Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXVIII
KTÓRE MÓWI O NIEZWYKŁEJ I MIŁEJ PRZYGODZIE, JAKA SPOTKAŁA PLEBANA I CYRULIKA W TYCHŻE GÓRACH

Szczęśliwe, potrzykroć szczęśliwe te czasy, gdy zuchwały i chrobry rycerz, Don Kichot, na świecie się pojawił! Dzięki temu, że powziął chwalebny zamysł odrodzenia i ustanowienia z powrotem zanikłego już i martwego prawie zakonu rycerstwa błędnego — możemy teraz, w tym wieku, ubogim w radość i rozrywkę godziwą, cieszyć się nie tylko delicją jego prawdziwej historji, ale takoż zamykającemi się w niej opowieściami i epizodami, które samej historji na włos nie ustępują, będąc również przyjemne, kunsztu osobnego pełne i nie mniej prawdziwe, jak ona.
Historja, powracając do swego zagmatwanego, urwanego i przeciętego wątku, powiada, że właśnie wówczas, gdy proboszcz silił się pocieszyć Kardenia, przeszkodził mu w tem głos jakiś, którego dźwięki łamentliwe o jego słuch się obiły.
— O Boże! — biadał ten głos — zaliż naprawdę znalazłam miejsce, mogące się stać samotnym grobem dla tego ciała, którego nieznośne brzemię, wbrew woli własnej, dźwigać muszę! Tak, pewna tego jestem, jeśli tylko samotność, przez te góry przyrzeczona, nie zwiedzie mnie i nie oszuka. O ja nieszczęsna! — o ileż milsze mi jest towarzystwo tych skał i krzewów, zważywszy na to, że pozwalają mi one łatwo powierzyć niebu skargę, z nieszczęścia mego płynącą, niźli obecność jakiejkolwiek istoty ludzkiej. Niema na świecie człowieka, któryby mógł służyć radą w strapieniu, niósł ulgę łzom i na nieszczęście lek stosowny znajdował. Pleban i jego towarzysze usłyszeli te słowa; ponieważ im się zdało, jak i w samej rzeczy było, że ten, co je wymówił, musiał się znajdować gdzieś w pobliżu, więc też podnieśli się, aby go odszukać.
I dwudziestu kroków nie uszli, gdy za załomem jednej skały, u stóp jesionowego drzewa, ujrzeli jakiegoś otroka, ubranego w suknie kmiecie. Twarzy jego dostrzec nie mogli, ponieważ trzymał ją schyloną, myjąc sobie nogi w strumyku, płynącym mimo.
Podeszli tak cicho, że młodzieniec ich nie spostrzegł, chocia niczem innem zajęty nie był, jak tylko nóg myciem, które zdawały się być dwoma kawałkami przezroczego kryształu, dotykającemi dna ruczaju, pospołu z innemi kamieniami.
Piękność ich i białość nadzwyczajna wprawiła ich w zdumienie, gdyż zdało im się, że nogi te nie są stworzone na to, aby stąpać po bruzdach, chodzić za pługiem i bykami, na co wskazywał lichy przyodziewek. Proboszcz, który szedł naprzód, widząc, iż otrok ich nie spostrzegł, dał znak swym, towarzyszom, aby przylegli na ziemi i ukryli się za skalnemi piargami, sterczącemi tutaj. Uczynili tak wszyscy, aby mieć pilne oko na to, co młodzian czynić będzie. Ubrany był w płaszcz o podwójnych połach, przepasany szerokiem, białem płótnem, w ciżemki i spodnie z ciemnego sukna, na głowie zasię miał myckę tegoż koloru. Spodnie sięgały do połowy łydek, które istotnie z alabastru być się wydały.
Skończywszy myć nogi, dobył z pod czapki szmatkę płócienną do obtarcia. W tej chwili podniósł też głowę, zaś tym, którzy patrzyli nań, zdało się, iż ujrzeli piękność niezrównaną. Kardenio szepnął do plebana: — Ponieważ nie jest to Luscinda, tedy ani chybi nadziemska to musi być istota. Młodzieńczyk zdjął myckę, wstrząsnął dwa razy głową i oto rozsypały się bujne włosy, którym nawet promienie słońca blasku zazdrościć mogły.
Z tego łatwie poznać można było, iż ów mniemany kmieć był dziewicą nadobną, najpiękniejszą z tych dziewic, które dotychczas oczy nie tylko ich, ale i Kardenia widziały, gdyby ów nie był znał Luscindy. gdyż, jak później twierdził, tylko jej uroda mogłaby zaćmić piękność nieznajomej. Jej długie, przetowłose sploty nie tylko rozsypały się na ramionach, aliści i całą kibić zakryły tak, iż z pod tego bujnego bogactwa widać było jeno nogi. Chcąc rozczesać włosy, jęła się posiłkować, miast grzebienia, palcami obu rąk. Jeśli nogi jej wydawały się w wodzie jakby z kryształu, to ręce, w złotą gęstwą wplątane, czyniły wrażenie płatków śniegowych. Wszystkie te rzeczy, na które ci trzej patrzyli, w jeszcze większe wprawiły ich osłupienie i przynagliły ich ciekawość. Uradzili przeto pokazać się jej. Na szelest, przez nich uczyniony, nadobna panienka obróciła głowę i, odgarniając z oczu włosy, spojrzała w tę stronę, skąd ją odgłos dobiegł.
Zaledwie ich dostrzegła, zerwała się na równe nogi i, nie naciągnąwszy na nogi ciżemek ani włosów nie przygładziwszy, srodze skonfundowana i trwogi pełna, rzuciła się do ucieczki! Ale i dziesięciu kroków nie ubiegła, gdyż delikatne nóżki, nie przywykłe do stąpania po ostrych głazach i kamieniach, odmówiły jej posłuszeństwa tak, iż na ziemię upadła. Widząc to, trzej przyjaciele podbiegli do niej; wówczas ksiądz pierwszy przemówił:
— Zatrzymajcie się, Mościa Panno! Ktokolwiekbyście byli, wiedzcie, że jedynym naszym zamysłem, jest Wam dopomóc. Nijakiego memasz powodu abyście uciekać mieli. Nie są k’temu sposobne delikatne nóżki Wasze, zaś i my na tę ucieczkę, jako żywo, zgodzić się nie możem....
Dzieweczka, wielce zestrachana i zdumiona, nie odpowiedziała na to ani słowa. Zbliżyli się do niej, pleban, wziąwszy ją za rękę, ciągnął dalej: — Włosy twoje, moja panno, ujawniły nam to, co ukrywa odzienie. Dowód to pewny, że ważkie racje ktemu Was przywiodły, aby piękność swoją pod tak nikczemną ukryć szatką i zabłądzić na te pustacie, tak głuche, jak te oto, gdzie szczęsny trafem spotkać się z Wami dozwolił. Jeśli już nieszczęściu Waszemu zabieżyć niepodobna, to przynajmniej posłużymy. Wam radą, gdyż niema takiego zła na świecie ani bólu, coby dopóki życie w piersiach tleje, do tak rozpacznego nas przywodził kresu, że jużbyśmy i słuchać nie mogli czyichś rad a pocieszeń, dawanych ze szczerego serca cierpiącemu człekowi. Tak tedy, moja panno, albo li i mój panie, kim tam być wolicie, otrząśnijcie się z trwogi, naszym widokiem spowodowanej, i opowiedzcie nam o swych szczęśliwych, czy przeciwnych losach, tę niezachwianą żywiąc pewność, że znajdziecie w nas ludzi, którzy, wszyscy pospołu lub każdy z nich w pojedynkę, dopomogą Wam do dźwigania brzemienia trosk Waszych.
Gdy pleban tak przemawiał, przebrana dzieweczka trwała jakby w odurzeniu; patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie poruszając wargami, jakby niemotą, zdjęta i podobna do młodego kmiotka, któremu nagle pokazano jakąś rzecz rzadką i nigdy przezeń niewidzianą. Wreszcie, gdy ksiądz ponownie się do niej przekonywującemi słowy powrócił, wydała ciężkie westchnienie i na tan kształt rzekła: — Jeśli gór tych dzikich odludność nie była zdolna mnie utaić, jeśli włosy moje, w nieładzie się rozsypawszy, językowi skłamać nie dozwoliły — tedy po próżnicy byłoby teraz zmyślać, gdyż jeśliby mi i uwierzono, to chyba przez dworność, a nie dla innego powodu. Tak tedy, moi panowie, wdzięczną wam będąc za okazaną przez was gotowość, pragnę dopełnić życzeń waszych i odpowiedzieć na wasze pytania.
Obawiam się jeno, aby ta opowieść o nieszczęściach moich, budząc w was współczucie, zasmucenia wam nie przyczyniła, gdyż niemasz na nie stosownego leku, ani pociechy, coby ich gorycz pomniejszyć mogła. Aliści, abyście w myśleniu swem, nie powątpiewali o mej poczciwości, mając ku temu tę przyczynę, żeście odkryli tajność płci mojej i znaleźli mnie samotną i dziwnie przebraną i, aby wszystkie okoliczności pospołu wzięte, oraz każda z nich w pojedynkę, czci mojej na osławę nie przywiodły — opowiem wam to, co, gdybym mogła, chętniebym pokryła milczeniem.
Słowa te wypowiedziała jednym tchem; głosik jej był tak dźwięczny, wymowa tak foremna, że trzej przyjaciele zdumieli się bystremu umysłowi nadobnej dzieweczki, niemniej, jak się przedtem jej urodzie dziwili.
Jęli na nowo jej swoje służby ofiarowywać i do wypełnienia obietnicy przynaglać, ona zasię, nie dając się już więcej prosić, zgarnęła dłonią włosy, naciągnęła ciżemki na nogi i usiadła na wielkim kamieniu, wokół którego rozłożyli się trzej przyjaciele. Powstrzymała obfite ślozy, gwałtem jej do ócz napływające, i spokojnym a jasnym głosem zaczęła opowiadać dzieje swego życia.
— W tej części Andaluzji pewien. mały gród się znajduje, od którego bierze tytuł pewien diuk do grandów Hiszpanji nalężący. Ma on dwóch synów. Starszy, który jest dziedzicem jego majętności, może się zwać także spadkobiercą jego rozlicznych cnót wysokich. Młodszy zaś, jeśli co odziedziczył, to chyba tylko zdradliwość Vellida i Ganelona krętactwa. Rodzice moi do hołdowników diuka się liczą.
Z niewysokiego idąc rodu, tak w bogactwa opływają, że jeśliby dobra fortuny mogły dotrzymać kroku znaczności urodzenia, nicby już sobie więcej i życzyć nie mogli, ja zasię nie potrzebowałabym drżeć przed temi dopustami losu, które teraz znosić muszę. Nieszczęście moje z tego, być może, jeno płynie, że rodzice moi nie przyszli na świat w znakomitym jakimś domu. Nie są ci oni tak nikczemnej kondycji, aby się stanu swego wstydzić mogli, choć i nie tak znaczni, bym teraz nie żywiła podejrzeń, że ich pomierność mych nieszczęść stała się przyczyną.
Rodzice moi, kmiecie, wywodzący się z rodu, którego nigdy nieprzystojna domieszka jakaś nie skaziła, są, jak to mówią, prawymi, dawnymi chrześcijanami, zaś ta starożytność, pospołu z bogactwy i przystojnym a pańskim trybem życia, o mało ich już z hidalgami, czy rycerzami nie równa. Lecz największem bogactwem i szlachectwem największem, z którego się szczycili, było to, że mnie za córkę mieli, bądź to dlatego, że byłam ich dziedziczką jedyną, bądź też, że okrutnie mnie miłowali. Cackali mnie tak, jak rzadko którzy rodzice cackać swoje dzieci mogą.
Byłam zwierciadłem, w którem się przeglądali, podporą ich starości, jedynym celem wszystkich ich życzeń, woli nieba pokornych, a tak zacnych, że łączyły się z niemi w jedno i, wszystkie moje pragnienia. Władnąc nad ich sercami i wolą, stałam się także ich majętności władczynią. Godziłam i odprawiałam służbę, przez moje ręce przechodził rachunek z siewu i ze żniw.
Miałam pieczę nad oliwnemi młynami, nad kadziami winnemi, nad stadami wielkich i małych bydląt, nad pszczelnemi ulami — słowem — nad wszystkiem, co u tak bogatego rolnika, jak ojciec mój, znajdować się może. Zarządzałam dobytkiem, którego panią byłam z pilnością i staraniem, ku ich, tak wielkiemu ukontentowaniu, że je aż w słowach wyrazić byłoby przytrudno. Co mi zbywało czasu od gospodarstwa, gdy już wydałam zarządzenia pastuchom i parobczakom, obracałam go na zabawy, młodym dziewczętom przyzwoite, a takoż potrzebne im bardzo, igłą szyjąc, poduszki haftując lub przędąc. A jeśli zajęcia te porzucałam, aby umysł rozerwać, to jeno po to, by księgę jakąś pożyteczną poczytać lub na arfie pograć, wiedziałam bowiem, że muzyka myśli do zachwianej równowagi przywodzi i zmęczony umysł ukaja.
Oto życie, jakie wiodłam u moich rodziców. Jeśli opowiadam o niem tak szczegółowie, wierę, nie czynię tego przez chełpliwość albo z tym zamysłem, żebyście poznali, że jestem bogata, chcę jeno, byście wiedzieli że bez nijakiej winy ze szczęśliwego stanu popadłam w ten okrutny stan, w jakim mnie teraz znajdujecie.
Takie, pośród rozlicznych zajęć, pędziłam życie, w odosobnieniu prawie klasztornem ostając, nie widując innych osób, jak służby domowej, gdyż, jeśli udawałam się do kościoła, to jeno wczas rano, w towarzystwie matki mej i panien służebnych; twarz miałam tak szczelnie zasłonioną, że oczy moje krom ziemi, po której nogi moje stąpały, niczego więcej rozróżnić nie mogły. Jednakże oczy miłości, albo lepiej mówiąc występku, oczy, bystrzejsze niż u rysia, dostrzegły mnie i na pastwę prześladowań Don Ferdynandowi wydały. Tak się zowie młodszy syn diuka, o którym wam mówiłam. Ledwie wargi dzieweczki zdążyły wymówić to imię, gdy Kardenio zmienił się na twarzy i zaczął drżeć całem ciałem tak gwałtownie, że pleban i balwierz, spojrzawszy nań, przestraszyli się, myśląc, czy aby znów go paroksyzm szaleństwa nie chwyta, słyszeli bowiem, że mu się to od czasu do czasu przytrafia. Ale Kardenio jeno dygotał; pot mu wystąpił na czoło, on zaś stał cicho i bez ruchu, przypatrując się pilnie opowiadającej, jakby już odgadł, kto jest ona.
Ta zasię, nie dostrzegłszy nawet zmieszania Kardenia, ciągnęła dalej rzecz swoją.
— Zaledwie mnie oczy jego ujrzały, gdy (jak sam potem mówił) poczuł do mnie w sercu niezwyciężoną i nieodpartą miłość, dowody której miał mi wkrótce okazać. Acz, aby prędzej zakończyć opowieść o nieszczęściach moich, milczeniem pokryję wszystkie chytrości, jakich Don Ferdynand używał, aby tylko mi oznajmić o swojem afekcie. Przekupił służbę, czynił bogate podarki moim rodzicom i tysiąc mi świadczył grzeczności; każdego dnia na ulicy, pod mojemi oknami różne zabawy wyprawiał, nocą zasię jego serenady nikomu spać nie pozwalały. Niewiadomą drogą do mych rąk dochodziły niezliczone listy, pełne wyznań miłosnych i przyrzeczeń, a więcej obietnic i przysiąg zakluczające, niżli słów. Wszystkie te usilności nie tylko mnie nie zmiękczyły, lecz przeciwnie jeszcze twardszą uczyniły, jakbym naprzeciw śmiertelnego wroga stała i jakby jego starania, aby mnie woli swojej powolną uczynić, przeciwny wywoływały skutek. Nie mówię, by dworność Don Ferdynanda napawała mnie wstrętem i abym za niezbytego natrętnika go miała, zwłaszcza, że pewną wnętrzną pociechę odczuwałam, widząc się kochaną i wysoce cenioną przez osobę o tak wysokiej dostojności. Nie markotno mi było, gdy czytałam chwalby w jego listach zawarte, gdyż, co się tego tyczy, to my, kobiety, choćbyśmy najbrzydsze były, zawsze znajdujemy ukontentowanie, gdy nas pięknemi ktoś nazwie. Aliści zamysłom Don Ferdynanda stanęła wspak moja niewieścia przystojność i ustawne rady a ostrzeżenia, jakich mi nie skąpili rodzice moi, powiadomieni już o jego umizgach i staraniach, gdyż, mówiąc po prawdzie, wcale się z niemi przed światem nie taił.
Mówili mi, że na mojej przystojności jedynie ich cześć i dobre imię się zasadza, i upominali, abym zważyła, jaka nas przedziela nierówność stanu, a wraz sama przyznam, że nie moje dobro ma Don Ferdynand na celu, jeno pofolgowanie chuciom swoim, chocia i co innego powiada. Jeśli zaś chcę zatamować jego natarczywości i jego roszczenia ukrócić, to mnie rychło w stadło małżeńskie dać mogą temu, na kogo wybór mój padnie z pośród najzacniejszych młodzieńców, nietylko z mego miasta pochodzących ale i z okolicznych grodów, zwłaszcza, że ich wielka majętność i dobra cześć moja wszystko możliwem czyni.
Te obietnice i rady, słuszność których jawna dla mnie była, tak utwierdziła mnie w mojem postanowieniu, że nie chciałam Don Ferdynandowi odpowiedzieć choćby jednego słowa, coby mu dać mogło jakąś nadzieję, choćby i najbłahszą, że pragnienia do lubego sobie przywiedzie kresu. Takie surowe baczenie, które za wzgardę mógł poczytywać, jeszcze bardziej rozbudziły jego lubieżne appetita; tak nazywam jego miłość ku mnie, która jeśliby była tak przystojna, jaką być winna, nie słyszelibyście teraz o niej, gdyż do opowieści nie miałabym materji.
Naostatek Don Ferdynand dowiedział się, że rodzice moi zamierzają wydać mnie za mąż, aby odjąć mu nadzieję owładnięcia mną, lub też przynajmniej, aby mi dać obrońcę, któryby czuwał nade mną.
Tej opowieści, czy też tego podejrzenia dość było, by ważył się uczynić to, o czem zaraz usłyszycie. Pewnej nocy ostałam sama w mej komnacie ze służką, do mego boku przydzieloną, zaparłszy wprzód dobrze drzwi z obawy, aby, przez najmniejszą niedbałość, cnotliwość moja uszczerbku nie doznała. Nie mogę sobie przedstawić, jak to się stać mogło, że mimo wszelkich przezorności i przyjętych miar, w odosobnionym i cichym moim zakątku, on stanął przede mną. Na jego widok tak się zmieszałam i zatrwożyłam, że oczy mgłą mi zaszły i język kołem stanął. Nie mogłam nawet krzyknąć, chociaż, poprawdzie, i czasuby na to nie stało, gdyż natychmiast zbliżył się do mnie, porwał mnie w swoje objęcia (jak wam już powiedziałam, tak me siły zwątlały, iż oporu stawiać nie mogłam) i jął przemawiać do mnie tak cukrowanemi słowy, iż dzisiaj i sama nie wiem, jak to być może, aby plugawe kłamstwo takie arkana i kunszta w sobie miało, że słowa jego prawdziwemi być się wydają. Przeniewierca to w płacz uderzał, to znów ciężkie ku niebu posyłał westchnienia, ze wszystkich sił starając się o to, by jego słowa w posłuch poszły i bym uwierzyła dobrym jego zamysłom. Ja zaś, niebożątko, nijakiego doświadczenia w podobnych okolicznościach nie mające, samo nie wiedząc jak, te jego niecne zmyślenia za prawdę przyjęłam, nie poczuwszy wszakoż innego wzruszenia jak litość, tknęły mnie bowiem potrosze jego wzdychania i łzy udane. Gdy jednak otrząsnęłam się trochę z pierwszego zalęknienia i rozpierzchnięte, a obłąkane myśli moje do porządku przywiodłam, rzekłam mu w te słowa.
— Mości Panie, jeślibym się znalazła w pazurach lutego lwa tak, jak teraz się znajduję w rękach Waszych i jeślibym dla niechybnego ocalenia mego miała rzec lub uczynić rzecz jakąś, któraby mnie na poczciwości drasnąć mogła, wierę, niemożliwe jest, bym to zrobiła, jak niemożliwe jest, by moc przeszłości odwrócić. Jeżeli w ciasnem obłapianiu ciało moje teraz trzymacie, to dusza moja natomiast we władzy szlachetnych się znachodzi uczuć, bardzo różnych od Waszych, jak to sami dowodnie poznacie, gdy tylko gwałt mnie będziecie zadać chcieli, swojej żądzy folgując. Jestem Waszą poddanką, ale nie niewolnicą; dostojność Waszego rodu wcale Wam prawa na to nie daje, byście mieli ohydzić i bezcześcić mój ród skromniuchny. Jam prosta wiejska dziewczyna, ale niemniej się w swoim niskim stanie poważam, jak Wy w swoim wyniesionym, będąc szlachcicem i grandem. Siła Wasza i władza na nic się wobec mnie nie zda, nie zaćmicie mi oczu bogactw swych blaskiem, słowa Wasze niezdatne do otumanienia mnie się okażą, zaś Wasze łzy i wzdychania nie zmiękczą mnie wcale. Gdybym jakąś z tych rzeczy, które teraz wyliczyłam, ujrzała w człeku, przeznaczonym mi na męża przez rodziców moich, wtedyby wola moja jego woli podległa i nigdyby jej wspak nie stanęła. Po dobrej woli oddałabym Wam to, co teraz siłą osięgnąć się staracie, gdyż żadnej zmazy honor mój by nie odniósł, chocia być może skłonność moja nie miałaby w tem i smaku. Mówię to wszystko, abyście pojęli, że krom człeka, który mym prawowitym małżonkiem się stanie, nikt inny na mój najmniejszy wzgląd liczyć nie może.
— Jeśli tylko tego trzeba, nadobna Doroto, (gdyż takie było imię nieszczęśliwej) — rzekł niecny obłudnik — oto moja ręka, a wraz z tą ręką i przysięga, że moją żoną zostaniesz. Na świadka przysięgi biorę niebo, przed którem nic zataić nie lza i ów obraz Bogurodzicy, stojący przed nami.
Ledwie Kardenio usłyszał imię Doroty, gdy go znów chwyciły pokurcze. Ugruntował się już całkiem w swojem pierwszem podejrzeniu, nie chciał jednak przerywać opowieści, pragnąc dowiedzieć się, jaki będzie koniec tej historji, która wcale nie była mu tajna. Rzekł jeno:
— Jakto? Imię Doroty nosisz, moja panno? Zdarzyło mi się słyszeć o jednej osobie, tego samego imienia, której nieszczęścia z Waszemi niepomyślnościami sztychowaćby można. Ale ciągnijcie dalej rzecz, swoją; przyjdzie chwila, gdy Wam opowiem o rzeczach, co Was równie zadziwią, jak i zasmucą.
Te słowa Kardienia uderzyły Dorotę; spojrzała bacznie na jego dziwny i poszarpany ubiór i poprosiła go, aby jeśli coś wie, spraw jej tyczącego, powiedział o tem, nie mieszkając. Jeśli fortuna jeszcze jakieś dobro jej ostawiła — to chyba męstwo, z jakiem znosi losów swych przeciwność, pewna będąc, że już żadne nieszczęście nie może zwiększyć ni na jotę tego, co je teraz znosi.
— Jużbym Wam, moja panno, wyjawił co wiem — odparł Kardenio — gdybym był pewien, że to, czego się domyślam, jest prawdą szczerą. Aliści nie zdarzyła się jeszcze po temu sposobność.
— Niech będzie tedy, jak chcecie — rzekła Dorota — ja wracam do mej historji.
Don Ferdynand, schwyciwszy obraz święty, znajdujący się w mej komnacie, wziął go za świadka naszych zrękowin, później zaś wymownemi słowy, klnąc się na wszystkie świętości, jął przyrzekać, że mnie żoną swoją uczyni.
Jeszcze nim przysiąg swoich dokończył, poradziłam mu, aby dobrze zważył, co uczynić zamierza, chcąc oszczędzić ojcu swemu wstydu, którego dozna, usłyszawszy, że syn jego chłopkę i poddankę za małżonkę pojął. Moja uroda, jakaby i nie była, nie powinna go zaślepiać, gdyż nie wystarczy ona, aby pokryć błąd jego. Jeżeli dla miłości, którą do mnie żywi, chce mi jakieś dobro wyświadczyć, niechajże przyzwoli, aby los mój stanął w kroku z tem, na co pomierny mój stan pozwolić może, gdyż, po prawdzie, takie nierówne związki nie są nigdy trwałe i niezbyt długo cieszyć się można szczęściem, które na początku tak wielkie się zdawa. Do tych racyj, o których powiadam, wiele innych, teraz już przepomnianych, przydałam, aliści żadna z nich nie miała tej mocy, by go odwieść od pierwotnego zamysłu. Przypominął tego, który nie myśląc zapłaty uiścić, przy spisaniu lichwiarskiej umowy żadnych trudności nie czyni.
Jęłam się bić z myślami i mówić sama do siebie: „Nie jestem wszak pierwszą niskiego stanu dziewczyną, którą małżeństwo do wysokiej wyniesie godności, takoż i Don Ferdynand nie jest pierwszym mężczyzną, co zachwycony pięknością swojej wybranki, albo raczej namiętnością oślepiony, bierze za żonę białogłowę podłej kondycji. Zważywszy przeto na to, że ani świata nie odmienię, ani obyczajów nowych nie ustanowię, winnam przyjąć ów fawor i splendor, ofiarowany mi przez fortunę. Gdyby zasię miłość jego do mnie miała trwać jeno tak długo, póki swych pragnień nie nasyci, to wszak i tak przed Bogiem małżonką jego będę. Jeśli zaś teraz odtrącę go od siebie ze wzgardą, to on, miłością do zapalnego przypędzony stanu, gotów o wszystkich powinnościach zapomnieć i gwałtu się chwycić. I owóż ostałabym osławiona i bez wymówki, co do postępku mego, za który osądzić mnie mógłby każdy, nie wiedząc, że bez winy w to nieszczęście się uwikłałam. W samej rzeczy, jakiemiż to dowodami przekonam rodziców moich i krewniaków, że ów młodzieniec wtargnął do mojej komnaty, bez mojej zgody na to“? Wystawiałam sobie przez chwilę w myślach wszystkie zapytania i responsa; jednocześnie jęły mną już chwiać i do zguby (o czem nie wiedziałam) przywodzić klątwy i obietnice Don Ferdynanda, który obfite ślozy wylewając, klął się na wszystkie świętości. Piękny jego pozór i szlachetna godność, wespołek z dowodami miłości najprawdziwszej, zwyciężyłyby każde serce, równie wolne i skromne jak moje. Przyzwałam moją służebną, aby do świadków niebieskich i ziemskiego świadka dołączyć. Don Ferdynand powtórzył i potwierdził swoje przysięgi, do różnych świętych, których na świadków przyzwał, nowych świętych dodał i tysiąc przekleństw i złorzeczeń na swoją głowę rzucił, jeśliby miał nie zdzierżyć danego mi słowa. W oczach jego błysnęły nowe łzy, podwoiły się ciężkie jego piersi westchnienia, w jeszcze mocniejszym trzymał mnie uścisku, z którego ani na chwilę wymknąć się nie mogłam. Wkońcu, gdy służebna wyszła z komnaty, przestałam być dziewicą, on zaś stał się zdrajcą i wiarołomcą. Dzień, który miał nastać, po dniu mojej hańby, zbliżał się, ale nie tak szybko, jak tego sobie Don Ferdynand życzył. Wiadomo wszak, że gdy się już niecne i plugawe pragnienia zadowoli, najgorętszem życzeniem jest ujść coprędzej z tego miejsca, w którem się żądze swoje nasyciło. Mówię to dlatego, że Don Ferdynand bardzo do wyjścia się kwapił. Ta sama pokojowa, co go wwiodła do mojej komnaty, zanim jeszcze rozedniało, wyprowadziła go na ulicę. Żegnając się ze mną (chocia już w jego słowach nie było tego wzruszenia i gwałtownych uniesień, co pierwej), rzekł mi, abym była pewna, że mi wiary dochowa, gdyż przysięgi jego szczere i prawdziwe były. Na rękojnię swych słów zdjął z palca pierścień szacowny i na mój palec go wsunął. Później odszedł, ja zaś ostałam, sama nie wiedząc, mam się li smucić, czy cieszyć. Powiedzieć jeno mogę, że byłam bardzo zmieszana, zapamiętała w myśleniu i tak tem, co się stało, do głębi wzburzona, że nawet nie przyszło mi do głowy, aby czynić wyrzuty pokojowej, która podstępnie wprowadziła Don Ferdynanda do mojej komnaty. Nie mogłam jeszcze wówczas rozstrzygnąć, czy to, co mi się przytrafiło, ku memu dobru, czy też nieszczęściu się ściągnie. Przy pożegnaniu rzekłam Don Ferdynandowi, że teraz, gdy już do niego należę, korzystając z tego samego pośrednictwa, może mnie tajnie nocami nawiedzać, aż do czasu, gdy sam na jaśnię wszystkiego nie poda. Acz następnej nocy przyszedł do mnie, później przez cały miesiąc nie mogłam go już ujrzeć więcej ani w kościele, ani na ulicy, chociażem pilnie za nim śledziła, wiedząc, że przebywa w mieście i że często na łowy wyrusza, jako zawołany i lubujący się w łowieckiej ochocie myśliwy.
Wiem, jak się wlokły odtąd dla mnie smutne i nieszczęsne dni oraz godziny, wiem, że w ich trakcie zaczęłam wątpić, a nawet całkiem nie wierzyć już w obietnice Don Ferdynanda. Przypominam sobie, że wówczas służebna moja po raz pierwszy usłyszała gorzką wymówkę za zuchwalstwo swoje. Przymuszona byłam nie dawać folgi swym łzom i na twarz udaną przywoływać pogodę, aby tylko rodzicom moim nie dać powodu do zapytania, dlaczego tak strapiona jestem, i wykrętnych, a kłamliwych odpowiedzi nie szukać. Aliści wszystko to w pewnej chwili skończyło się, jak ręką uciął, gdyż nastał dzień, kiedy już każdy wzgląd był mi za nic, kiedy honor i cześć w niepamięć poszły, miara cierpliwości przebrała się, a tajne myśli moje i wewnętrzna żałość wynurzyły się przed światem. Dowiedziałam się, że Don Ferdynand w pobliskiem mieście ożenił się z dzieweczką niezwyczajnej urody i z zacnego domu się wywodzącej, chocia wiano jej nie było tak wielkie, aby mogła myśleć o znakomitych związkach. Mówiono, że się zwie Luscinda i opowiadano sobie, że na weselu zdarzyły się rzeczy, które wszystkich w podziw i w zdumienie wprawiły.
Kardenio, usłyszawszy imię Luscindy, ruszył ramionami, zacisnął wargi, zmarszczył brwi, potem zaś rzewliwemi łzami się zalał. Dorota jednak nie przerwała swojej opowieści i tak dalej ciągnęła:
— Gdy ta smutna wiadomość do uszu moich doszła, serce moje miast zlodowacieć w obojętności, taką wściekłością i gniewem zawrzało, że o mały włos nie wypadłam na ulicę, aby w głos wynurzyć moją żałość i odkryć światu oszustwo i zdradę Don Ferdynanda. Uciszyły się jednak tej pierwszej zapalczywości zapędy, gdyż nocy tej umyśliłam uczynić to, co w samej rzeczy uczynić miałam. Przebrałam się w te oto szaty, które mi podsunął jeden z pachołków mego ojca. Zwierzyłam mu całe nieszczęście moje, prosząc go, aby mnie zawiódł do miasta, gdzie, jak mniemałam, mój wróg miał się znajdować. Pachołek wyrzucał mi z początku moją zuchwałość i odwodził mnie, jak mógł, od tego przedsięwzięcia, aliści, widząc mnie w zamyśle nieprzełamaną, przyrzekł mi wreszcie, że pójdzie ze mną, choćby i na kraj świata. Nie tracąc czasu po próżnicy, do płóciennego tłumoczka włożyłam moje panieńskie szatyki, kilka klejnotów i monet złotych, aby mi służyły w potrzebie i tejże nocy jeszcze, nie rzekłszy ani słowa wiarołomnej pokojowej, opuściłam dom w towarzystwie mego sługi. Tysiąc smutnych myśli i obaw mną miotało. Ruszyliśmy piechotą do miasta; niosły mnie tam skrzydła pragnienia. Jeśliby się już nie udało przeszkodzić temu, co za dokonane miałam, to chciałam przynajmniej zapytać Don Ferdynanda, z jakiem czołem mógł to uczynić? Po dwóch i pół dniach wędrówki stanęłam w mieście i zaraz zapytałam, gdzieby się znajdował dom rodziców Luscindy? Pierwszy człek, do którego z zapytaniem się obróciłam, odpowiedział mi więcej, niżem dowiedzieć się pragnęła. Wskazał mi dom i opowiedział o wszystkiem, co się na tym ślubie i na weselu zdarzyło. Okoliczność to znana była w całem mieście tak, że wszędzie zbierali się ludziska, aby sobie o niej szeptać. Rzekł mi, że tego wieczora, gdy Luscinda przyrzeczenie ślubne przed ołtarzem wyrzekła, zaraz na ziemię upadła bez duszy. Małżonek, rozluźniając jej sznurówkę dla wolnego odetchnienia, znalazł za suknią list, pisany jej ręką, w którym powiada, że nie może się stać żoną Don Ferdynanda, ponieważ już do Kardenia należy. (Kardenio, jak tamten człowiek nadmienił, był szlachcicem znamienitym, z tegoż grodu się wywodzącym). Jeżeli Luscinda poprzysięgła Don Ferdynandowi wiarę, to jeno dlatego, aby posłuszną woli rodziców się okazać. Z pisania owego, jak mówił, wyjawiło się takoż, że Luscinda zaraz po ślubie umyśliła sobie życie odjąć. W liście swym przywodziła różne racje po temu, że się z życiem rozstać pragnie. Zamysły jej potwierdził także sztylet, znaleziony za sznurówką. Wówczas Don Ferdynand, mniemając być się od Luscindy oszukanym i wzgardzonym, wpadł w zawziętość i, zanim Luscinda do utraconych zmysłów przyszła, rzucił się na nią, aby ją tym znalezionym kordem przebić i niechybnie byłby to uczynił, gdyby nie przeszkodzili mu w tem rodzice dzieweczki i inni, ceremonji ślubnej przytomni. Mówiono, że Don Ferdynand zaraz wyjechał z miasta i że Luscinda dopiero nazajutrz ocknęła się z omdlenia. Rzekła wówczas rodzicom, że w samej rzeczy jest żoną Kardenia. Dowiedziałam się także, że ów Kardenio był przy ślubie obecny i że, ujrzawszy ją żoną innego — czego, jako żywo, nigdy się nie spodziewał — wyszedł z miasta, pełen rozpaczy, zostawiwszy wprzód list, w którym się żali, że Luscinda tak go zwiodła i oznajmią, iż udaje się w takie miejsce, gdzie go już ludzkie nie zobaczy oko. To zdarzenie całemu miastu dobrze wiadome było. Gadano o niem wiele, zaś jeszcze więcej do rozmów znaleziono powodów, gdy rozgłosiło się, że Luscinda znikła nietylko z domu rodziców, ale i z miasta. Zapodziała się gdzieś bez wieści; rodzice głowy z rozpaczy tracili, nie wiedząc, jakiby był sposób odnalezienia jej. Gdy to wszystko usłyszałam, doznałam pewnej ulgi i pocieszenia, gdyż, jak mniemałam, lepiej nie spotkać wcale Don Ferdinanda, niźli spotkać go ożenionym. I owóż nie zamknęły się jeszcze całkiem drzwi, do mego ocalenia prowadzące. Można wszak i to suponować, że niebo udaremniło to małżeństwo, aby Don Ferdynanda nawrócić na drogę obowiązku i rozbudzić w nim tę myśl, że jest chrześcijaninem i że przeto więcej dbać winien o swoją duszę, niż o różne ziemskie względy.
Roztrząsałam to wszystko w myślach, nie mając niskąd pociechy. Pocieszałam się sama, jak mogłam, krzepiłam się bladą i wątłą nadzieją, byleby tylko podtrzymać to życie, które mnie teraz wstrętem napawa.
Bawiłam w mieście, sama nie wiedząc, co mam postanowić, gdyż nie znalazłam przecie Don Ferdynanda, gdy nagle któregoś dnia usłyszałam, iż na rynku obwołują, że kto mnie odnajdzie, znaczną otrzyma nagrodę. Oznaczono mój wiek i suknie, jakie nosiłam. Później dowiedziałam się, że rozeszła się wieść, iż ten młodzieniec, który mnie do miasta zawiódł, miał mnie wrzekomo z domu ojcowskiego porwać. Wielce mnie to wszystko strapiło, gdyż ujrzałam, jaki to szwank moja dobra sława odniosła. Zali mało niedosyć tego było, że sama ją przez moją naszczerbiłam ucieczkę, trzebaż było dodawać, że towarzyszem moim był taki prostak, uważania mego wcale nie godzien? Usłyszawszy owo obwołanie, zaraz opuściłam miasto wraz ze sługą, który już po sobie pozór dawał, że chwieje się w nim ta wiara, co mi ją przyrzekł. Tejże nocy jeszcze, obawiając się, aby nas nie odkryto, zaszyliśmy się w gór tych leśne haszcze. Ale, jak mówią, jedno zło drugie za sobą sprowadza, zaś koniec jednego nieszczęścia zwykle drugiego, jeszcze gorszego, początkiem bywa. Tak i ze mną się stało, gdyż mój sługa, który dotąd statecznym i pewnym być mi się wydawał, ujrzawszy mnie na tem odludziu, więcej swoją pożądliwością, niż mojemi wdziękami pobudzon, umyślił skorzystać ze sposobności, nadarzonej mu, jak mniemał, na tem pustkowiu. Zapomniawszy o powinnym mi respekcie, o bojaźni Bożej i o wstydzie, jął mi czynić miłosne wyznania. Aliści, gdy ujrzał, że ze wzgardą i sprawiedliwym gniewem na jego plugawe słowa odpowiadam, zaniechał próśb daremnych, któremi, jak sądził wprzód, coś wskóra i chciał siłą niegodziwego postępku dopełnić. Lecz sprawiedliwe nieba, nie ostawiające prawie nigdy bez pomocy szlachetnych intencyj i zamiarów, i mnie w sukurs przyszły, tak, iż bez wielkiego trudu, acz siły moje wątłe były, w przepaść niegodziwca strąciłam, gdzie, sama nie wiem, żywli czy też martwy pozostał. Później z pośpiechem, na jaki tylko fatyga i strach mi pozwalały, uciekłam w głąb tego wąwozu, to jeno na myśli mając, aby się ukryć przed mymi rodzicami i przed tymi, co na poszukiwanie mnie wysłani byli. Nie wiem, ile już miesięcy upłynęło od czasu, gdy z takiem postanowieniem na te pustynie przybyłam. Spotkałam tu pewnego pastucha trzód, do którego za pachołka przystałam. Zabrał mnie z sobą do swej wioski, wpośrodku tych gór leżącej. Od tego czasu służyłam u niego, starając się usilnie, aby cały dzień na polach przepędzać, chciałam bowiem ukryć moje włosy, które w tej godzinie mnie przed wami zdradziły. Aliści wszystkie moje starania i przemyślności na nic się nie zdały. Gospodarz mój odkrył, że nie jestem mężczyzną i zapałał tąż samą żądzą nieprzystojną, co i mój sługa. Ponieważ zasię fortuna, przysparzając biedy, nie zawsze daje środek zaradzenia jej, więc też i ja urwiska w przepaści znaleść nie mogłam, w którebym mogła strącić mego pana tak, jak sługę strąciłam; postanowiłam tedy, że rozumniej będzie ujść od niego i ukryć się wśród tych skał, niż próbować sił moich przewagi i różnych wykrętów. Schroniłam się zatem w tych lasach, szukając miejsca, gdziebym, już bez żadnej przeszkody, wzdychaniami i płaczem mogła niebo błagać, aby mi z pomocą przyszło i z tego manowca wywiodło, albo też pozwoliło życie na tych pustkowiach postradać, tak, iżby na świecie nie pozostało i siadu wspomnienia po tej smutnej nieszczęśnicy, co, bez żadnej z swei strony winy, stała się wielu rozmów materją i niejednej historji osnową, tak w swoim kraju, jak i w krajach sąsiednich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.