Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXIX
KTÓRE MÓWI O WDZIĘCZNEJ SZTUCE I SPOSOBIE, JAKICH UŻYTO, ABY ZAKOCHANEGO RYCERZA SKŁONIĆ DO ZAPRZESTANIA SROGIEJ I DOBROWOLNIE NAZNACZONEJ SOBIE POKUTY

Oto jest, Mości Panowie, prawdziwa historja[1] nieszczęścia mojego. Rozważcie teraz i osądźcie sami, czy użalenia, któreście słyszeli, słowa, które się wam o słuch obiły i łzy, co po moich jagodach spływały, nie miały po temu przyczyny, aby w takiej rodzić się obfitości? Roztrząsnąwszy, jaki jest mego szaleństwa gatunek, sami przyznacie, że każda pociecha jest tu daremna, gdyż ratunku żadnego i być nie może. Proszę was jeno o jedno (a z łatwością możecie tej prośbie zadość uczynić), byście mi wskazali miejsce, gdziebym mogła resztę dni żywota mojego spędzić, bez ciągłej obawy i troski o to, że mnie znajdą ci, którzy mnie szukają. Aczkolwiek wiem, że dla tej miłości, którą moi rodzice dla mnie żywią, byłabym dobrze w domu ich przyjęta, jednak strach mnie oblata na samą myśl, że mogłabym przed ich obliczem stanąć inna, niżby się tego spodziewali. Radniej przekładam na wiecznem wygnaniu pozostać, na zawsze zejść im z oczu, niźli w tych oczach przeczytać myśl, że oblicze moje utraciło już wyraz szlachetnej niewinności, której po córce swej spodziewać się mogli.
Wyrzekłszy te słowa, umilkła. Na jagodach jej zakwitł kraśny rumieniec, jakby na świadectwo tego wyrzutu i wstydu, co go na dnie duszy nosiła. Trzej mężowie, opowieści tej przytomni, byli równie zdumieni jej nieszczęściem, jak i pełni współczucia dla niej. Chocia pleban starał się jaknajśpieszniej ją pocieszyć i radą jej posłużyć, wyprzedził go Kardenio, który, chwytając dzieweczkę za rękę, zawołał: — A więc jesteście, nadobna panienko, piękną Dorotą, jedyną córką bogatego Klenarda? Dorota zdumiała się, usłyszawszy imię ojca swego i ujrzawszy nikczemną postać człeka, co te słowa wymówił (jakeśmy to już powiedzieli, Kardenio bardzo nędznie był przyodziany), przeto doń rzekła: — Kim jesteście, mój przyjacielu, i skąd imię mego ojca znacie? Jeśli sobie dobrze przypominam, nie wymieniłam tego imienia przez cały ciąg opowieści o nieszczęściu mojem.
— Jam jest ów nieszczęsny Kardenio, któremu, jakeście sami rzekli, Luscinda dozgonną poprzysięgła wiarę, jam jest Kardenio, którego nikczemność człeka, co Was do obecnego przywiódł stanu, w takie wtrąciła obieże, że dziś widzicie mnie obszarpanym, nagim, zbytym wszelkiej ludzkiej pociechy i pomocy, a co gorsza i rozumu, jako że już władzę nad nim straciłem, nie licząc owych chwil rzadkich, gdy Bóg mi go z powrotem użycza. Jestem tym, piękna Doroto, co był przytomny, gdy mu Don Ferdynand krzywdę wyrządzał, jestem tym, który słyszał, jak Luscinda wyrzekła „tak“, godząc się zostać jego żoną. Nie miałem już potrzebnego męstwa czekać dłużej, aby dowiedzieć się, jaki skutek będzie miało jej omdlenie i ten list, na łonie znaleziony. Nie stało mi sił, bym mógł tyle nieszczęść odrazu przenieść, opuściłem tedy dom, zostawiając list i prosząc go spodarza, aby go do rąk własnych Luscindy oddał. Później przybyłem na te pustkowia z tym zamiarem, aby tu życie postradać, które od tej pory, jak śmiertelnego wroga, znienawidziłem. Ale los zrządził inaczej, odejmując mi jeno rozum. Może chciał mnie zachować do dnia szczęśliwego spotkania się z Wami. Jeśli prawdą jest, jak zresztą wierzę niezachwianie, to, coście tutaj opowiedzieli, to spodziewać się można, że niebo lepszy kres nieszczęściom naszym ustanowiło, niźlibyśmy się tego oboje spodziewać mogli. Ponieważ Luscinda nie może się stać małżonką Don Ferdynanda, będąc już moją żoną, jak to sama całkiem jawnie objawiła, ani Don Ferdynand jej mężem, jakoże do Was, Doroto, należy, tedy nadzieję tę żywić można, iż niebo zwróci nam to, co naszą jest własnością, w pierwobytnym jej stanie, bez uszczerbku i szwanku. Mamy teraz pociechę, która nie na szaleńczych fantazjach i nie na dalekich się gruntuje nadziejach, dlatego też proszę Was, pani, abyście myśli swoje szlachetne innym powiedli torem, jako i ja uczynię, czekając, aż, z rozkazania fortuny, sprawy nasze lepszy obrót wezmą. Klnę się Wam słowem rycerza i chrześcijanina, że nie opuszczę Was aż do dnia, gdy Don Ferdynand pieczę swoją nad Wami rozciągnie. Jeżeli słusznemi słowy do tego go nie przypędzę, aby uznał, co jest Wam powinien, tedy rycerskie poślę mu wezwanie i na bój go pozwę, mszcząc się za krzywdę, Wam wyrządzoną. Zemstę zaś za osobne moje urazy niebu polecę.
Słowa nieboraka Kardenia w wielkie zadziwienie Dorotę wprawiły. Nie wiedząc sama jak dziękować ma za cnych tych posług gotowość, chciała mu paść do nóg i ucałować je, ale nie pozwolił na to Kardenio.
Pleban odpowiedział za nich oboje; pochwalił Kardenia za jego słuszne słowa, a potem poprosił go i poradził mu, aby z nim razem do jego wioski się udał, gdzie będą się mogli opatrzyć we wszystkie rzeczy, których im brak i zastanowić się nad sposobem odszukania Ferdynanda, odwiedzenia Doroty do domu jej rodziców i nad wszystkiem, co im się stosowne i skuteczne być wyda. Kardenio i Dorota podziękowali plebanowi i z radością przyjęli jego zaproszenie. Balwierz, który wszystkiego pilnie słuchał, milcząc przez cały czas rozmowy, teraz uprzejmemi słowy zaczął się nad tem szerzyć, że i on gotów jest skwapliwie służby swe osobne im ofiarować. Opowiedział im także pokrótce, jaka to przyczyna tutaj ich sprowadziła, którą jest dziwaczne donkichotowe szaleństwo. Właśnie teraz oczekują jego giermka, który na jego poszukiwanie wyruszył. Kardeniowi przemknęło przez myśl wspomnienie sprzeczki, jaką miał z Don Kichotem; opowiedział o niej przytomnym, aliści nie mógł wyjaśnić z jakiego powodu wybuchła. W tej chwili usłyszeli jakiś krzyk i poznali, że jest to głos Sanczo Pansy. Giermek, nie znalazłszy ich tam, gdzie ich pozostawił, przyzywał ich, wrzeszcząc z całej siły. Poszli mu na spotkanie i zapytali o nowiny o Don Kichocie. Sanczo opowiedział, iż znalazł go wychudłego, zmizerowanego, prawie umierającego z głodu i świecącego gołem z pod koszuli ciałem. Wzdychał ciągle do damy swojej Dulcynei, a chocia giermek mówił, że ona mu rozkazuje te pustynie opuścić i do Toboso się udać, gdzie nań oczekiwać będzie, Rycerz Posępnego Oblicza odparł, że postanowił nie ukazywać się przed jej obliczem, dopóki nadzwyczajnych czynów orężnych nie dokona, które go uczynią jej łaski godnym. Wierę, jeśliby tak dalej trwać miało, to zachodzi obawa, że jego pan nigdy się nie stanie cesarzem, chocia stać się nim przyobiecał, ani nawet arcybiskupem, co już jest najmniej z tego, czego spodziewać się można. Niech tedy zważą, co uczynić wypada, aby go stamtąd wydobyć. Pleban odparł Sanczy, aby się nie turbował, gdyż wyciągną go z tej pustyni, tak, iż rad nie rad będzie się musiał udać za nimi, i, obróciwszy się do Doroty i Kardenia, opowiedział im, co umyślił wraz z balwierzem uczynić, aby Don Kichota uleczyć, a przynajmniej nakłonić go do powrotu do domu. Dorota odparła na to, że lepiej niż balwierz będzie umiała udawać panienkę zasmuconą, zwłaszcza, że ma z sobą swoje białogłowskie szatki. Niechajże już jej pozostawią troskę o dobre zmyślenie tego wszystkiego, czego będzie trza, aby do pomyślnego skutku starania ich doprowadzić. Siła ksiąg rycerskich przecie czytała i wie jakim kształtem uciśnione dziewice rycerzy błędnych o fawor ich proszą.
— Tedy — rzekł pleban — nic nam już innego nie trzeba, jak spiesznie rękę do dzieła przyłożyć. Ani chybi fortuna sprzyjać nam musi, gdyż, staliśmy się w jej rękach narzędziem, którem, nadobna panienko i szlachetny młodzieńcze, otworzyła ona wierze je waszej nadziei, nam zaś w osobach waszych zesłała nader upragnioną pomoc. Dorota, nie tracąc czasu po próżnicy, dobyła z swego zawiniątka spódnicę z szacownej materji i mantylę, z pięknego zielonego sukna sporządzoną, a takoż z puzderka, czy też ze skrzynki naszyjnik i inne klejnoty. Przybrała się w to wszystko tak, iż miała pozór bogatej i wielkiej damy. Objaśniła, iż wszystko to, a jeszcze i więcej z rodzicielskiego domu wzięła, by strój ten w razie potrzeby służyć jej mógł. Wszelako do tej pory nie nadarzała się sposobność, aby mieć z niego użytek. Wdzięk jej osobny, nadobność i uroda wręcz w osłupienie ich wprawiły. Od tej chwili jęli poczytywać Don Ferdynanda za człeka o niezbyt bystrem pojęciu i rozumie, skoro mógł on taką pięknością wzgardzić. Ale najbardziej zadziwił się Sanczo Pansa, gdyż zdało mu się (co w samej rzeczy prawdą było), że w całem swojem życiu dotychczas podobnie urodziwej istoty nie widział. Dlatego też zaczął nalegać na plebana, aby ów coprędzej powiedział mu, kim jest ta piękna dama i czego szuka tutaj na tych pustkowiach?
— Ta nadobna pani — rzekł pleban — to ni mniej ni więcej jak prawa, po mieczu i po kądzieli, dziedziczka wielkiego królestwa Mikonikomu. Szuka ona tutaj twego pana, przyjacielu Sanczo, by go prosić o naprawienie krzywd, wyrządzonych jej przez złośliwego olbrzyma. Sława, którą twój pan zdobył, rozeszła się wszędzie, jak ziemia długa i szeroka, zaś odgłos jej dotarł aż do Gwinei, skąd ta wysoka księżniczka właśnie przybywa.
— Szczęsne to są szukania i spotkanie szczęsne! — zawołał Sanczo Pansa. — Oby tylko memu panu udało się zmazać tę nieprawość, naprawić krzywdę i zabić tego kurewskiego bękarta, o którym Wasza Miłość powiada. Uśmierci go, ani chybi, że uśmierci, jeśli tylko go spotka i jeśli ów łajdak znów jakąś niestworą się nie okaże, gdyż, poprawdzie, pan mój nad poczwarami nijakiej władzy niema. Krom innych rzeczy chciałbym prosić Waszą Miłość i o to, byście poradzili memu panu, aby, nie mieszkając, ożenił się z tą księżniczką. Mocno się boję, że znów umyśli stać się arcybiskupem; po ślubie jednakowoż już święceń arcybiskupich nie będzie mógł otrzymać i tak z wielką łatwością k‘temu przyjdzie, że cesarstwo swoje otrzyma, ja zaś pragnienie moje do miłego skutku dowiodę. Wielce nad tem wszystkiem się głowiłem i teraz dowodnie to widzę, iż mało użyteczne by to dla mnie było, gdyby mój pan arcybiskupstwa dostąpił.
Nie wielki ze mnie miałby kościół pożytek, jako że jestem człekiem żonatym. Gdzieżby mnie tam teraz zabiegać o dyspensy, abym mógł otrzymać jakieś beneficja kościelne, co byłoby przytrudne, zważywszy na to, że jestem człekiem, małżonką i dziećmi obarczonym. Owóż cała rzecz teraz na tem się zasadza, by mój pan żartko w stadło pojął oną panienkę, której imieniem nie zwę, ponieważ nie wiem jakie imię nosi.
— Nazywa się — odparł pleban — księżniczka Mikonikomu. Imię to od królestwa Mikonikom poszło, a jasne jest, że i inaczej być nie mogło.
— Wcale nie wątpię, że tak być może — odparł Sanczo — gdyż wielu widziałem takich, co imiona i przezwiska brali od miejsca urodzenia swego, jako to na ten przykład Piotr z Alcala, Juan de Ubeda, Diego z Valladolid; mniemam takoż, że w Gwinei podobny panuje obyczaj i że tamtejsze królowe od swoich królestw się przezywają.
— Ani chybi, że tak być musi — odparł proboszcz — co się zaś małżeństwa twego pana tyczy, to uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy leżało.
Sanczo tak się niepomiernie uradował, że ksiądz zdumiał się jego głupocie, widząc, iż sobie podobne wymysły w fantazji uprządł, co i jego pan, który w samej rzeczy mniemał, że pewnego dnia cesarzem się stanie. Tymczasem Dorota dosiadła już muła plebana, cyrulik zaś założył udaną brodę, z wołowego ogona sporządzoną; potem krzyknęli na Sancza, aby ich prowadził tam, gdzie Don Kichot przebywa, upomniawszy go, by nie mówił, że zna balwierza i plebana, gdyż, jeśli jego pan ma zostać cesarzem, to cała rzecz teraz na tem się zasadza, aby oni wcale poznani nie byli. Dla tej przyczyny Kardenio i proboszcz nie chcieli z nimi iść pospołu, obawiając się, by Don Kichot nie przypomniał sobie o sprzeczce, jaką miał z Kardeniem; przytomność księdza zasię na ten czas wcale potrzebna nie była. Puścili ich przeto przodem, a sami krok za krokiem poszli w ich tropy. Proboszcz nie zapomniał przypomnieć Dorocie, co czynić ma, na co ona odparła, aby się wcale o to nie turbowali, gdyż uczyni wszystko tak, jak tego księgi rycerskie wymagają i jak to opisują.
Uszedłszy trzy ćwierci mili, ujrzeli wśród ostrych skał Don Kichota, który już był się ubrał, ale jeszcze nie uzbroił. Gdy go tylko Dorota ujrzała i gdy Sanczo powiadomił ją, iż jest to Rycerz Posępnego Oblicza, uderzyła biczykiem swego wierzchowca, obok którego kroczył balwierz, mając swą wielką przyprawioną brodę; gdy się już blisko Don Kichota znaleźli, giermek zeskoczył z muła, schwycił Dorotę w ramiona, która, wdzięcznie nóżkę na ziemi postawiwszy, w tem mgnieniu oka przed Don Kichotem na kolana upadła. Nie chciała pozwolić na to, by ją rycerz z ziemi dźwignął i, klęcząc dalej, mówiła.
— Nie wstanę stąd, waleczny i dzielny rycerzu, póki z dobroci i dworności sobie przyrodzonej, nie wyświadczycie mi łaski, która ku jeszcze większej sławie Waszej się obróciwszy, przyniesie także korzyść uciśnionej i najbardziej niepocieszonej na świecie dziewicy. Jeśli dzielność Waszego ramienia idzie w parze z głosem nieśmiertelnej sławy, Waszym udziałem będącej, to jesteście obligowani nieść pomoc nieszczęśnicy, która słuchami o Waszych czynach zwabiona, z dalekich tutaj przybyła krajów, by Was odszukać jako tego, co jej nieszczęściom zabieżyć jest w mocy.
— Ani słówkiem Wam nie odpowiem, piękna pani — odparł Don Kichot — i o sprawach Waszych słuchać wcale nie będę, póki się z ziemi nie dźwigniecie.
— Nie wstanę, rycerzu — rzekła zasmucona panienka — jeśli wprzód Dostojność Wasza nie przyrzeknie wyświadczyć mi łaski, o którą proszę.
— Obiecuję Wam i przyrzekam — odparł Don Kichot — pod tą jednak kondycją, że będę mógł wypełnić to, o co prosicie, nie przyczyniając uszczerbku królowi, ojczyźnie i tej, która trzyma klucze serca i wolności mojej.
— Stanie się to bez szwanku i krzywdy tych, o których mówicie, Miłościwy Panie — odparła uciśniona panienka.
Tymczasem Sanczo zbliżył się do swego pana i rzekł mu cicho do ucha:
— Wasza Miłość może udzielić jej tej łaski, o którą prosi, gdyż błaha to jest rzecz, ot nic prawie! Trzeba jeno zabić jednego plugawego olbrzyma. Ta panienka jest wysoką księżniczką, królową wielkiego państwa Mikonikomu z Etjopji.
— Niechaj się według jej woli stanie — rzekł Don Kichot. — Uczynię to, co uczynić jestem winien i do czego pobudza mnie sumienie, a takoż rycerskiej profesji sprawowanie. I, obracając się do panienki, rzekł:
— Niech Wasza Wysokość się podniesie, gdyż udzielam jej faworu, o który prosi.
— Proszę, aby Wasza Wspaniałość — odparła księżniczka — udał się, nie mieszkając tam, gdzie go powiodę i przyrzekł mi, że nie wstąpi w żadną przygodę, ani żadnego nie podejmie przedsięwzięcia, póki nie weźmie pomsty na tym zdrajcy-olbrzymie, który, przeciw wszelkim boskim i ludzkim prawom, królestwo moje sobie przywłaszczył.
— Rzekłem Wam już, że się godzę — odparł Don Kichot — a Wy, pani, możecie już wygnać z serca melankolję, która was uciska, i nadzieję swoją zemdloną nowemi siłami skrzepić. Przy pomocy Boga i tego mego ramienia wrócicie do swego królestwa i zasiądziecie na tronie a stolcu Waszego starożytnego i wielkiego państwa, ze szkodą i wstydem tych wiarołomców i łajdaków, którzy temu przeszkodzić się będą starali. Co rzekłszy, rękę do dzieła przykładam, gdyż, jak mówią, odwłoka często niebezpieczna bywa!
Uciśniona panienka koniecznie chciała rycerzowi ręce ucałować, lecz Don Kichot, który we wszystkiem był galantem i wielce dwornym kawalerem, wcale na to pozwolić nie chciał. Pomógł jej wstać, i uścisnąwszy ją z wielkim wylaniem i uprzejmością, rozkazał Sanczy, aby natychmiast podał mu zbroję i dojrzał, czy Rossynant dobrze ma dociśnięte popręgi.
Sanczo zdjął zbroję z drzewa, na którem wisiała, niby jakiś łup zdobyczny i, rzuciwszy okiem na brzuch rumaka, w jednem oka mgnieniu nałożył na pana cały rycerski rynsztunek. Don Kichot, widząc się tak uzbrojony, rzekł: — Ruszajmy stąd w imię Boga, aby dopomóc tej wielkiej damie.
Balwierz stał jeszcze na kolanach, wstrzymując się od śmiechu i mając na pieczy swoją brodę, gdyż jeśliby mu ona odpadła, pewnieby swych zamysłów do szczęśliwego nie przywiedli skutku. Widząc, że obietnica już dana została i że Don Kichot z wielką pilnością do wypełnienia jej się gotuje, podniósł się, wziął swoją panią za rękę i z pomocą Don Kichota na muła ją wsadził. Rycerz dosiadł zaraz swego Rossynanta, balwierz rozsiadł się na grzbiecie swego wierzchowca, Sanczo zasię pozostał na nogach. Z tej przyczyny przypomniała mu się znów strata jego siwca, aliści nie brał teraz tego do serca, gdyż zdało mu się, że jego pan jest już na tej drodze, co go prostym szermem do cesarskiego dowiedzie tronu. Ani chybi, ożeni się z tą księżniczką i przynajmniej królem Mikonikomu się stanie.
Jedną rzeczą się tylko turbował: królestwo to leży w ziemi Murzynów, dlatego też ludzie, których mu na wasali dadzą, wszyscy czarni będą. Mimo to znalazł zaraz w swej imaginacji dobry na to środek i rzekł do samego siebie: — Pocóż mam się tem trapić, że wasale moi czarni będą?
Nic innego uczynić mi nie będzie wypadało, jak naładować nimi okręty i sprowadzić ich do Hiszpanji, gdzie będę mógł ich sprzedać, biorąc zapłatę bitemi talarami. Za otrzymane pieniądze kupię sobie jakiś urząd lub tytuł i będę żył bez kłopotu, aż do końca dni moich. Tak się i stanie! Zaliż myślicie, że tu ze ślepcem, albo z jakimś ułomkiem sprawa? Mam ja ci głowę na karku nie od parady i będę umiał sprzedać dziesięć, co mówię, trzydzieści tysięcy lenników, tak jakby orzechy zgryzł. Na mą duszę dokażę tego, przefrymarczę ich wszystkich co do jednego, a choćby byli czarni, jak smoła, będę z nich umiał żółtych i białych zrobić. Chodźcie tu do mnie niebożątka, ha już ssę sobie palec!
Zagłębiwszy się w te przyjemne mrzonki, Sanczo szedł tak zamyślony, że już i o trudach pieszej podróży zapomniał. Proboszcz i Kardenio przypatrywali się temu wszystkiemu zza krzaków, rozmyślając, jakimby tu sposobem z tamtymi się połączyć. Pleban, człek w intencję bogaty, wnet stosowny wykoncypował fortel. Wyjął z futerału nożyce, ostrzygł Kardeniowi brodę, dał mu swój szary kaftan i płaszcz czarny, sam zasię pozostał tylko w pludrach i w kaftanie. Kardenio tak się zmienił i tak niepodobnym się stał do tego, jakim był pierwej, że samby się nie poznał, gdyby się był w zwierciadle przejrzał. Uczyniwszy to, ruszyli naprzód i chocia tamci znacznie się przez ten czas wysforowali, jednak udało im się pierwszym do głównego traktu dobrać, gdyż karcze i kamienie utrudniały drogę jezdnym i nie pozwalały im się naprzód poruszać tak prędko jak pieszym. Wynurzywszy się z gór, znaleźli się na równinie. Zaledwie Don Kichot ukazał się pospołu ze swymi towarzyszami, gdy pleban jął mu się pilnie przyglądać, ten pozór po sobie dając, że go rozpoznać się stara. Wpatrywał się w niego kęs czasu, a później ruszył mu na przeciw z otwartemi ramionami, wołając donośnym głosem: — Witaj zwierciadło rycerstwa błędnego, bądź pozdrowion ziomku mój drogi, Don Kichocie z Manczy, kwiecie i śmietanko szlachty, opiekunie i obrońco uciśnionych, esencjo rycerstwa błędnego! Mówiąc tak, ściskał Don Kichota za lewe kolano. Rycerz nasz, zdziwiony tem, co widzi i słyszy, począł mu się bacznie przypatrywać, wreszcie, poznawszy go, całkiem osłupiał, nie wiedząc jakim sposobem pleban tu się znaleźć mógł. Jął się gramolić z siodła, ale proboszcz z konia zsiąść mu nie pozwolił. Don Kichot rzekł:
— Ach, księże proboszczu, pozwólcie abym zsiadł z Rossynanta, gdyż nie godzi się, aby Wasza Wielebność stał tutaj, podczas gdy ja siedzę na rumaku.
— Nie dopuszczę do tego żadną miarą — odparł pleban. — Niech Wasza Dostojność zostanie na koniu, na którym siedząc, sławnych dokonał przewag i zabłysnął w tak hazardownych przygodach, jakie tylko w naszym wieku mogą być widziane. Ja, człek niegodny, aczkolwiek i ksiądz, zadowolę się jazdą na mule, jeśli który z tych Ichmościów, Waszej Dostojności towarzyszących, wsiąść mi na niego dozwoli. I tak zdawać mi się będzie, że siedzę na Pegazie, albo przynajmniej na sławnej świerzopie, której dosiadał znamienity Maur, Mozaraque. Jak wieść niesie, do dziś dnia leży on w zaczarowaniu w wielkiej pieczarze Zulema, znajdującej się niedaleko Kompluto.[2]
— Nie pomyślałem o tem pierwej, Wasza Wielebność — rzekł Don Kichot — ale tuszę, że Jejmość Księżniczka, przez wzgląd na mnie, rozkaże swemu koniuszemu, aby ustąpił siodła Waszej Rewerencji. Sam może siąść z tyłu, jeśli tylko bydlę ciężar dwóch jeźdźców wytrzyma.
— Mniemam, że dla muła fraszką się to okaże — odparła księżniczka — mój giermek zasię i rozkazu czekać nie będzie, aby swego muła ustąpił. Grzeczny to jest młodzian i pełen dwornych manjer tak, iż nie dopuści, aby osoba duchowna szła piechotą, skoro jechać może.
— W samej rzeczy! — rzekł balwierz i, zeskoczywszy na ziemię, ofiarował księdzu siodło. Pleban wsiadł, nie dając się prosić zbytnio. Nieszczęście chciało, że gdy balwierz chciał się z tyłu na grzbiecie muła usadowić, muł, który był z najmu (to wystarczy, aby wiedzieć, że zbyt zacnym być nie musiał), podniósł do góry zadnie nogi i tak dwa razy pięknie zadem w powietrze rzucił, że gdyby kopyta trafiły balwierza w brzuch albo w głowę, ów przekląłby napewno całą wyprawę, która na poszukiwanie Don Kichota przedsięwzięta została. Tem niemniej balwierz wielkiego wstrząsu doznał i padł jak długi na ziemię, zapominając całkiem o swej brodzie, która mu w tym czasie odpadła. Gdy spostrzegł, że mu się oderwała, nie znalazł innego sposobu, żeby się nie wydać, tylko obie ręce przyłożył do gęby i żalił się w głos, że ma szczęki pogruchotane. — Zaprawdę — zawołał Don Kichot, widząc spory pęk kłaków z tej brody, odpadłej bez krwi najmniejszego rozlania i leżącej zdała od giermka — a to co znów za wielkie dziwo? Rzecby można, że oddzielono mu brodę od podbródka, jednem pociągnięciem brzytwy. Pleban widząc, iż jego zmyślne wybiegi bliskie są odkrycia, puścił się co tchu, aby podnieść brodę; później zbliżył się do rozciągniętego na ziemi mistrza Mikołaja, który nie przestawał żalić się i wrzeszczeć, wziął go za głowę, przytulił do swoich piersi i jął mruczyć nad nim jakieś słowa, które, według niego, miały mieć moc zażegnania czy też czarodziejstwa, stosowanego na przywrócenie brody. Przylepiwszy mu ją z powrotem do twarzy, odstąpił na stronę, a balwierz przedstawił się oczom przytomnym tak samo zdrów i brodaty, jakim był przedtem. Don Kichot zdumiał się niepomiernie i poprosił plebana, aby z łaski swojej nauczył go tego czarodziejstwa, gdyż nie wątpił, że cnota zaklęcia dalej się rozciąga, niż do bród przyprawiania. Niepodobna przecież, aby w miejscu, gdzie broda oderwana została, ciało nie miało być urażone i poranione.
Ponieważ wszystko się zagoiło, więc znak to niechybny, że zaklęcie owo zdatne jest nietylko do bród przywracania.
— W samej rzeczy jest tak — odparł pleban i przyrzekł, że przy pierwszej okazji czarodziejstwa tego go nauczy.
Ułożyli, aby ksiądz wsiadł na muła i aby, co czas pewien, wszyscy trzej się zmieniali, dosiadając z kolei bydlęcia, dopóki nie przybędą do pobliskiej karczmy, która o dwie mile stamtąd się znajdowała.
Gdy wszyscy troje, to jest Don Kichot, pleban i księżniczka siedzieli już na siodłach (balwierz, Kardenio i Sanczo Pansa mieli iść piechotą) Rycerz Posępnego Oblicza rzekł do Doroty tym kształtem:
— Niech Wasza Wysokość raczy nas teraz prowadzić, gdzie jej się podoba.
Nim księżniczka odpowiedzieć zdołała, licencjat spytał:
— Do którego to królestwa jechać teraz macie wolę, księżniczko? Tuszę, iż do Mikonikomu chyba? Albo tak jest, albo też ja mało się znam na królestwach.
Dorota, wiedząc dobrze w czem rzecz, zrozumiała, że przytaknąć trzeba, rzekła tedy:
— Tak, księże proboszczu, tam właśnie dążyć zamierzam.
— Jeśli tak jest — rzecze pleban — trzeba będzie przejechać przez naszą wieś. Stamtąd Wasza Wysokość obierze drogę na Kartagenę, gdzie wsiądzie na okręt. Jeśli wiatry płużyć będą, a morze nawałności nie wywrze, po dziewięciu latach podróży staniecie nad brzegami wielkiego jeziora Meona, to jest rzec chciałem, Meotides, które odległe jest o sto dni drogi od królestwa Waszej Wysokości.
— Wasza Miłość jest w błędzie — odparła księżniczka. — Jeszcze dwa roki nie minęły, jakem stamtąd wyjechała, a chociaż wiatry w czasie mojej podróży zbyt pomyślne nie były, mimo wszystkich przeciwności, dotarłam tutaj, gdzie doznałam szczęścia, którego tak bardzo pragnęłam: ujrzałam pana Don Kichota z Manczy. Zaledwie nogę na hiszpańskim postawiłam lądzie, zaraz wieści o nim do mych uszu doszły. Zagrzało mnie to do szukania go, abym się mogła jego opiece poruczyć i słuszną mą sprawę dzielności jego niezwyciężonego ramienia powierzyć.
— Ach, księżniczko — zawołał Don Kichot — połóżcie już kres tym hołdom. Nienawistny jestem wszelkim pochlebstwom, a chocia to, co Wasza Dostojność mówi, do pustych chwalb nie należy, wszakoż uszy moje do słuchania podobnych słów nie nawykły. W tem mogę upewnić jeno Waszą Wysokość, że owo męstwo (a nie będę tu wchodził w moje walory i roztrząsał, ile dzielności we mnie żywię) oddam na usługi Wasze i że ostatnią kroplę krwi wytoczę. Ale nie widzi mi się rzecz potrzebna teraz to rozbierać, odkładając przeto wszystko do stosownej pory, niech mi się godzi zapytać księdza plebana, co go przywiodło w te strony? Zdumiałem się, widząc go tu samego, bez orszaku sług, a przytem w szatkach wiatrem podszytych.
— Odpowiem Wam na to pokrótce, panie — rzekł pleban. — Musi Wasza Miłość wiedzieć, panie Don Kichocie, że pospołu z naszym przyjacielem, balwierzem, mistrzem Mikołajem, wybrałem się do Sevilli, aby odebrać pieniądze, przesłane mi przez jednego krewniaka, który już przed kilku laty do Indjej wyjechał. Kwota to nie bagatelna, około sześćdziesięciu tysięcy piastrów wynosząca. Każda moneta z zacnego złota, bez przymieszki podlejszego kruszcu! Przechodząc wczora przez te pustkowia, natknęliśmy się na czterech łotrzyków, którzy nas ze wszystkiego obdarli, nie oszczędzając nawet brody tak, iż cyrulik musiał sobie fałszywą przyprawić. Tego zaś młodzieńca (tutaj pleban na Kardenia wskazał) zostawili w tym stanie, w jakim go matka na świat wydała. Chodzą tu słuchy, że ci, co nas tak obłuskali, są galernikami, uwolnionymi przez jakiegoś człeka tak dzielnego, że odbił ich z kajdan, mimo oporu straży i komisarza. Ani chybi, musi być to człek na umyśle pomieszany albo też taki sam z niego łotr, jak i każdy z tamtych. Mniemam, jednem słowem, że to szkaradnik jakiś, czci i sumienia pozbawion, skoro puścił wilka między owce, lisa między kury, zaś trutnia do miodu. Chciał on prawa pogwałcić, powstać przeciwko prawemu swemu panu-królowi, chciał pozbawić galery tych rąk i nóg, co im przydają biegu, wprawić w zamieszanie Świętą Hermandadę, która od lat już w błogim spokoju trwała, pragnął tedy, w zrachowanej sumie, popełnić czyn na zgubę duszy swojej, nie przysparzając przez to ciału swemu nijakiego profitu. (Sanczo opowiedział był już balwierzowi i plebanowi przygodę z galernikami, w której Don Kichot tak wielką sławą się okrył). Proboszcz teraz szeroce się nad tem wszystkiem rozwodził, chcąc wymiarkować, co uczyni albo powie Don Kichot, który za każdym słowem mienił się na twarzy i nie śmiał wyznać, że to on był wybawicielem tych poczciwców. — Ci niegodziwce właśnie — ciągnął dalej pleban — tak nas obłupili. Niech Bóg w łasce swojej najwyższej przebaczy temu, który nie dopuścił, aby zasłużona ich spotkała kara!




  1. Menendez y Pelayo wykazał, że historja Doroty jest przeróbką historji o „Felice y Felismena“ Jorge de Montemayor, który znów zapożyczył się od renesansowego autora włoskiego, Bandella (Nowela p. t.: „Niccola innamorata li Lattanzio va a servirlo vestita da paggio e dopo molti casi seco si marita, e ció che ad suo fratello awenne“). Jorge de Montemayor pomieścił historję „Felice y Felismena“ w swym słynnym romansie pasterskim „La Diana“. W romansie tym, po raz pierwszy, w literaturze hiszpańskiej występują kobiety, przebrane za mężczyzn. Ten wynalazek stał się wkrótce modą. Nadużywał go Cervantes (Las dos doncellas) i pisarze dramatyczni: Tirso de Molina, Lope de Vega i inni.
    „Proceso de Lope de Vega por libellos contra unos comicos“, ogłoszony drukiem w 1901 roku, dowodzi, że dzieje Don Ferdynanda i Doroty były wzorowane na historji miłosnej Lopego i Heleny Osorio. Cervantes nieraz dokuczał Lopemu złośliwemi docinkami. W pierwszej części „Don Kichota“ (kap. XLVIII) pleban wyraża się niepochlebnie o modnych komedjach. Do Lopego odnoszą się także słowa przedmowy, drwiące ze zwyczaju erudycyjnych cytat.
    Ponieważ ta waśń literacka była ogólnie znana, więc też „fałszywego“ Don Kichota przypisywano jakiemuś stronnikowi Lopego. Podejrzewano nawet, że Avellanedą jest sam Lope de Vega.
  2. Wzgórza na południe od Alcala de Henares. U ich stóp rozciąga się szeroka dolina, gdzie wznosiło się starożytne Complutum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.