Przeklęte szczęście/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przeklęte szczęście
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V. PIERWSZE KROKI.

Szatan i obłęd panują zawsze w nocy; dzień jest ojcem zdrowego sądu. Wilski z rana wstydził się wczorajszych przywidzeń i myślał spokojnie o obowiązkach, których nikt wprawdzie nie mógł mu narzucić, lecz które tkwiły w jego duszy.
Głos rozsądku i sumienia przypominał mu ludzi, od których doświadczył dobrodziejstw, i projekta, które obecnie mógł wykonać. Wstał trzeźwy, ubrał się szybko i wyszedł do biura telegraficznego, aby donieść o swej fortunie Grodzkiemu i wezwać go na wspólnika.
Do czego na wspólnika? — jeszcze nie wiedział.
W połowie drogi na ulicy usłyszał, że go ktoś woła. Obejrzał się i zobaczył karetę, z której wysiadał Welt.
— Szedłeś pan do mnie! — rzekł bankier tonem niezachwianej pewności. — Winszuję! Podobne wypadki trafiają się nader rzadko.
— O czem pan mówisz?
— Rozumie się, że o pańskich miljonach. Ja wiem wszystko! Traf cudowny! Kasa moja jest na pańskie usługi, i dziś nawet mogę panu ofiarować sto tysięcy na osiem procent. Nigdzie pan taniej nie dostaniesz.
Oszołomiony Władysław milczał.
— Naturalnie, zgadzasz się pan — mówił dalej Welt. — Siądźmy do mojej karety... Musisz się pan wyekwipować przyzwoicie. Zaraz panu odliczę pieniądze, a w wolnym czasie pogadamy o pańskim projekcie towarzystwa budowlanego, które mnie zachwyca! Stangret zawróć! Jechałem właśnie do pana. Trzeba służyć społeczeństwu w miarę środków, panie Wilski, to moja zasada. Musimy mieć towarzystwo budowlane!
Gdy stanęli na miejscu, bankier rzekł:
— Każę przygotować rewers, a tymczasem racz pan wstąpić do mojej Amelci.
Wilski machinalnie poszedł na górę i za chwilę już był w salonie.
Czekał minutę... dwie... W połowie trzeciej ukazała się bankierowa.
Była bardzo blada i podając Władysławowi rękę, zmienionym głosem rzekła:
— Dawnośmy się nie widzieli!...
Na twarz jej wybiegł rumieniec.
Nastąpiło chwilowe milczenie, które znowu przerwała pani Welt.
— Dziś dowiedziałam się o pańskiem... nie wiem, jak nazwać... Ludzie nazywają to szczęściem. Jeżeli istotnie szczęście, w takim razie szczerze... serdecznie panu winszuję!
Wilski pocałował ją w rękę. Była gorąca jak ogień, lecz sztywna.
Potem mówili o rzeczach obojętnych, początkowo z pewnego rodzaju przymusem, następnie śmielej. Nagle usłyszeli na schodach głos Welta.
Pani Amelja zmieniła przedmiot rozmowy i zapytała prędko.
— Wszak wyjeżdżasz pan do Krakowa?
— Zapewne...
— Kiedyż?
— Jeszcze dokładnie nie wiem.
— Ja chciałabym także wyjechać.
— Kiedy? — spytał znowu Wilski, czując, że mu serce bić przestaje.
Pani Amelja zawahała się.
— To jeszcze nie jest pewne — rzekła.
Bankier wstępował na schody.
— W piątek wieczór... — dodała szybko stłumionym głosem.
Welt wszedł do salonu; porozmawiali chwilę razem, poczem zabrał Wilskiego do swej kancelarji. Tam przez dobrą godzinę liczyli pieniądze, a wreszcie pożegnali się bardzo serdecznie.
— Ja, panie — rzekł bankier wkońcu — jestem człowiekiem, którego do rany przyłożyć można. Ja dla projektów pańskich miałem zawsze wielką sympatją, i gdyby nie... No, pan wiesz, jak kobiety bywają ostrożne!... Sądzę także, że nie pogniewasz się pan na Amelcię, jeżeli powiem, że ona nam najwięcej przeszkadzała w porozumieniu się. Ale wczoraj zwyciężyłem ją stanowczo! Pan jesteś człowiek pomysłowy i szczęśliwy, a to w interesach dużo znaczy...
Gdy Władysław był już we drzwiach, Welt zawołał:
— Ale!... ale!... Wiesz pan co?... Mówmy sobie ty! Między przyjaciółmi i wspólnikami nie powinno być ceremonij. To moja zasada, Władziu!
Wróciwszy do domu, Wilski zastał już kilka biletów wizytowych od przyjaciół, którzy go wczoraj jeszcze nie znali, i kilka prośb od osób ubogich, które cudem chyba dowiedziały się o jego fortunie.
— Oto jest natura ludzka! — rzekł ze śmiechem.
— W każdym jednak razie wesprzesz, Władziu, tych biedaków. Któż wie, czy i oni już oddawna ostatniego rubla nie wydali? — odpowiedziała Helenka.
Władysław obiecał ich wesprzeć; śmiejąc się, opowiedział żonie o serdeczności Welta, pokazał jej pieniądze i zawiadomił, że w piątek wieczór musi wyjechać do Krakowa.
— To pojutrze! — szepnęła Helenka, blednąc. — Tak mi będzie smutno...
Uścisnął ją i już nic więcej nie mówili o podróży.
Następnego dnia powiedział jej o wynajęciu nowego mieszkania.
— Wziąłem na Krakowskiem pięć pokoi, przedpokój i kuchnią za osiemset rubli...
— Tak nam tu było dobrze! — odpowiedziała Helenka. — O!... już na nowem mieszkaniu nie spotka nas szczęście.
— Prócz tego — mówił mąż — będziemy mieli eleganckie meble, lokaja, pokojówkę i dobrą kucharkę.
— A cóż się stanie z Mateuszową?
— Ach! prawda... Zresztą, pomyślimy o niej jeszcze.
Nadszedł dzień wyjazdu, wietrzny, pochmurny i słotny. Wilski był zadumany. Helenka wzdychała. Oboje nie tknęli obiadu i z niepokojem oczekiwali wieczora.
Około ósmej Helenka rzekła:
— Odprowadzę cię na kolej, dobrze?...
— Daj pokój, aniołku, możesz się zaziębić.
O dziewiątej na podwórze zajechał powóz.
Władysław powoli włożył paletot i torbę podróżną. W pokoju śmiertelne panowało milczenie...
— Za parę tygodni wrócę... — rzekł stłumionym głosem.
— Wrócisz?... — szepnęła Helenka, opierając głowę na jego piersiach.
W tej chwili jakiś szorstki przedmiot dotknął ręki Wilskiego. To stara Mateuszowa całowała go.
Wybiegł śpiesznie za drzwi, lecz w połowie schodów zatrzymał się. Zdawało mu się, że go ktoś obejmuje za nogi.
Chwilę pomyślał i wrócił na górę głęboko wzruszony. Stojąca w przedpokoju Helenka upadła mu na szyję i rzewnie płakała.
— O, nie zapomnij o mnie! — mówiła, łkając.
Powtórnie wyszedł, a tym razem wybiegła za nim Helenka.
— Władziu!
— Co każesz?
Znowu uwiesiła mu się na szyi, ściskała go namiętnie i szeptała:
— Nie zapomnisz?... wrócisz?...
Siedząc w powozie, podniósł jeszcze oczy do góry i w oknie drugiego piętra zobaczył uchyloną roletę i jakiś cień.
Powóz wyjechał z podwórza.
— O, nie zapomnij o mnie...
Mgła zawisła nad ulicami, latarnie rzucały czerwony blask, dokoła rozlegały się kroki przechodniów i turkot wozów.
— Nie zapomnisz?... wrócisz?... — szeptało echo.

Wilski dojechał do dworca wzruszony i rozdrażniony. Oddał pakunki tragarzowi i pobiegł wprost do salonu pierwszej klasy.
Zastał tam kilkanaście osób, same twarze obce. To uspokoiło go. Odetchnął jak człowiek, którego minęło niebezpieczeństwo, i jeszcze raz pożegnał w myśli Helenkę.
W tej chwili usłyszał głos wchodzącego Welta.
— Cudownie! więc i ty wyjeżdżasz?
— Jak widzisz.
— Wyobraź sobie, że i Amelcia jedzie. Wysyłam ją do Krakowa w pewnym interesie, który wymaga... no, wiesz czego?... Tego tylko, co ona ma.
Pani Welt była milcząca i nie w humorze.
Wilski wyszedł po bilet. Gdy wrócił, rzekł bankier ze śmiechem:
— Patrz, co to są kobiety! Onegdaj zdecydowała się jechać, dziś grymasiła, a w tej chwili powiada, że się boi zaziębienia, i że chętnie zostałaby do jutra.
— Może to i słusznie — odparł Wilski chłodno. — Szkoda, żeś mnie nie zapoznał z interesem, byłbym ci go załatwił.
— Gdzież znowu! Ty masz głowę zaprzątniętą miljonami, a tu sprawa pilna i wymaga zimnej krwi. Nie, to tylko ona dobrze załatwi!
Zadzwoniono, i podróżni poczęli zajmować miejsca. Nagle Władysławowi uderzyła fala krwi do głowy: ujrzał on między fałdami powłóczystej sukni — kształtną i drobną nóżkę bankierowej...
Na ten widok zapomniał o żonie, o wzruszeniu i o niesmaku, jakiego doznał przed chwilą.
— Siadajże, Władysławie! — krzyknął bankier.
Rozległy się okrzyki pożegnania, pociąg ruszył, lecz Władysław nie uważał tego. Nie mógł tchu złapać.
— Oryginalna pozycja! — odezwała się nagle pani Welt. — W tej chwili widziałam Świegotnickiego i jestem pewna, że jutro w całej Warszawie mówić będą, żem uciekła z panem, w asystencji i za upoważnieniem męża.
— I cóż nam to szkodzi? — spytał Wilski, topiąc w niej pałające spojrzenie.
— Panu niewiele, mnie więcej! — odparła poważnie.
— W każdym razie fakt już się stał, i cokolwiek...
Nie dokończył, ujrzawszy wzrok Amelji. Zarazem jednak teraz dopiero zauważył, że byli sami.
Nastało długie milczenie, w ciągu którego bankierowa obojętnie wyglądała przez okno, a Wilski... resztę przytomności utracił.
Nagle, tuż przy nogach pani Welt, upadła mu rękawiczka. Gdy się schylił, aby ją podnieść, uczuł, że rękaw jego paletota obtarł się zlekka o jej bucik.
Teraz zdało mu się, że w ciele, zamiast muskułów, ma rozgrzane stalowe sprężyny, że mu piersi pękną, lub że go własny oddech spali. Podniósł oczy na Amelją i pomyślał, że gdyby między nią i nim ustawiono mur bagnetów, rozbiłby go jak kępę trzciny.
— Spodziewam się, że mnie pan zapoznasz ze swoją żoną?... Będę panu bardzo wdzięczna!... — rzekła bankierowa głosem, który jak ostrze noża przeszył mu serce.
W milczeniu i gorączce czekał do rana. Gdy pociąg stanął na granicy, Wilski posłał telegram do żony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.