Przygody Tomka Sawyera/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Wojna czerwonoskórych Indjan

Koło północy Joe ocknął się i obudził pozostałych chłopców. W powietrzu leżała jakaś przytłaczająca duszność, która zapowiadała coś niedobrego. Chłopcy przytulili się do siebie i skupili wokół przyjaznego płomienia ogniska, chociaż ciężka upalna martwota znieruchomiałego powietrza niemal ich dusiła. Siedzieli cicho, czekając w naprężeniu.
Poza kręgiem światła, padającego od ognia, wszystko pochłaniała namacalna wprost ciemność. Nagle zapłonął jakiś migoczący blask. Rozjaśniał na chwilę przed oczyma chłopców liście drzew i zniknął. Po chwili zjawił się drugi, nieco silniejszy. Potem jeszcze jeden. Teraz wionęło poprzez konary drzew jakieś niby westchnienie, niby jęk, a chłopcy uczuli na policzkach jakby muśnięcie i wzdrygnęli się na myśl, że zjawił się Duch Nocy.
Znowu przerwa. Potem upiorna błyskawica rozdarła ciemności, zamieniając noc w dzień i ukazując im zosobna i wyraźnie każdą trawkę u ich stóp. W jej świetle ukazały się trzy blade, przerażone twarze. Z nieba stoczył się z głuchym hukiem grzmot i zamarł woddali z ponurym warkotem. Zadął zimny podmuch wichru, szeleszcząc liśćmi i rozpraszając szeroko popiół ogniska, niby płatki śniegu.
Nowy, oślepiający blask rozjaśnił las, a w następnej chwili rozległ się straszliwy huk, jakgdyby grzmot rozdzierał wierzchołki drzew tuż nad ich głowami. Chłopcy z śmiertelną trwogą przytulili się do siebie w przerażającej ciemności, jaka teraz nastąpiła. Kilka ciężkich kropel deszczu z pluskiem spadło na liście.
— Prędko, chłopcy, do namiotu! — zawołał Tomek.
Zerwali się z miejsc, potykając się w ciemnościach o korzenie drzew i splątane gałęzie, i rozbiegli się każdy w innym kierunku. Wściekły wicher zawył w konarach drzew i napełnił cały las wrzawą. Oślepiające błyskawice migotały teraz raz poraz, a po każdej z nich następował ogłuszający huk gromu. Deszcz lunął potokami, a wzmagający się huragan miotał go całemi strugami wgórę. Chłopcy nawoływali się rozpaczliwie, ale ryk wichru i grzmot piorunów zupełnie pochłaniały ich głosy.
Wreszcie jednak dotarli zoddzielna do namiotu i ukryli się w nim, zmarznięci, przemokli do nitki, przerażeni; jedyną pociechą było dla nich, że w niedoli tej znaleźli się razem. Nie mogli rozmawiać ze sobą, gdyż słowa ich zagłuszał szum burzy, a przytem namiot łopotał z wściekłością na wietrze.
Wichura wzmagała się ciągle, i nagle płótno namiotu urwało się i uleciało wdał na skrzydłach wiatru. Chłopcy chwycili się za ręce, i potykając się i kalecząc, schronili się pod wielki dąb, który rósł na wybrzeżu. Walka żywiołów osiągnęła punkt kulminacyjny. W nieustannem świetle błyskawic, rozpalających niebo, widać było wszystko dokoła z przeraźliwą jasnością i ostrością: uginające się na wichrze drzewa, wzburzoną, spienioną rzekę z olbrzymiemi, białemi grzebieniami piętrzących się bałwanów. Poprzez pędzące zastępy chmur i zasłonę siekącego ukosem deszczu wynurzały się zarysy wysokich urwisk przeciwległego brzegu. Co chwila jakiś zwyciężony olbrzym zwalał się ciężko na rosnący u jego stóp drobiazg leśny. Bez przerwy rozlegały się przeraźliwe huki piorunów, donośne, ogłuszające, straszne. Burza rozpętała się z tak olbrzymiem napięciem, iż zdawało się, że rozerwie wyspę na kawały, spali ją ogniem piorunów, zatopi aż po same szczyty olbrzymich drzew, zmiecie z powierzchni ziemi, a wszelkie żywe stworzenie na niej najpierw ogłuszy, potem zmiażdży!
Była to noc grozy dla nieszczęsnych, bezdomnych chłopców.
Wreszcie jednak walka żywiołów ucichła, hufce orężne cofnęły się, coraz słabiej się jeszcze tylko odgrażając i pomrukując: pokój zawładnął światem.
Chłopcy powrócili do swego obozu, bardzo przerażeni. Tu przekonali się, że mieli wielki powód do wdzięczności wobec niebios, gdyż olbrzymia sykomora, pod którą spali, została rozpłatana przez piorun, a ich nie było pod nią w chwili katastrofy.
Obozowisko ich przemokło oczywiście zupełnie, ogień także był zalany. Lekkomyślni, jak wszystkie dzieci, nie pomyśleli zawczasu o zabezpieczeniu się przed deszczem. Teraz okazało się to sprawą bardzo niemiłą, gdyż wszyscy trzej nie mieli na sobie suchej nitki i szczękali zębami. W tem nieszczęściu byli teraz niezmiernie wymowni. Odkryli jednak, że ogień wżarł się w pień drzewa, pod którem był rozniecony (pniak ten był nieco zakrzywiony ku górze i odchylał się od gruntu) i w ten sposób na wysokości jednej piędzi uchronił się przed zagaszeniem. Z wielką wytrwałością i cierpliwością poczęli go więc podsycać chrustem i korą, które wydobywali z pod osłoniętych kłód, aż wreszcie znowu buchnął płomieniem. Natychmiast nałożyli gałęzi i chrustu, a ogień zapłonął wesołemi języczkami. Radość chłopców nie miała granic. Osuszyli nad płomieniem przemokłą szynkę, najedli się dosyta, potem zasiedli dokoła ognia i aż do rana roztrząsali szczegółowo swoją nocną przygodę. Spać przecież nie mogli, gdyż nigdzie nie było suchego miejsca, gdzieby się mogli położyć.
Gdy padły na nich pierwsze promienie słońca, ogarnęło ich zmęczenie. Poszli na piasek nadbrzeżny i tam się ułożyli. Ale niebawem słońce zaczęło tak mocno palić, że chcąc niechcąc musieli wstać i skwaszeni zabrali się do śniadania. Po jedzeniu czuli się przygnębieni, budziła się w nich już tęsknota za domem.
Tomek widział te oznaki i jak mógł starał się rozweselić piratów, ale oni z największą obojętnością przyjmowali jego propozycje gry w kulki, zabawy w cyrk, kąpieli, wszystkiego wogóle. Jedynie przypomnieniem owego tajemniczego planu zdołał w nich Tomek obudzić iskierkę zainteresowania. Korzystając z tej chwili zjednał ich dla nowego przedsięwzięcia, mianowicie, aby na jakiś czas przerwać zawód korsarski i dla odmiany zostać Indjanami. Pomysł ten trafił im do przekonania; natychmiast zrzucili z siebie ubrania i wymalowali się od stóp do głów czarnym iłem, jak zebry. Wszyscy trzej byli oczywiście wodzami i pomknęli w las, aby dokonać napadu na osiedle angielskie.
Z konieczności podzielili się na trzy wrogie szczepy, które wypadły na siebie z zasadzki, starły się ze straszliwemi okrzykami wojennemi, mordując i skalpując tysiące wrogów. Był to dzień krwawy, ale dlatego właśnie szczęśliwy.
Zeszli się znowu w obozie w porze obiadowej, głodni, ale zadowoleni. Ale oto wyłoniła się nowa trudność: wodzowie wrogich szczepów indyjskich nie mogli przecież łamać się chlebem gościnności, jeśli nie zawarli przedtem pokoju. A to było możliwe tylko przez wypalenie fajki pokoju. Dwóch Indjan żałowało szczerze, że nie zostali nadal piratami. Teraz jednak nie mieli już innego wyjścia, z całą więc swobodą, na jaką się mogli zdobyć, zażądali fajek i każdy pokolei pykał przepisowo.
I co dziwna, byli nawet zadowoleni, że zostali wodzami dzikich, gdyż przekonali się, że potrafią trochę popalić, nie będąc zaraz zmuszeni odchodzić szukać zgubionego scyzoryka. Nie czuli żadnych dolegliwości, nie było im wcale mdło.
Nie chcieli oczywiście przez brak wprawy utracić tej cennej zdobyczy, po obiedzie więc ćwiczyli się nadal w nowej umiejętności z zupełnie dobrym wynikiem. Wieczór minął w nastroju radosnym. Nowa sztuka napełniła ich większą dumą i szczęściem, niż gdyby wymordowali i oskalpowali sześć szczepów indyjskich.
Pozostawmy ich teraz, jak sobie palą, rozmawiają i przechwalają się, gdyż chwilowo nie są nam potrzebni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.