Przez kraj wód, duchów i zwierząt/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
BŁĄD KAROLA JECHNY.

Wypadek, o którym tu opowiem, (szczegółów dowiedziałem się w drodze do Rymanowa) zdarzył się roku ubiegłego w mieście wojewódzkiem Y., znanem ze stateczności swych dziejów i zrównoważenia obywateli.
Króciutka informacyjka o usposobieniu osiedla ma odrazu postawić sprawę na gruncie właściwym, to jest skłonić nas do rozpatrywania jej niezależnie od środowiska, od społeczności miejscowej, która, jak mi wiadomo, uroczyście wyparła się Jechny przez samorzutny plebiscyt opinji.
Zatem wyrok potępienia, mniejsza o to gdzie wydany: w cukierenkach przy czarnej kawie, czy też na dancingach u pani burmistrzowej, dość, że wyrok potępienia, obowiązujący i mnie, jako przygodnego referenta sprawy. Od solidarności bynajmniej się nie uchylam, sądzę jednak, że mamy tym razem do czynienia z czemś innem, niźli zwykły wybryk, zwykły grzech lub błąd, a jak litościwsi oceniają: psi figiel barbarzyńcy, Materjał i okoliczności faktu nadawałyby się nie tyle do obróbki beletrystycznej, co raczej do rozważań filozoficzno-charakterologicznych, a nawet społecznych, to też w naracji starać się będę o ścisłość zgoła kronikarską, o unikanie akcentów sympatji lub wyrozumiałości, byle tylko nikomu się nie narazić, a referatu nie splamić pierwiastkiem podmiotowym. Chyba, że... No cóż, do tego przyznam się szczerze. Chyba, że gdzieniegdzie wyjdzie na jaw mój strach, z jakim wysłuchiwałem opowieści o psocie Jechny i jej następstwach. Strach przed potencjalnie nagromadzonemi w życiu katastrofami, jakie zdarzyć się mogą na niebezpieczniejszych zakrętach myśli. Zresztą dość introdukcji. Zaczynamy.
Kiedy w styczniu r. 1915 dwudziestoletni Jechna wstępował do Legji Puławskiej, sformowanej przeciw Austro-Niemcom, nie przeczuwał, że i tam szyki psuć mu będzie tak zwane psychologiczne wyrobienie przełożonych. Że choć nie orzeł — wojsko przecież tego nie wymaga — ale przeciętniak, istota zwyczajnie moralna i średnio umózgowiona — szarży oficerskiej nie dostanie. Nie zaufają mu tam tak samo, jak nie ufano w seminarjum duchownem, z którem rozstał się był w grudniu 1914, po dziwnej rozmowie z regensem.
— Tak, tak — — rzekł mu wtedy zwierzchnik duchowny. — Nie zadowolony jestem z ciebie, mój synu.
— Cóżem zawinił? — spytał pokornie kleryk. Z pod rzadkich siwych brwi bystro spoglądały nań czujne oczy.
— Coś zawinił? Jeszcze nic, przyznaję. Nic ci narazie nie mam do zarzucenia, literalnie nic. Ale przeczucie mi mówi, że cnota twoja, twoja rzetelność jest z tych, w których kryje się upadek, grzech, zło. Jeżeli wierzyć przeczuciom, a ja na swojej intuicji polegam, to ty, bracie, upadniesz, chociaż dobrze ci z oczu patrzy i pobożnością zacny otoczeniu dajesz przykład. Ażebyś jednak upadkiem nie skalał uczelni, oraz sukni, jaką chcesz nosić, żądam od ciebie synu mój: rozstań się z nami jaknajrychlej i nie myśl o święceniach.
Po chwili, widząc bezradność w twarzy alumna: — Mimo to, mimo tę plamę, jaką w tobie czuję, kocham cię, mój bracie. Ot, wstąp lepiej do wojska, Tam będziesz miał możność wyzwolić zwierza, który kiedyś z ciebie się wyrwie. A może nawet zgubi?
— Jakiego zwierza? — pytał zaciekawiony Jechna.
Ksiądz regens trochę już się zniecierpliwił.
— Tego, co pod warstwą zwodnej ciszy zasiadł i zdała jeszcze od twojej świadomości knuje zło. Możesz odejść.
A po roku, już w wojsku, już w sztabie brygady strzelców, Jechna wysłuchać musiał takich wywodów szefa:
— Chcecie wstąpić do szkoły chorążych? Hm, papiery macie w porządeczku, cenzusik wystarczający, na okrasę dwie ranki z pod Zelwy. Hm, ale jakie są wasze dzieje osobiste?
I pułkownik podejrzliwie wplótł swój wzrok w spojrzenie żołnierza.
— Innemi słowy, jakiego rodzaju jest wasz temperament? Czyście się upijali? Czy lubicie zabawy? Czyście kiedy, naprzykład, tłukli żarówki, choćby z nadmiaru młodej energji? Czy mielibyście czoło ostro postawić się życiu?
— Nie wiem — padła cicha, jakby zawstydzona odpowiedź niedoszłego księdza.
Szef wstał i zamyślił się.
— Tak, byłem tego pewien. Hm, jesteście maszyną o podejrzanie cichym chodzie. Porządność wasza ma w sobie coś niepokojącego; jest to wartość bierna, nieruchoma, czy też niedość ruchliwa. Pożytku z niej mieć nie będziecie, a i nam na nic się nie przyda. Mając taką porządność w duszy, najłatwiej jest połknąć jakie paskudztwo. Głos wewnętrzny mi mówi, że naprzykład, jako intendent, nieoczekiwanie nawet dla siebie samego, ukradlibyście kiedy tysiąc par butów i dalibyście nura.
W wyobraźni żołnierza krystalizował się naiwnie odczuty obrazek: Jechna w uniformie intendenta, z ogromną kolkopiętrową paką butów na plecach, niespostrzeżenie ucieka w świat.
Nagle szef krzyknął z trudną do zrozumienia pasją:
— I w kancelarji trzymać już was więcej nie chcę! Dla charakteru niezbyt pewnego za dużo tu ponętnych tajemnic. Bo na ludziach to ja się znam, jak nikt. Jechna, słyszycie?
Ten prężył się, Tylko twarz coraz bardziej mu bielała. Ze wstydu, oczywiście.
— Tak jest, według rozkazu...
— Bo na ludziach ja się znam, cacanie znam, Każdego z was widzę naskroś, przez bebechy, — srożył się zwierzchnik, upojony przenikliwością swą i doświadczeniem. — Jeszcze dziś wrócicie do kompanji. Z marzeń o szarży trzeba zrezygnować; za wasze, jako oficera, postępki ja nie chcę odpowiadać. A najlepiej by było, gdybyście całkiem wzięli rozbrat z wojskiem. Ot, znalazłem dla was zawód właściwy: Jechna, wstąpcie wy do seminarjum duchownego, a może ten zarodek szelmy, jaki w was siedzi, od święconej wody się uspokoi, od postów i umartwień zdechnie nareszcie. Jeżeli mojej rady posłuchacie, gotów jestem wyjednać dla was zupełne zwolnienie z wojska.
Wbrew radzie przełożonego, Jechna pozostał siedem bez mała lat w szeregach. Do dwu dawniejszych ran przybyły jeszcze dwie, a może nawet i trzy, ale z nich wylizał się pomyślnie. W ostatnim roku miał jakąś dyscyplinarkę, sam nie zdaje sobie sprawy o co, tego jednak wystarczało, by wypaść z listy kandydatów do Virtuti wyższego stopnia i do rangi podchorążego.
Przeszedłszy do cywila, otrzymał posadkę jako tak zwany podurzędnik na poczcie w mieście Y., gdzie z mężem swym, lekarzem Żytniakiem, przebywała i w dobrobycie zlekka tyła siostra Jechny, Michalina, dawna nauczycielka domowa. Posadka była skromna, bardzo nawet skromna, a polegała na tem, że Karol narazie miał stemplować listy. Na początek, nim się otrzaska z maszynerją poczty. Dostał też przywiązaną do stanowiska stancyjkę na poddaszu, do której sprzętów pożyczyła mu siostra, trochę może zadowolona, że niemrawy i rodzinie nie bardzo przysparzający splendoru familjant zamieszka sobie oddzielnie.
Delikatne te intencje Karol czuł wyraźnie, zupełnie się niemi nie przejmując. Rozumiał je nie jako upokorzenie, ale jako przykrość, zwykłą przykrość, która jest przecież jednym ze składników życia, czemś co zupełnie zresztą życia nie pozbawia smaku ani uroku. Przecież to takie jasne: Żytniakowie są zamożni, wykształceni, bywają u wojewody, u biskupa, gdy on tylko stempluje listy (narazie choćby), jako nadetatowy podurzędnik, protegowany swego szwagra.
Nie mniej jednak stosunki Karola z domem siostry były zażyłe, tą zażyłością, która powstaje z dobrze zachowanego dystansu. — Wieczorami, po zamknięciu biura, Jechna przebierał się i szedł na przechadzkę, lub jeżeli to się działo zaraz po pierwszym, to do kina, na bilard do cukierni, a potem do Żytniaków na herbatę. Tam było mu najcieplej i najzaciszniej — gaz syczał w palniku, gwiżdżący samowar przekomarzał się — z papugą; w kredensie, gdy ulicą przejeżdżał cięższy wóz, melodyjnie dźwięczały szkła, a na stole białem światłem żarzył się nieskazitelny obrus. Żytniak siedzi, kiwa głową albo piórkiem dłubie w zębach, lub przegląda dzienniki stołeczne, Żytniakowa w modnym negliżu, tęgim biustem oparta o stół, robi rachunek z kucharką, co chwila jej przerywając: „co takiego, przecież jeszcze wczoraj marchew kosztowała tyle to a tyle!“ Za oknem, tuż za czarnemi szybami noc, grudzień, a tutaj na obrusie pachnie złote masło, stygnie półmisek z pieczenią, a w czarnej wnęce nieoświetlonego obecnie saloniku czeka fortepian, gramofon i gitara.
Szklankę z herbatą Jechna otaczał dłońmi, jakby zazdrosny o promieniejące napróżno ciepło, przymykał oczy, sycąc się atmosferą dobrobytu i stanowiska. Świadomość przebywania w bliskiem, bezceremonjalnem zetknięciu z ludźmi bardzo wykształconymi, przejmowała go prądem niewypowiedzianej roskoszy.
— Tak, wykształcenie to wielka rzecz — myślał sobie, przysłuchując się opowieści Żytniaka o nowych jakichś łacińskich chorobach, lub o przelotnem spotkaniu z wojewodą. Z wojewodą, z samym wojewodą, o którym tutaj, w tym domu, mówi się tak zwyczajnie... Ot, naprzykład: „Wiesz, spotkałem się z Cyburskim... Ucałowania rączek dla ciebie... Proponują mu departament w ministerjum... Przyrzekłem, że jeszcze przed naszym wyjazdem do Francji zajdziemy do nich”“.
— Wykształcenie to bardzo wielka rzecz — przychodzi do wniosku Jechna, szukając przytem poetyckich uzasadnień. Już je ma: „Wykształcenie jest niczem zdrowie, lub ojczyzna: jak się ten skarb cenić powinno, ten się tylko dowie, kto go utracił”“.
Karolowi wtedy uderzała do duszy gorycz, więc brał konfitur do herbaty, albo wychodził do salonu, by nastawić gramofon na „Chryzantemy“ lub na „Czarną Mańkę“, rzeczy najukochańsze, najsmutniejsze z całego repertuaru. I gorycz mijała, wessana przez sztukę.
Albo kiedy Żytniakowie zaczynali z sobą dla wprawy mówić po francusku, w tonie wzajemnego podziwu poprawiając się od czasu do czasu! Jechna w swej wątłej karjerze naukowej otarł się o niemiecki, ale francuskiego nie znał zupełnie. Zupełnie? No, tego powiedzieć nie można. Coś niecoś umiał, niedużo, tyle mniej więcej, wiele potrzeba wodzirejowi trzeciego stopnia, a zatem „pardon“, „że wu pri“, „szen”“, „orebur”“, „miuzik pli wit”“. I jeszcze kilkanaście zwrotów, przeważnie luksusowych, w życiu niemających przystosowania, jak naprzykład „torreador, je vous adore”, albo „donnę moi ton royaume”. I na tem pewnie koniec.
Jechna przeto słuchał, obce dźwięki osaczały go, gnębiły, imponowały boleśnie, ale i słodko zarazem. Tak, wykształcenie to wielka rzecz...
W szyby biła ulewa.
— Co za deszcz! — wzdrygnęła się Żytniakowa. — Na tę pluchę kupiłam sobie dzisiaj sportowe obuwie. Angielskie podobno.
Żytniak, sącząc herbatę, pogodnie zauważył:
— Lada dzień złapią mrozy, a obuwie sportowe lepsze byś sobie znalazła w Paryżu. I większy wybór przedewszystkiem.
Na święta bowiem Żytniakowie wybierają się do Paryża, a potem na Jasny Brzeg. Pewnie że mogą: tacy bogaci; chorzy na schodach godzinami przesiadują, bo w poczekalni miejsca brak, a z kolacją czekać trzeba na doktora czasem i do dziesiątej.
— Paryż — bezgłośnie westchnął Jechna. — Stolica świata, jak mówi nasz kasjer.
I Karol, przez zmrużone rzęsy przyglądając się białej fali światła w palniku, myśli o Paryżu. Jak taka stolica świata może wyglądać? To pewnie i prezydent francuski musi być taki starszy nad wszystkimi prezydentami i królami. Jakie tam pewnie muszą być urzędy, jaka poczta! Parowa maszyna znaczy marki, elektryczność przyjmuje listy i pieniądze, wszędzie para i elektryczność!
— Słuchaj Karolu, — nagle odezwała się siostra. — Antek (tak było na imię Żytniakowi) widział się dzisiaj z twoim naczelnikiem. Podobno niebardzo jest z ciebie zadowolony. Coś tam znów nabroił?
Jechna czerwienieje z instynktownego wstydu, ponieważ niczego sobie jakoś nie przypomina. Niczego, krom takiej przemowy zwierzchnika:
— Panie Jechna, powierzyłbym panu kasę korespondencyjną, ale, wyznam, czegoś się boję. Podejrzana mi się wydaje ta pańska skromność i pracowitość, a ja, racjonalista i empiryk, na ludziach się znam, jak chyba nikt. Pomijam wyższe właściwości mego umysłu, panie, ale czy sam zawód, czyż poczta nie jest najlepszym punktem do obserwowania człowieka, charakteru? Źle, panie łaskawy!
— Cóżem uczynił? — bąknął spłoszony podurzędnik.
Naczelnik omal nie spalił się w wybuchu:
— Co to jest za indagacja! To nie pańska rzecz, zrozumiano? I pamiętaj pan, można być krewnym doktora Źytniaka, a mimo to w końcu rozstać się z pocztą. Ja, panie, jestem racjonalista, mnie pan nie uśpi, nie podejdzie, ja kości pańskie widzę, każdą myśl mam, jak na dłoni, ja w oszacowywaniu ludzi nie posługuję się bujdą intuicji, ja jestem wychowany na racjonaliźmie! Już czuję coś niedobrego. W panu dojrzewa bardzo brzydki kawał, panie dobrodziejski...
Przełożony posiniał z oburzenia, a przy pierwszej sposobności poskarżył się na Karola, który teraz z wypiekami na twarzy kręci się w sztychach spojrzeń Żytniaków.
— Mój drogi, tylko nie zrób nam zawodu — cierpko, z pozorami serdeczności prosi siostra, — Sam wiesz, że ze swoim przykrym charakterem nigdzie długo nie popasiesz, a i na poczcie niejedno nie uszłoby ci bezkarnie, gdyby nie wpływ Antka. Byłoby to samo, co z seminarjum i z wojskiem.
Jechna pije ogromnemi łykami herbatę, trawiony bezprzedmiotowym wstydem. Coby nie uszło bezkarnie? Co przeskrobał w seminarjum i w wojsku? Czem się naraził na poczcie, że aż naczelnik poskarżył się Żytniakowi?
— Jechna jest przedewszystkiem tępy — przypomniała mu się przypadkowo zasłyszana opinja księgowego.
Tępy, to znaczy nie ostry, a właściwie o szefie mówią, że jest za ostry, więc go nie lubią i do Warszawy nie przeniosą. I dogodź tu bliźniemu! Pozatem ludzie tępi, jak wiadomo, bardzo wszędzie są potrzebni. Do czego? Do budowy hierarchji przedewszystkiem, oni bowiem znajdują się u spodu piramidy, oni stanowią podstawę i fundament dla warstw górnych, coraz górniejszych, coraz mędrszych, Ludzie tępi odgrywają znaczną rolę, jako wyborcy w elekcjach do senatu i do sejmu, które to izby, zdaniem mechanika z telegrafu, zdecydowanego faszysty „wzajemnie sobie przeszkadzają w nic nierobieniu”.
To, co ma być gwoździem niniejszej opowieści, stało się w kilka dni po wyjeździe doktorostwa do Francji. Karol, na wyraźną prośbę siostry mieszkający narazie u Żytniaków, jako symbol ciągłości w czuwaniu nad gospodarstwem domowem, powrócił kiedyś do tymczasowego locum w stanie jaskrawego rozweselenia alkoholem. Było już po północy, służba spała.
Jechna zaświecił lampy w salonie i w gabinecie, puścił w ruch gramofon, i, szczęśliwy z daru życia, zaczął się przejmować rolą prawdziwego gospodarza domu. Bawiło go to, a jednocześnie mu schlebiało. Wdziawszy biały fartuch Żytniaka, swawolnie dopasował klucz do szafki z instrumentami, i z zespołem buteleczek. Dobrze mu było, bezpiecznie, radośnie w tę noc mokrej grudniowej zawieruchy.
To była fatalna noc. Właśnie miał już Jechna zdjąć z siebie fartuch i kropnąć się do łóżka, gdy brzęknął dzwonek. Jako prawie domownik, Karol wiedział, co tutaj taki dzwonek oznacza, podążył więc ku drzwiom.
Trudno mi stawiać bezapelacyjną tezę, istnieją bowiem dwie djagnozy faktu: zbrodnia i figiel, Według mnie, Karol, wczuwszy się w postać szwagra (był, jak zaznaczyłem, silnie podniecony wódką), nie zastanawiając się nad tem co czyni, co zamierza, otworzył drzwi...
Może nawet chciał spóźnionym pacjentom powiedzieć, że doktora niema i przez kilka tygodni nie będzie, ale oto poczuł na ręku zimną szczecinę czyichś wąsów.
— Wielmożny panie koncyljarzu! — skamłał chłop w przemokłej burce, w przedpokoju rozwir żując z der jakiś rzężący tobół, który okazał się niebawem żywą, czy też ledwie żywą babą. — Wielmożny panie, ponoć wrzód w gardle. Stara prawie że nie dycha....
Jechna tak był podniecony, że widocznie nie mógł odrazu wyjść z granej w samotności roli doktora.
Wprowadziwszy chorą do gabinetu, zbadał ją poczem podszedł do fatalnej szafki. Może to był tylko figiel, psi figiel? Z pierwszej z brzegu flaszeczki samozwaniec wlał do szklanki nieco czerwonej cieczy, zalał to wodą, następnie dosypał jakiegoś proszku, zmieszał wszystko i podał chorej. Ta, usiłując przełknąć lekarstwo, usta rozwierała coraz szerzej, krzywiła się, charcząc przytem i kaszląc nieznośnie.
— Wszystko będzie dobrze — pocieszał Jechna chłopa, klepiąc go po mokrem ramieniu. — A teraz ulokujcie się gdzie w jakim zajeździe i dajcie chorej odpocząć. Lek zacznie działać niezadługo.
Kiedy został sam, siadł na kanapie i zaczął nucić. Szczegół ten doskonale pamięta pokojówka, która, na brzęk dzwonka zerwawszy się z łóżka, zaciekawiona postępowaniem brata pani, całą scenę dokładnie podpatrzyła w trybie zawodowym, to znaczy przez dziurkę od klucza. Według zeznań służącej pan Karol długo bawił się ulubioną melodją doktora Żytniaka (pewnie wciąż widząc się w jego roli), aż wreszcie twardo, w postawie siedzącej zasnął.
W tem miejscu muszę nadmienić, że jedynym materjałem, na którym później oparła się hypoteza co do pobudek figla, wyczynionego przez Jechnę, była ta cząstkowa, ale jakże zastanawiająca rewelacja pokojowej.
Obudził samozwańca, już rankiem, nagły i niewytłumaczony strach. Jechna czuł, że coś się stało, nie wiedział tylko co. Za oknami tliło się mętne światło, padał miękki a ciężki śnieg. Karolem trzęsła febra, może następstwo zatrucia wódką albo przeczuciami, z których Jechna sprawy sobie jeszcze nie zdawał. Aż wreszcie w mózgu mgły się przetarły, pamięć wróciła, również nagle, bo w przedpokoju odezwał się dzwonek.
Pędząc ku drzwiom, Jechna miał pełną duszę rozpaczy. I śmierci: już myślał o śmierci. Babę pewnie otruł jakimś fatalnie zastosowanym środkiem! Więc to tak wygląda wyzwolenie zwierzęcia, bestji, którą mądrzy ludzie od tylu lat w nim czuli, gdy on sam... Jezus Marja!
— Jezus Marja! Żywego człowieka wpędziłem do grobu!
Dwie sekundy odległości od przedpokoju, drugie dwie szamotania się z zamkiem drzwi, ale męki wieczność chyba! Cała dusza zebrała się w sobie, by cierpieć.
Dźwięknął łańcuch. Przed Jechną w ramie drzwi stanęła szara, brzydka postać. Zaraz wyrzuci z siebie straszne jakie słowo lub drąg do góry podniesie, by zabić! Tak, to ten sam chłop, ten sam..,
Jechna przymknął oczy. Za chwilę stanie się zemsta.
Lecz nie. Na przegubie dłoni poczuł szczecinowate ssanie pocałunku, a w uszach zawyła mu niedorzeczna melodja radości:
— Pękł, zaraz wrzód pękł, wielmożny koncyljarzu, pękł od tego lekarstwa! — Dziękuję pokornie, pękł! Choć my i biedne ludzie, ale zający własnego utłuku i masła przyślem na święta uczciwie, po Bożemu, byle krzywdy pana koncyljarzowej nie było. Pękł, baba już chce zryć, śmieje się, kuntentna taka, błogosławi wielmożnego za ten jego cudowny, pewnie poświęcony lek...
Jechna oczy rozwarł dopiero wtedy, gdy znowu trzasnęły drzwi, a w przedpokoju zaległa cisza.
Po ataku trwogi przyszło ukojenie. Nie, nie ukojenie: zdumienie. Jakeż bo? To on byle czego nalał, a baba zamiast umrzeć, wyzdrowiała? Przecież ona powinna była niechybnie rozstać się z tym światem, kiedy Karol Jechna, podurzędnik pocztowy, postać jakoby dostatecznie tępa, świętakradczo sięgnął po funkcję, tylko dyplomowanemu lekarzowi przysługującą, funkcię leczenia chorych. — Czyżby tylko leczenia? Gdzież tam, bo i uzdrawiania!
Z tem samem uczuciem ogląda swoje cudotwórcze medykamenty. Stoją na biurku, jeszcze nieschowane. Cóż to takiego? Co, eliksir do zębów, a proszek — zwykły puder francuski! Więc to tak można naprawdę? I to od tego, tylko od tego umierający wraca do zdrowia? — Gdyby Jechna dał babie nafty, albo choćby musztardy, życie i wtedyby nad śmiercią odniosło zwycięstwo? Na cóż więc studja, inteligencja wrodzona, dyplom, praktyka, ślęczenie nad księgami, kiedy dość byle czego nalać do dzioba, by chorobą nawet śmiertelną djabli w końcu wzięli?
Stoi Jechna przy oknie z flakonem eliksiru w ręku, a w oczach ma osłupienie.
Z okna roztaczał się widok na duży dom, zwany w mieście „pałacem biskupim”. Szpetny grymas fasady dotąd imponował Jechnie, jak imponowała sama już nazwa „pałac”, jak imponował budowniczy, autor gmachu, jeden z ojców miasta.
Teraz Karol z odrazą patrzy na pretensjonalną budę:
— Nieprawda! Ja też potrafię taki sam, a nawet piękniejszy jeszcze zbudować! Cóż to za sztuka? Cegły kładzie się jedna na drugiej, aż pałac sam wyrośnie. Sam, bez żadnych politechnik, cyrklów i logarytmów oszukańczych!
Proszę uważać, jak prędko wzmagał się i rozrastał w rozpaczliwej argumentacji błąd myślowy szaleńca.
Stoi Jechna z eliksirem w palcach, a w bladej twarzy ma skrzep nienawiści.
— Oszustwo! — zawołał wprost w cały świat, zawołał pełen niewiary w wiedzę Żytniaka, w racjonalizm naczelnika poczty, w nieomylność wojewody, w okazałość burmistrza.
(Proszę bacznie śledzić proces wykolejania się tego prostaczka i darować mu bluźnierstwa, albowiem sam nie wie co mówi i czyni).
Czemu ta baba nie umarła! Wyrzuty sumienia znieść można, uciekniesz od nich do konfesjonału, do pokuty. Ale baba żyje i taka stąd katastrofa!
Jechna gwizdnął ostrzegawczo, podejrzliiwe. Obco wyglądała mu teraz nawet sama flaszeczka z eliksirem. E, zawracanie głowy, żaden to pewnie eliksir, kłamstwo zwyczajne, brachu, Jechna (z jaką błyskawiczną szybkością dokonana ruinacja!) Jechna nie wierzy już nikomu i niczemu, wszystko go wprowadza w stan rozdrażnienia: automatyzm oddechu, — przechodnie na ulicach, instalacja gazu w mieszkaniu.
To wszystko, koło czego w życiu przechodzi się bezboleśnie, co się automatycznie w psychice asymiluje, jako pewną łączność tak dalece organiczną, i zwartą iż zgoła nie zastanawiającą, teraz to wszystko rozpadło się na luźne, wrogie sobie nawet elementy, a każdy z nich własną ma treść, własne uroszczenia, każdy wymaga oględzin zbiska, czy przypadkiem nie gnieździ się w nim oszustwo.
W fartuchu lekarskim stał tak Jechna pod oknem, aż do wieczora, do nocy, panicznie bojąc się własnego ruchu, stał pośród trzęsawiska swoich doświadczeń, blady, z flaszeczką jakiegoś kalodontu w garści, jak z przepustką do piekła.

Dopiero kiedy noc na dobre się rozsiadła, wypadł z bezruchu, po ciemku związał dwa ręczniki, i, nie zdejmując nawet fartucha, powiesił się na nich w gabinecie doktora Żytniaka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.