Przejdź do zawartości

Przygody Tomka Sawyera/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
Podstęp

Nadszedł ranek sobotni. Wszystko, co jaśniało świeżością lata i pieniło się weselem życia. W każdem sercu dźwięczała muzyka, a w młodych sercach wydobywała się na usta. Radość była na każdej twarzy i wiosna w każdym ruchu. Akacje pokryte były kwieciem, a powietrze przesiąknięte zapachem.
Wzgórza Cardiff Hill, spoglądające ze swej wyniosłości na miasto, pełne były zieleni i zdawały się niby ziemia obiecana, pełna ciszy, rozmarzona, zapraszająca w gościnę...
Tomek zjawił się w bocznej uliczce z kubłem rozrobionego wapna i pendzlem na długim trzonku. Zmierzył okiem parkan i wszelka radość zgasła na jego twarzy, a duszę ogarnęła głęboka melancholja. Parkan długości trzydziestu łokci i wysokości dziewięciu stóp! Życie wydało mu się okropnem jarzmem. Z westchnieniem zanurzył pendzel i przejechał nim po najbliższej desce, powtórzył tę czynność; jeszcze raz; porównał znikomą zamalowaną powierzchnię z ogromem, jaki trzeba było jeszcze pomalować, i zrozpaczony usiadł na pniu. Z bramy wybiegł w podskokach Jim, z konewką na wodę, śpiewając „Buffalo Gals“. Noszenie wody z publicznej studni było dawniej w oczach Tomka czemś hańbiącem, ale teraz zupełnie inaczej na to patrzał. Przypomniał sobie, jakie to towarzystwo zbiera się przy studni. Pełno tam zawsze chłopców i dziewcząt, białych, murzynów i mulatów, czekających swojej kolei, — wypoczywają, zamieniają się zabawkami, kłócą się, tłuką, zabawiają się jak mogą. I przypomniał sobie, że chociaż do studni było niecałe dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny, a nieraz trzeba go było dopiero sprowadzać.
Powiedział więc:
— Słuchaj, Jim, ja pójdę po wodę, a ty pomaluj trochę za mnie.
Jim potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nie może, paniczu Tomek. Pani kazać Jim iść po woda, nigdzie się nie zatrzymywać i nie robić głupstwa. Ona powiedzieć, że panicz Tomek będzie chcieć, aby Jim malować, ale o na kazać Jim nie słuchać i robić swoją robotę, a ona chcieć na malowanie dobrze uważać.
— Ach, Jim, nie przejmuj się tem, co ona mówi. Ona tak zawsze gada. Daj mi wiaderko, nie zabawię minuty. O na nie będzie wiedziała.
— Nie może, paniczu Tomek, Pani Jim głowę urwać, ona tak z całą pewnością zrobić.
— Ona? Ależ ona pojęcia nie ma o biciu! Cóż to znaczy, jak postuka trochę naparstkiem po głowie? Ktoby się tem przejmował! Gada dużo, ale gadanie nie boli, — chyba gdy zacznie krzyczeć. Jim, dam ci szklaną kulkę, wiesz, tę dużą, białą!
Jim poczynał się wahać.
— Dużą, białą kulkę, Jim, to nie byle co!
— Ach, ona być taka śliczna! Ale paniczu Tomku, Jim strasznie bać się stara pani!
Jim był jednak tylko człowiekiem. Pokusa była za wielka. Odstawił wiadro i otrzymał szklaną kulkę. Po upływie minuty uciekał, aż się za nim kurzyło, z wiadrem i zbolałym grzbietem, Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wracała z pola walki z pantoflem w ręku i triumfem w oczach.
Energja Tomka osłabła. Oczyma duszy widział przedsięwzięcia, które planował na dzisiaj, i zrobiło mu się bardzo smutno. Niedługo zaczną tędy przebiegać inni chłopcy, wolni, udający się na wspaniałe wyprawy, i będą żartowali z niego, że musi pracować — sama myśl o tem paliła go jak ogień! Wydobył całe swoje mienie i poddał je oględzinom: szczątki zabawek, szklane kulki i rupiecie bez nazwy; wystarczające może, by opłacić tem zastąpienie go na małą chwilę w robocie, ale niedostateczne, aby zdobyć za nie choćby pół godziny wolności. Wsunął więc zpowrotem do kieszeni swoje ubogie skarby i pożegnał się z myślą, by próbować przekupić chłopców. Ale w chwili najczarniejszej rozpaczy spłynęło na niego nagle natchnienie. Wielkie, olśniewające natchnienie.
Wziął pendzel do ręki i zabrał się spokojnie do pracy. Właśnie Ben Rogers ukazał się na horyzoncie, ten sam Ben, którego szyderstwa Tomek najbardziej się obawiał. Ben zbliżał się w pląsach, skokach, podrygach, co dowodziło, że było mu lekko na sercu i że zamierzenia jego były wielkie. Gryzł jabłko i w pauzach wydobywał ze siebie przeciągłe, melodyjne hukania, po których następowały głębokie tony: ding-dong-dong, ding-dongdong, gdyż był w tej chwili parowcem.
Zbliżając się, zwolnił biegu, zajął środek ulicy, skręcił na prawo, i począł przybijać z wielkim wysiłkiem do brzegu, gdyż przedstawiał w tej chwili okręt „Wielka Missouri“, mający dziewięć stóp zagłębienia. Był parowcem, kapitanem, dzwonkiem sygnałowym w jednej osobie i stał w wyobraźni na własnym mostku kapitańskim, wydając rozkazy i wykonywając je.
— Stop! Dzyń-dzyń-dzyń!
Droga się kończyła, począł powoli skręcać na boczną ścieżkę.
— Wtył! Dzyń-dzyń-dzyń!
Ramiona trzymał przy sobie, sztywno wyprężone wdół.
— Ster na prawo! Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! — Prawa ręka zataczała wielkie łuki, gdyż była przecież kołem sterowem, mającem czterdzieści stóp obwodu.
Wtył 1Ster na lewo! Dzyń-dzyń-dzyń! Na prawo! Naprzód! Na lewo! Stój i Dzyń-dzyń-dzyń! Hu, hu, hu! Zwolnij liny! Żywo! Kotwica! Co się tam dzieje? Zakręcić linę! Stój! Popuścić! Maszyna zatrzymana, panie kapitanie! Dzyń-dzyń-dzyń!
Sst! sst! sst! (próbowanie wentylów).
Tomek malował, Nie zwracając zupełnie uwagi na parowiec.
Ben zdumiał się, a po chwili rzekł:
— Ha, ha, ha! Ale to cię zasadzili do pracy!
Milczenie. Tomek okiem artysty badał ostatnie pociągnięcie; wykonał pendzlem zamaszysty ruch i znowu oceniał wynik jak przedtem. Ben podjechał ku niemu. Tomkowi szła ślinka na widok jabłka, ale dalej machał pendzlem. Ben zagadnął go znowu:
— No, cóż tam, musisz dzisiaj pracować?
— Ach, to ty, Ben! Wcale cię nie zauważyłem!
— Idę się kąpać... a ty nie miałbyś ochoty? Ale prawda, ty wolisz pracować! Tak, tak, widzę!
Tomek obejrzał chłopca od stóp do głowy i zapytał:
— Co nazywasz pracą?
— Jakto, czyż to nie jest praca?
Tomek zaczął znowu malować i odpowiedział obojętnie:
— Może to jest praca, a może i nie. Wiem tylko, że tak się podoba Tomkowi Sawyerowi.
— Nie udawaj, że ci to sprawia przyjemność!
Pendzel malował dalej.
— Czy mi to sprawia przyjemność? Oczywiście! A czemużby nie? Nie każdego dnia trafia się człowiekowi taka gratka, aby malować parkan...
To przedstawiło sprawę w nowem oświetleniu.
Ben przestał gryźć jabłko. Tomek z poważną miną poruszał pendzlem w jedną i drugą stronę, przestawał, rzucając okiem na całość, dodawał tu jedno pociągnięcie, tam drugie, znowu badał wrażenie — a Ben śledził każdy jego ruch. Sprawa coraz bardziej go zaciekawiała. Nagle odezwał się:
— Słuchaj, Tomku, daj mi trochę pomalować! Tomek namyślał się przez chwilę; zdawał się już godzić, ale zmienił zamiar:
— Nie, nie, Ben, to niemożliwe. Widzisz, ciotka Polly jest na punkcie tego parkanu, okropnie przesadna, zwłaszcza tu od strony ulicy, rozumiesz sam... Gdyby to był parkan taki sobie, gdzieś na uboczu, to oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, a ona chyba także nie. Ale gdy chodzi o ten właśnie parkan, jest niemożliwie wymagająca! To musi być zrobione niezmiernie dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopców znajdzie się choć jeden, któryby to umiał zrobić, jak należy!
— Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować, trochę tylko! Jabym ci pozwolił, gdybyś był na mojem miejscu, Tomku!
— Ben, zrobiłbym to, szczerze ci mówię, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał to robić, nie pozwoliłem, Sid chciał, nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie! Gdybym ci dał pendzel do ręki, a cośby się stało...
— Głupstwo! Zobaczysz, jak ja to starannie będę robił... Pozwól mi spróbować! Dam ci zato kawałek mego jabłka!
— No, to dawaj, chociaż właściwie... nie! Okropnie się boję!
— Dam ci całe jabłko!
Tomek oddał wreszcie pendzel z niechęcią na twarzy, a z wielką ochotą w sercu. I podczas gdy niedawny parowiec „Wielka Missouri“ pracował w skwarze, aż się pot z niego lał, uwolniony artysta siedział sobie opodal w cieniu na beczce, wymachiwał nogami, zajadał jabłko i szukał w myślach nowych ofiar.
Materjału nie brakło; co chwila nadchodzili chłopcy; każdy przychodził z zamiarem szydzenia z Tomka i każdy zostawał, aby malować. Tymczasem Ben zmęczył się, więc z łaski Tomka przeszła kolej na Billa Fishera wzamian za niezupełnie jeszcze podartego latawca; a gdy i ten miał już dosyć, nabył prawo bielenia Johnny Miller za zdechłego szczura i kawałek szpagatu, na którym można nim było wywijać; i tak dalej, i dalej, godzina za godziną. A gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, Tomek, który rano był jeszcze zupełnym biedakiem, stał się największym bogaczem. Oprócz wymienionych powyżej przedmiotów miał dwanaście szklanych kulek, złamane organki, kawałek niebieskiego szkła z butelki, przez które można było patrzeć, szpulkę do nici, klucz, który niczego nie otwierał, kawałek kredy, szklany korek od karafki, cynowego żołnierza, dwie kijanki, sześć kapiszonów, kota z jednem okiem, mosiężną kołatkę do drzwi, obrożę, której tylko psa brakowało, rękojeść noża, cztery kawałeczki skórki pomarańczowej i starą rozbitą ramę okienną. Przytem spędził czas bardzo mile w błogiem lenistwie, miał towarzystwo, a parkan pokryty był trzema warstwami wapna. Na szczęście chłopców zabrakło bielidła, bo Tomek byłby ich wszystkich, z całego miasta doprowadził do bankructwa.
Tomek uznał, że świat mimo wszystko nie jest tak zły. Sam o tem nie wiedząc, odkrył wielkie prawo wszystkich poczynań ludzkich, mianowicie: chcąc obudzić w mężczyźnie lub chłopaku pragnienie jakiejś rzeczy, trzeba mu ją przedstawić jako bardzo trudną do osiągnięcia. Gdyby był wielkim filozofem, przynajmniej takim, jak autor tej książki, to zrozumiałby, że pracą jest to, co ktoś musi robić, a przyjemnością to, czego robić nie musi. Byłoby go to pouczyło, że sporządzanie sztucznych kwiatów albo chodzenie w kieracie jest ciężką pracą, natomiast granie w kręgle albo wspinanie się na Mont-Blanc jest tylko przyjemnością. Wielu bogatych panów w Anglji tłucze się powozem, zaprzężonym w czwórkę koni, dwadzieścia lub trzydzieści mil[1] na upale bo ta przyjemność kosztuje ich dużo pieniędzy; ale niechby im kto kazał robić to samo za wynagrodzeniem, poczęliby to uważać za pracę i woleliby z niej zrezygnować.




  1. angielskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.