Przejdź do zawartości

Przez kraj wód, duchów i zwierząt/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
U ŹRÓDŁA WYPADKÓW.

Był ciepły wieczór majowy, jeden z tych, kiedy to po męczących wahaniach, po dreszczach ziąbów, po gnuśnych, prawie jesiennych słotach, po rankach z zimna dygocących, w zaledwie jako tako zielenią powleczonych parkach, nagle wybuchnie, w niebo strzeli, aleją się potoczy, niby młody śmiech, wiosna.
W taki oto wieczór, gdy nurt ożywienia gnał wielkie miasto ku alei Ujazdowskiej, w cichej zwykle zatoczce pl. Dąbrowskiego spotkałem nagle swego kolegę Władzia w towarzystwie tak dalece rozkosznem, żem nie mógł zapanować nad chęcią przywitania się z dawno niewidzianym druhem.
W tem właśnie miejscu, to znaczy na skwerze Dąbrowskiego, w ten oto wieczór, o godzinie dziewiątej minut, zdaje się, dwadzieścia, rozpoczęła się nowa karta mego żywota, jeden z najszaleńszych jej rozdziałów. Czemu rozdział ten nie skończył się tam, gdzie się zaczął, to znaczy w wygodnej Warszawce, jakby stworzonej do tajemnic serdecznych i przelotnych intryg; czemu teren akcji zmieniał się, jak na ekranie, migając panoramą letnisk i uzdrowisk, warcząc pędem zczerniałych w drodze pociągów, tego inaczej nie mogę sobie wytłomaczyć, jak tylko psychozą podróżniczą sezonu, tudzież światłem, jakiem płonęły oczy pani Lalki (tak się nazywała buddyjska połowica tego szczęściarza, Zambrzyckiego).
Tutaj na chwilę się zatrzymam, aby zdziwionemu czytelnikowi wyjaśnić egzotyczne pochodzenie małżeństwa.
Otóż Zambrzycki, istota niesłychanie pomysłowa, podczas wielkiej wojny, znalazłszy się w Rosji, w przeddzień powołania tam jego rocznika do wojska, skądciś, pewnie za grubą łapówkę, zdobył dla siebie zupełnie formalną nietykalność i bezpieczeństwo. Mianowicie pewnego ranka znikł gdzieś poborowy Władysław Zambrzycki, ale zato zjawił się jakiś hindus z cudackiem nazwiskiem Jogi Guzyczyraki, czy coś w tym rodzaju, smagły gentleman, w którego papierach, jak wół stało: kapłan sekty Putra, poddany, króla Nepalu i członek orszaku Wtajemniczonych Dalaj-Lamy.
Wschodni gość, zresztą ubrany po europejsku i swobodnie władający językami, a przedewszystkiem polskim i rosyjskim, wolny od wszelkich obowiązków i ciężarów, których wojna nie szczędziła zmagającym się narodom, zamieszkał w Petersburgu, gdzie się oddał zabawom oraz różnym, bardzo dochodowym interesom.
W roku 1919 w gabinecie jednego z wyższych oficerów policji polskiej, odbył się taki oto djalog.
— Przyjechałem z Rosji — rzekł interesant — i oświadczam panu inspektorowi, że się nazywam Władysław Zambrzycki.
— Papiery osobiste pana?
— Papiery mam na imię Jogi Guzyczyraki, kapłana, podanego króla Nepalu, członka orszaku Dalaj-Lamy. Maskaradę, urządzoną gwoli uwolnienia się od służby w wojsku zaborcy, teraz przerywam dobrowolnie.
— To musi pan złożyć podanie o zmianę obywatelstwa, zawodu, nazwiska, i zapewne wyznania. Sprawa taka potrwa cztery do pięciu lat. Pan pojmuje... Nim się zniesiemy z rządem jego królewskiej mości króla Nepalu, nim otrzymamy zwolnienie pana z obowiązków członka orszaku Jego Arcydostojności Dalaj-Lamy, nim rząd nasz i rząd pana na to się zgodzą, a administracja przypuszczalne pozwolenie wykona... Tak, to wymaga czasu.
— Ależ panie inspektorze, ja jestem obywatel polski, Władysław Zambrzycki, inżynier, kawaler, katolik!
— Pan osobiście — bardzo być może, ale pan, jako posiadacz swoich, w zupełnym porządku znajdujących się papierów — nie.
— Mam przeto czekać pięć lat, by zostać sobą? Dobrze, lecz ja się chcę niebawem żenić, jako Władlysław Zambrzycki, polak-katolik, kawaler, inżynier!
— Hmm...— chrząknął inspektor z anielską cierpliwością. — Jako kapłanowi sekty buddyjskiej kościół nasz nie może panu dać ślubu. Chyba, że Polska zawrze konkordat z Jego Arcydostojnością Dalaj-Lamą.
— Ależ panie naczelniku, ja jestem bardzo zakochany i bardzo mię korci małżeństwo!
Inspektor, czy też naczelnik, przez telefon natychmiast skomunikował się z wiceministrem wyznań religijnych, potem jeszcze z jakąś inną władzą, aż rzekł tonem osoby, która dalszą chęć przedłużania dyskusji uważać będzie za zamach i zbrodnię:
— Według zasiągniętych przed chwilą informacyj, najbliższa parafja buddyjska znajduje się w Paryżu. Sprawy małżeńskie tam raczy pan załatwić.Nie możnaż przecie wymagać, by młodziutkie, w stanie jeszcze wojny będące państwo polskie, lekkomyślnie narażało się na zatarg z rządem króla Nepalu, jak również z dworem najdostojniejszego Dalaj-Lamy. Wszystko musi być załatwione formalnie i wyraźnie.
Zrozpaczony kapłan sekty Putra, mając do wyboru, albo czekać pięć lat na wędrówkę aktów sprawy przez kancelarje Europy i Azji, czy też jechać natychmiast z narzeczoną do „najbliższej parafji“ w Paryżu i tam stanąć na kobiercu przed posążkiem Buddy, wybrał to drugie. Wybrał tem chętniej, że narzeczona zdawała się tem wszystkiem kapitalnie bawić.
O godzinie dziewiątej, minut (zdaje się) dwadzieścia, w ciepły wieczór majowy, sądzono mi było poznać osobiście żonę jedynego polskiego buddysty.Po przywitaniu się ze starym kamratem i po przedstawieniu mnie figurce w luźnej sukience z popielatego éponge, rozmowa wzięła szybko ton ciepły, wprost zażyły, co było zasługą przedewszystkiem różowego łokietka, który jakby niechcący... Nie, źle! niewątpliwie niechcący, co pewien czas cudownie zahaczał o prawy mój łokietek. Dowiedziałem się przeto, że Guzyczyraki-Zambrzycki założył w Łodzi fabrykę przetworów chemicznych „Askal“ i obecnie na potrzeby rynku niemieckiego produkuje całemi wagonami sosy skondensowane, przyprawy, buljony oraz słodycze, rzecz jasna, że nie z czego innego, jak tylko z odpadków naftowych i węgla kamiennego. Interes rozwija się znakomicie, fabryka literalnie tonie w zamówieniach, Niemcy bowiem przepadają za wszelkiem paskudztwem, a bezstronnie przyznać trzeba, że wyroby „Askalu“ pobiły chyba rekord obrzydliwości.
W stolicy państwo młodzi (trudno, muszę ich tak nazywać!) bywają dosyć często, zwłaszcza Lalka, która swoim sportowym aeroplanem przybywa tu trzy razy w tygodniu, oczywiście na lekcje meloplastyki i, rozumie się, gry filmowej. Wraca przytem zawsze na obiad punktualnie o drugiej, ponieważ według Władka atrybutem miłości jest również i stół, stół dobrze nakryty, starannie zastawiony, stół — symbol pogody i dojrzałej radości życia w cztery lata po weselu.
— A więc miewa pani pod sobą śliczne w drodze widoki — rzucam zawistną uwagę.
— Z aeroplanu — skromnie odpowie mi urocze stworzenie — Łódź wygląda, jak okopcona szparagarnia.
Wchodzimy do Bagateli, Zambrzycki udał się na trudną wyprawę do kelnera, a później, gdy cudu dokazał, porwało go w obroty jakieś towarzystwo o ponurych wizerunkach, typowi kupcy czasu stagnacji.
Chciał już, widać, los, byśmy z panią Lalką dłużej we dwoje pozostali. Z przezroczystych pól jej kapelusza, liljową gazą krytego, na twarzyczkę padał różowy zmierzch, z którego wprost w duszę moją świeciły dwie latarki oczu. Gdzieś, obok nas, letni teatrzyk ryczał bez umiaru miedzią swej orkiestry; nad stolikami unosiło się nieustanne brzęczenie rozmów; w górze, w gałęziach drzew, ciężko się kołysały, niczem fantastyczne jakieś owoce, niebieskawe owale lamp; wysoko w łunach świateł i kurzawie dymów dusiły się mizerne, wiotkie gwiazdy nocy wielkomiejskiej.
Za plecami mojemi kram z wyborem narkotyków rozbiła zielonooka wiosna, i w cynicznem milczeniu, pewna powodzenia, przygotowuje mi nargil.
— Panie kelner, jeszcze woda sodowa z podwójnym lodem! — wołam w przestrzeń,
A po chwili:
— Chciałbym być z panią w tej chwili gdzieś wśród innych całkiem dekoracji. Gdzieś bliżej bajki i oszołomienia. W Neapolu, lub chociaż w Wenecji.
— Będę tam niedługo — zaszemrał miękki głos, a z pod kapelusza wraz z niebieskiem spojrzeniem wyfrunął jeszcze uśmiech trudny do określenia. (Rany Boskie, jak gorąco!)
Nargil wiosny, zaprawiany snąć haszyszem, wywołał nieznośną zgagę i tętna rozkiełznał w skroniach. Zacząłem przeto zawzięcie mówić, a Lalka zawzięcie milczała. Z ust moich, niby z krateru, bił skwar najskwarniejszych słów. Ręce moje i głos drżały. Powiedziałem, że ona, Lalka, w życie moje wpadła, niczem płomienny pocisk przeznaczenia.
— A jak stoi „Pocisk?“ — ze słodyczą odrzeknie mi anioł. — Mam sporo różnych akcji, ale bodaj, że najwięcej amunicyjnych. Gdybym je sprzedała, mogłabym nawet sama gdzieś wyjechać. Chociaż i tak wyjedziemy niedługo. Władek powiada, że trzeba koniecznie korzystać z zamknięcia granicy i, otrzymawszy z tysiącem innych ludzi paszporty ulgowe, machnąć się gdzie do Francji lub do Włoch. A pana muszę poprosić serdecznie, choć stanowczo — żeby mi pan wiosny mojej i projektów na lato nie zakłócał.
Widownia teatrzyku zarechotała nagle śmiechem i oklaskami, ale mnie (może już nam?) całkiem to me przeszkadzało.
— Moja miłość domaga się... — szepcę.
— Za pozwoleniem.Do zdrady mnie pan nie skłoni.
—Do zdrady? Do takich szpetnych uczynków nigdy jeszcze nikogo nie skłaniałem. Władek jest moim przyjacielem, jeżeli zatem pani kocha Władka, to powinna i mnie również kochać. I to kochać gorąco, aż do duszności, nie chwaląc się zresztą tem narazie nikomu, a przedewszystkiem Władkowi. Bo ludzie tacy są zepsuci, tacy przewrotni, że nasze uczucia opacznie by zrozumieli. Zresztą zbyt kochamy oboje Władka, byśmy mogli świadomie zatruwać mu życie przykremi o nas plotkami.
Z pod liljowych rond coraz życzliwiej spoglądały na mnie niebieskie latarki, a ciepły głos wionął pochwałą:
— Pan musi być naprawdę dobry człowiek. Tak pan dba o przyjaciela.
— Jest to moim obowiązkiem, pani, jak również i to, by serce twoje chronić przed rozterką. Nie powinniśmy zapominać, że Władysław jest zwykłym poganinem, jakimś tam buddystą, a bliższa styczność z takim, zagraża zbawieniu duszy. Ratuj przeto duszę, póki czas. Ja ci to mówię, polak-katolik, ratuj zasady. Zwłaszcza zasadę, głoszącą, że... Oto mój numer telefonu. Umawiać się ze mną trzeba z dnia na dzień, ponieważ mogłoby mi co wypaść...
— Nawet atak zasad zdołam odeprzeć — przekomarzała się ze mną pani Lalka. — W każdym razie, cieszę się, iż jest pan człowiekiem moralnym o zasadach tak twardych i jednolitych, że aż...są nie do użycia. Niech pan jednak wybije to sobie z głowy; jutro cały dzień jestem zajęta, a pojutrze wracamy do Łodzi.
Brwi moje jeżą się w wyrazie pogróżki,
— Proszę pamiętać — mówię — że jeżeli ani jutro, ani pojutrze znaku od pani nie dostanę, to...To w ciągu tygodnia zawsze mię można jeszcze znaleźć w domu koło piątej...
Usłyszałem sygnał ostrzegawczy:
— Ciszej, na Boga! Przy Władku, niech aby pan głupstw nie plecie...
Przez tłum stolików przedzierał się ku nam Zambrzycki.
Mnie zaś zaświtała myśl półżartu, półszantażu.
— Powiem wszystko — grożę — niech się martwi moją nagłą miłością, niech panią z zazdrości zabije. Słuchaj, przyjacielu...
Pod stolikiem czuję kurczowy uścisk dłoni.
— Słuchaj, Władku, pani Lalka...
Pod stolikiem palce kobiece stają się szponami.

— Pani Lalka, uważasz, prosi jeszcze o filiżankę czekolady...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.