwszém i prawdziwém mojém imieniem, którego już nie porzucałam. Z początku, mieszkałam u naszego impresario, w tém co ty teraz zajmujesz mieszkaniu, a potém przeprowadziłam się tutaj. Oto jest cała moja historya. Teraz czekajmy wypadków, których podług wszelkiego prawdopodobieństwa będziesz jeżeli nie przyczyną to przynajmniéj świadkiem. Widzisz teraz mój drogi Fabiano, widzisz mój najdroższy, wymówiła młoda kobieta białemi rękoma objąwszy szyję tenora, widzisz, żem ci najskrytsze myśli i życie moje opowiedziała jakby przed Bogiem moim; widzisz, że niepodobieństwo abym mogła być nieszczęśliwszą jak dotąd nią byłam. A wiesz co? że jednak dla ciebie poświęciłabym cały otaczający mnie blask i zbytek; dla szczęścia należenia wyłącznie do ciebie samego, dla pędzenia sam na sam z tobą życia, wyrzekłabym się świata całego. Będzie dla nas wystarczać tego co sobie zarobimy. Ty przeprowadzisz się do mnie, i będziemy szczęśliwi, bo ty mnie kochasz, nieprawdaż? a ja ciebie tyle kocham!
— Myślałem o tém, odrzekł Tristan, ale powtarzam ci mój drogi aniele, niezmieniajmy życia naszego; pozostań w swoim zbytku, którego ja ci dać nie mogę, a który jest twoją atmosferą, i kochaj mnie zawsze trochę, oto cię tylko proszę; dzisiaj słuchasz tylko serca twego, a późniéj żałowałabyś może tego cobyś zrobiła; wierz mi zostań niezależną.
— Ty mnie nie kochasz, wymówiła młoda kobieta, opadając na tył krzesła.
— Dziwaczko! zawołał Tristan, całując jej nogi.
Nastąpiło potém milczenie. Po kilku minutach, weszła Rozeta mówiąc:
— Pani! to pan przyszedł.
— Słowo powiedz mój drogi! a ja go wcale nie przyjmę.
— Pozwól mu przyjść. Odpowiedział tenor.
— Niech przyjdzie, odpowiedziała śpiewaczka służącéj swojéj.
Przedscenny widz wszedł do pokoju.
Lecz przedstawiła obydwóch tych panów a jednego drugiemu.
— Mój książę! wymówiła, pozwól mi przedstawić ci pana Fabiano naszego pierwszego tenora, którego cudowny talent wkrótce będziesz uwielbiał. Fabiano się skłonił, książę to samo uczynił.
— Teraz mój kolego! wymówiła Lea, jakby kończąc zaczętą rozmowę, przed przybyciem księcia, możesz pan powiedzieć naszemu impressario, że jeżeli czeka z twojém wystąpieniem na mnie tylko, może publiczności oznajmić twoje wystąpienie, kiedy mu się tylko podoba; co do mnie jestem gotową.
Tristan wtenczas pożegnał młodą kobietę, która go do drzwi odprowadziła.
— No i cóż, zawsze chcesz żeby tak było jak dawniéj? wymówiła do Tristana.
— Dla twego szczęścia.
— Więc do wieczora, wymówiła z miną poświęcenia się i uległości.
— Lecz jeżeli nie będziesz samą?
— Będę nią.
— Lecz jeżeli nie pójdzie sobie?
— Pójdzie.
— A gdyby wrócił?
— Nie powróci ponieważ już jest. To jest przewidziane artykułem kodeksu non bis in idem.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.