Przejdź do zawartości

Przeklęte szczęście/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przeklęte szczęście
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII. OSTATNIE SZCZEBLE.

W końcu czerwca, Welt wyjechał zagranicę, zostawiając majątek pod opieką żony, a żonę pod opieką przyjaciela. Miasto trzęsło się od plotek, o których osoby interesowane, jak zwykle, najmniej wiedziały.
Helenka pisywała do męża niewiele i rzadko. Gdyby uważniej czytywał jej listy, uleczyłby się może prędzej. Na nieszczęście, nie był teraz zdolnym do tego. Płynęły miesiące, a on szalał i mizerniał, zaniedbując wszystko i wszystkich.
Pani Welt dostrzegła to, i gdy raz byli sami, rzekła:
— Wyglądasz pan dziś bardzo interesująco.
— Czy nie domyślasz się pani powodu? — zapytał stłumionym głosem.
— Mój Boże! znam się wprawdzie trochę na finansowości, ale o medycynie nie mam pojęcia — odpowiedziała, patrząc na brylant swego pierścionka.
— W tym razie wystarcza znajomość najpospolitszych uczuć ludzkich!... — rzekł, przysuwając do niej krzesełko.
— Najpospolitsze uczucia ludzkie nie zasługują na to, aby się niemi zajmować — odparła wyniośle.
Wilski zerwał się z krzesła i w najwyższem wzburzeniu zawołał:
— Czuję, że powinienem uciec od pani!...
— A ja czuję, że powinieneś pan zostać! — szepnęła, patrząc mu figlarnie w oczy.
Władysław usiadł znowu i wziął ją za rękę.
W tej samej chwili jednak ktoś zadzwonił i wszedł do salonu.
W końcu sierpnia, kiedy miłosne uniesienia Władysława dosięgły zenitu, odebrał on od Grodzkiego z Londynu telegram tej treści:
„Z modelami zrobiłeś mi przykry zawód. Odeszlij przynajmniej notatkę, którą ci zostawiłem“.
Depesza ta rozgniewała Wilskiego, bez namysłu więc odpisał:
„Zwracam pieniądze, notatka gdzieś zginęła.“
Na to nie odebrał już odpowiedzi.
Większą część dnia przesiadywał u bankierowej. Gdy była z nim, pożerał ją wzrokiem; gdy wyszła, myślał o niej, lub z rozkosznym niepokojem przysłuchiwał się szelestowi jej sukni.
Pewnego dnia, w czasie jej nieobecności, ukląkł i ucałował miejsce na dywanie, które zazwyczaj dotykały jej stopy.
Począł miewać widzenia na jawie coraz częstsze, a niekiedy symboliczne. Raz zdawało mu się, że na skrzydłach z listów zastawnych wzleciał na szczyt wysokiej skały, z której zaraz potem spadł w przepaść.
Innego dnia, jakoś we wrześniu, wracając do swego mieszkania, spotkał na schodach dawną znajomość. Był to ów litościwy sąsiad z poddasza, rękawicznik, strasznie wynędzniały i ubogo ubrany.
— Ach! to pan?... — rzekł Władysław, otwierając drzwi.
— A ja! Przyszedłem... Przyszedłem dowiedzieć się o zdrowiu jaśnie pana — odparł biedak, zdejmując czapkę.
— Dziękuję! Tak, mam się nieźle! — rzekł Wilski i zamknął drzwi za sobą.
W kilka godzin później pomyślał, że niegdyś karmiciel jego musi być w ciężkiej potrzebie. Zapragnął dowiedzieć się o jego mieszkaniu i w tym celu chciał zadzwonić na służącego. Wyciągnął nawet rękę, ale że dzwonek stał na drugim końcu biurka, dał więc pokój.
Nie było to znużenie ciała, ale coś nakształt psucia się duszy. Piorun orzeźwiłby go niewątpliwie.
Miewał też chwile opamiętania. W jednej z takich chwil rzekł do siebie:
— Trzeba raz skończyć!...
Postanowienie to musiało być bardzo poważne, Wilski bowiem orzeźwił się po niem i z wyrazem stanowczości w fizjognomji poszedł do bankierowej.
Zastał ją w karecie; wyjeżdżała właśnie do Botanicznego Ogrodu. Otrzymawszy zezwolenie, usiadł obok niej i pojechali razem.
Gdy byli w ogrodzie, Amelja rzekła:
— Patrz pan, jak już liście więdną!
— Liście więdną, serca więdną... Tylko kiedy dla pierwszych wiosna powtarza się co rok, dla drugich jedna jest tylko wiosna i jedna jesień.
Słowa to były prorocze, on jednak nie wiedział, do kogo się odnosiły.
Zajęli ławkę na małem wzgórzu, skąd cudny roztaczał się widok.
— Tu — mówiła Amelja — gnieżdżą się w maju roje słowików. Często siadałam tu i przysłuchiwałam się ich śpiewom. Ale teraz już odleciały...
Wilski oparł rękę na kolanie, głowę na ręku i milcząc, patrzył w ziemię.
— Uważam, że jesteś pan jakiś nieswój.
— Masz pani racją! — odparł, podnosząc głowę — nie jestem swój, ale...
— Ale?
— Ale... twój!...
Wziął ją za rękę; uścisnęła go lekko i patrzyła mu w oczy dobrotliwie.
Uczuł gwałtowne bicie serca, szum w uszach i... przyciągnął ją do siebie. Nie broniła się.
Wtedy otoczył ją ramieniem i przysunął swoją pałającą twarz do jej twarzy.
— Nareszcie!... — szepnął.
— Panie! — zawołała błagalnym głosem — zaklinam cię, wyjdźmy stąd...
Powstał już inny. Czuł siły i pewność siebie, o których oddawna zapomniał. Podał Amelji rękę, przyjęła i szła niepewnym krokiem.
Gdy siedli do karety, osunęła się w głąb i przymknęła oczy.
Konie pędziły jak wiatr, a w kilka minut potem byli już w domu.
Wbiegła prędko na schody i weszła do buduaru, a Wilski obok niej. Gdy padła na fotel, ukląkł i przypił się do jej ręki.
— Ty mnie kochasz — mówił — powiedz, że mnie kochasz. Niech choć raz dowiem się prawdy!...
W pokojach był mrok.

Wróciwszy do domu, zasnął twardo, i sen cofnął go o kilka miesięcy wstecz. Marzył, że się żegna z Helunią.
Żona jego była dziwnie mizerna; z jej niegdyś szafirowych, a teraz pobladłych oczu płynęły łzy. Uwiesiła mu się na szyi, lekka i nieujęta jak mgła, i bezdźwięcznym głosem szeptała:
— Powrócisz?... ty powrócisz!
Zerwał się na równe nogi i uczuł na twarzy dwie łzy gorące. Pot zimny oblał go, ręce mu drżały.
Była dopiero czwarta rano.
Nie położył się już i sam na kominku ogień rozpalił.
Siedząc przed ogniskiem, patrzył na dogorywające głownie i myślał... Co myślał? Ty, Stwórco, znasz niepokoje sumienia, które szarpią kły zgryzot!
Około siódmej rzekł:
— Jestem już inny!...
Pewnem jest, że miljony swoje oddałby teraz za żebracze łachmany, byleby w fałdach ich znalazł spokojność.
Przeklęte szczęście!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.