Przygody Tomka Sawyera/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY
Ciotka Polly zajmuje się medycyną

Na to, że dusza Tomka oderwała się od dręczących go tajemnych niepokojów, wpłynęła między innemi także nowa, bardzo poważna sprawa, która go całkowicie pochłonęła. Oto Becky Thatcher przestała chodzić do szkoły. Kilka dni zmagał się Tomek ze swą dumą, pragnąc „gwizdać“ na swoją „narzeczoną“, ale nie mógł. Przyłapał się na tem, jak się kręcił nocą dokoła domu jej ojca, i czuł się bardzo nieszczęśliwym.
Była chora. Coby było, gdyby umarła! Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie zajmowały go zabawy wojenne, zarzucił nawet zupełnie myśl o zawodzie pirata. Wszystko, co stanowiło urok jego życia, prysło, minęło, a pozostała tylko straszliwa pustka. Porzucił piłkę i palanta, nie dawały mu one teraz zadowolenia.
Ciotka była zmartwiona; zaczęła stosować rozmaite leki. Należała ona do ludzi, którzy ślepo wierzą w każde patentowane lekarstwo i we wszystkie najnowsze metody lecznicze, mające utrzymywać przy zdrowiu, albo utracone zdrowie przywracać.
Była niezmordowana w robieniu niemi doświadczeń i gdy tylko ukazało się coś nowego z tej dziedziny, zapalała się, by tego wypróbować — niestety, nie na sobie, gdyż nigdy nic jej nie dolegało, ale na kimkolwiek, kto jej wpadł pod rękę. Była abonentką wszystkich czasopism „leczniczych“. Najpotworniejsze nonsensy, głoszone tam z napuszoną, uroczystą powagą, były dymem kadzidlanym, który z lubością wchłaniała w siebie. Wszystkie bajdurzenia na temat, jak wietrzyć mieszkania, jak udawać się na spoczynek, jak wstawać, co jeść, co pić, ile i w jaki sposób zażywać ruchu, w jakim nastroju utrzymywać umysł, aby najlepiej zakonserwować ciało, jakiego rodzaju suknie nosić — to wszystko było dla niej święte, jak ewangelja. Nie umiała się jakoś na tem połapać, że jej „naukowe“ pisma w jednym miesiącu zalecały rzeczy wręcz przeciwne, niż te, które poprzedniego podawały jako niewzruszone prawo. Była prostoduszna i łatwowierna jak dziecko i zawsze szła na lep. Gromadziła te szarlatańskie piśmidła i oszukańcze leki. W takim więc rynsztunku — mówiąc metaforycznie — pędziła razem ze śmiercią na jednym rumaku, a za niemi ryczało piekło. Nigdy jej na myśl nie przyszło, że nie jest dla cierpiącej ludzkości, mieszkającej w sąsiedztwie, aniołem pocieszenia i balsamem niebiańskim.
Obecnie ostatnią nowością było wodolecznictwo, a niedomaganie Tomka było wodą na jej młyn. Codziennie wywlekała go o świcie, ciągnęła do drwalki, oblewała potokiem zimnej wody, nacierała następnie ręcznikiem, którego szorstkość, mogąca konkurować z gracą, doprowadzała chłopca do nieprzytomności; wreszcie owijała go mokrem prześcieradłem i pakowała pod stertę pierzyn, aż w tych czyśćcowych potach dusza jego porami wykąpywała z siebie wszelki ziemski brud i czyściła się na glanc, jak mawiał Tomek.
Ale mim o tych zabiegów ciągle wzmagał się jeszcze jego smutek, bladość i zobojętnienie na wszystko. Ciotka dodała gorące kąpiele, nasiadówki i natryski; posępność chłopca przypominała nagrobek. Starała się dopomóc wodzie przez dietę kleikową i plastry z gorczycy. Wydawało się jej, że Tomek jest butelką, którą każdego dnia należało na świeżo wypełniać po sam wierzch mieszaniną cudownych środków.
Tomek zachowywał wobec tych wszystkich tortur tępą obojętność. Ta forma jego cierpienia wznieciła w sercu poczciwej staruszki przerażenie. Niewrażliwość musiała być złamana za wszelką cenę. W tym właśnie czasie dowiedziała się o cudownym leku, zwanym „mordercą cierpień“. Zamówiła go więc odrazu cały flakon. Skosztowała — i serce jej wezbrało wdzięcznością: był to czysty ogień w płynnej postaci. Przerwała więc kurację wodną i wszystko inne, a ześrodkowała całą swą wiarę na „mordercy cierpień“. Dała Tomkowi pełną łyżeczkę do herbaty i czekała na wynik w drżącym niepokoju; ale w okamgnieniu niepokój się skończył, dusza się rozpogodziła: „niewrażliwość“ została przełamana. Dzikszego, żywotniejszego zainteresowania nie mógł chłopiec okazać, nawet gdyby pod nim ogień roznieciła.
Tomek poczuł, że już najwyższy czas wrócić do życia; aczkolwiek dotychczasowy tryb mógł mieć strony romantyczne, gdy się uwzględni, że życie jego było złamane, to jednak mimo ogromnego urozmaicenia nie obfitowało ono w zbyt miłe chwile. Począł więc myśleć o środkach zaradczych i wpadł na cudowny! Będzie udawał, że jest wprost zakochany w „mordercy cierpień“, że bez niego żyć nie może. Tak często się go domagał, że stało się to wprost utrapieniem ciotki, która mu wreszcie kazała samemu się obsługiwać i przestać ją dręczyć. Gdyby to był Sid, żaden cień nie byłby zamącił jej zachwytu, ponieważ jednak chodziło o Tomka, więc ukradkiem czuwała nad flaszką. Stwierdziła ku swemu uspokojeniu, że lekarstwa istotnie ubywało, nie przyszło jej zaś wcale do głowy, że Tomek zamiast siebie leczył niem dziurę w podłodze.
Pewnego razu zajęty był odmierzaniem dawki dla tego osobliwego pacjenta, gdy wszedł żółty kot ciotki; kot mruczał i ocierał się, chciwie spoglądał na łyżeczkę i żebrał o poczęstowanie go; Tomek tłumaczył mu:
— Nie proś, Piotrusiu, tobie to niepotrzebne.
Ale Piotruś dał do zrozumienia, że właśnie potrzebuje lekarstwa.
— Zastanów się nad tem dokładnie!
Piotruś już się zastanowił.
— Hm, sam chciałeś, więc ci dam, bo nie jestem taki; ale jeśli ci to nie będzie smakować, nie miej pretensji do nikogo, tylko do siebie samego.
Piotruś zgodził się na to. Tomek rozdziawił mu więc pyszczek i wlał „mordercy cierpień“. Piotruś dał susa wgórę na kilka łokci, wydał dziki okrzyk wojenny, potem począł się miotać wkoło po całym pokoju, uderzając o meble, przewracając doniczki z kwiatami, szerząc ogólne spustoszenie. Następnie stanął na tylnych łapkach i począł z głową wtył odrzuconą tańczyć na nich w obłędnym zachwycie, obwieszczając donośnie światu swoje bezgraniczne szczęście. Potem wpadł znowu w zwarjowane wirowanie po pokoju, znacząc swą drogę zniszczeniem i chaosem.
Ciotka weszła właśnie, gdy wykonywał serję podwójnych młynków, by po wyrzuceniu z siebie ostatniego potężnego pisku wyskoczyć przez otwarte okno, porywając ze sobą resztę doniczek, które ocalały z pierwszego pogromu. Zdumienie zamieniło staruszkę w kamień, który z ponad okularów rzucał ogłupiałe spojrzenia, zaś Tomek leżał na ziemi i tarzał się od śmiechu.
— Tomek, na miłość Boską, co jest kotu?
— Nie wiem, ciociu! — wykrztusił chłopak.
— Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Z jakiego powodu wyprawia takie szaleństwa?
— Naprawdę nie wiem, ciociu. Koty tak zawsze robią, gdy są w dobrym humorze.
— Tak? zawsze? doprawdy?
W głosie ciotki było coś, co obudziło w nim nieokreślony lęk.
— Tak jest... to znaczy... tak myślę przynajmniej...
— Myślisz?
— Ta-a — ak, ciociu.
Stara pani pochyliła się ku Tomkowi, by mu się lepiej przyjrzeć, z zainteresowaniem, którego wzmożenie się spowodował widoczny niepokój chłopca. Za późno domyślił się jej „pobudek“. Łyżeczka wyzierała zdradziecko z pod kołdry. Ciotka wyciągnęła ją, podniosła dogóry. Tomek zadrżał i spuścił oczy. Ciotka podniosła teraz dogóry i jego, w sposób tradycyjny, używając jako punktu zaczepienia jego ucha i wygrzmociła go porządnie po głowie — naparstkiem.
— No, smyku, przyznaj się teraz, dlaczegoś się tak obszedł z biednem, głupiem stworzeniem?
— Zrobiłem to z litości nad niem, bo nie ma cioci.
— Nie ma cioci? Ty smarkaczu jeden, cóż to ma z tem wspólnego?
— Bardzo dużo, bo gdyby ją miał, to ona samaby go ogniem prażyła, wypalała z niego wnętrzności bez miłosierdzia, jak gdyby był tylko marnym człowiekiem!
Ciotka doznała nagle męki wyrzutów sumienia. To jej ukazało sprawę w nowem oświetleniu: co było okrucieństwem wobec kota, mogło być także okrucieństwem wobec chłopca. Poczęła mięknąć i uczuła skruchę. Oczy jej załzawiły się; położyła rękę na głowie Tomka i powiedziała łagodnie:
— Tomku, ja chciałam jak najlepiej! Zresztą, to przecież poskutkowało!
Tomek spojrzał jej w twarz z głęboką powagą, poprzez którą przewinął się ledwo dostrzegalny figlarny błysk:
— Wiem, że chciałaś dla mnie jak najlepiej, ale ja dla Piotrusia również. To było dla niego znowu bardzo skuteczne, nie widziałem go nigdy w tak cudownych podskokach...
— Idź już, idź, bo znowu zaczynasz mnie gniewać, Czas już, abyś spróbował, czy nie potrafisz być choć raz grzecznym chłopczykiem... Lekarstw nie potrzebujesz już zażywać.
Tomek przyszedł do szkoły za wcześnie. Zauważono, że ta niezwykła rzecz zdarza mu się w ostatnich czasach codzień. Jak to odniedawna stało się jego zwyczajem, nie bawił się z kolegami, ale sterczał przy bramie dziedzińca szkolnego. Mówił, że jest chory, i tak też wyglądał. Silił się na udawanie, że patrzy gdziekolwiek, tylko nie w tę stronę, w którą istotnie patrzał, mianowicie — na drogę. Jeff Thatcher ukazał się na horyzoncie i twarz Tomka zajaśniała; chwilę jeszcze wypatrywał, potem odwrócił się ze smutkiem. Gdy Jeff Thatcher się zbliżył, zaczepił go, starał się przebiegle tak pokierować rozmową, aby mu powiedział coś o siostrze. Ale głuptas jakoś nie chciał połknąć haczyka, Tomek czatował i czatował; za każdym razem, gdy pojawiła się na drodze spódniczka, budziła się w nim nadzieja — ale po chwili nienawidził właścicielki spódniczki, gdy zobaczył, że to nie ta. Wreszcie spódniczki przestały się pokazywać i Tomek popadł w beznadziejną melańncholję; wszedł do pustego jeszcze budynku szkolnego i usiadł, zatopiony w bólu. Wtem jeszcze jedna spódniczka weszła w bramę i — serce Tomka wykonało radosny skok. W okamgnieniu był na dworze i począł się zachowywać jak Indjanin; wył z radości, śmiał się, gonił kolegów, przeskakiwał przez parkan, ryzykując życie i kości, koziołkował, chodził na głowie — słowem, dokonywał wszelkich bohaterskich czynów, jakie mu tylko wpadły do głowy, a podczas tego zerkał co chwila nieznacznie na Becky, by się przekonać, czy ona to wszystko widzi. Ona jednak zdawała się o niczem nie wiedzieć; wcale na niego nie patrzała. Czy to możliwe, żeby nie spostrzegła, że on tu jest? Począł wyprawiać swoje sztuczki zupełnie blisko niej; obiegł ją wkoło z wojennem wyciem, zerwał jednem u chłopcu czapkę, śmignął ją na dach szkoły, wpadł w gromadę chłopców, roztrącając ich na wszystkie strony i przewracając na ziemię i runął przytem jak długi tuż przed nosem Becky, omal jej nie wywracając — wtedy ona odwróciła się, zadarła pogardliwie nos dogóry i powiedziała:
— Fi! Niektórym się zdaje, że są strasznie interesujący i wiecznie się stawiają!
Policzki Tomka zapłonęły. Powstał z ziemi i wyniósł się chyłkiem, złamany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.