Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XI
CO SIĘ PRZYTRAFIŁO DON KICHOTOWI Z PASTERZAMI

Pasterze przyjęli Don Kichota z otwartemi ramionami; Sanczo, pomieściwszy Rossynanta i osła, jak tylko mógł najlepiej, pobiegł w tę stronę, skąd go dochodziła woń koziny, pieczonej w kociołku nad ogniem. Chciał się upewnić, czy mięsiwo już tak dalece upieczone jest, aby z kociołka prosto do brzucha pójść mogło; musiał jednak powstrzymać swoje rozesłała na ziemi skóry baranie i, tak ów swój wiejski stół szybko narychtowawszy, zaczęło jeść z oznakami głębokiego ukontentowania.
Sześciu pasterzy, zamieszkujących szałas, ległe na ziemi wokół skór, zapraszając bez zbytnich ceremonij Don Kichota, aby siadł na wywróconym korycie. Don Kichot spoczął, Sanczo zaś stanął tuż za nim, aby mu usługiwać i podawać mu napój z rogowego kubka.
Jego pan, spojrzawszy nań, rzekł: — Pragnąc, abyś się przekonał, przyjacielu Sanczo, ile dobrego zasady błędnego rycerza w sobie zawierają, i jak ludzie, profesję tę sprawujący, winni być n -świście estymowani, pozwalam ci, abyś zasiadł tutaj obok mnie, w towarzystwie tych poczciwców i aby, aczkolwiek twoim panem jestem, nie było między nami nijakiej różnicy: będziesz jadł z tej samej misy i pił z tej samej czary, co ja. Rycerstwo błędne podobne jest do miłości, która wszystkie stany równa.
— Wielki dank Panu składam — odparł Sanczo — ale chciałem rzec, że gdy mam już coś do jedzenia, tedy mogę jeść równie dobrze, stojąc na nogach i będąc sam, jak gdybym po prawicy cysarza zasiadał. Prawdę rzekłszy, bardziej mi smakuje kromka razowca z cebulą, zjedzona w kącie bez zbytnich ceregieli i przymusów, niż najpyszniejsze koguty indyjskie u stołu, za którym siedząc, musiałbym żuć bardzo powoli, pić mało, co chwila gębę obcierać, nie kichać, nie chrząkać i innych rzeczy, kiedy mi przyjdzie ochota, nie czynić; chocia łatwie folgować wszystkim potrzebom mogę, gdy jestem sam i swobodny. Raczcie tedy te zaszczyty i łaski, jakiemi mnie obdarza«c, jako człeka na urząd rycerski wysadzonego, zamienić na rzeczy, które mi więcej profitu przyniosą, tamtych zaś, już otrzymanych, zrzekam się. od dziś aż do końca świata.
Pasterze, nie rozumiejąc nic z tego rycerskiego szwargotu, jedli w milczeniu i patrzyli z pod oka na swych gości, którzy z wielkim apetytem pożerali kawały mięsa tak duże, jak pięści?
Gdy już mięsne danie zjedzone zostało, pasterze położyli na skórach baranich na wety kupę suchych żołędzi, zoiędzi i pomieszali je z serem tak twardym, jak kamień. Róg tymczasem nie odpoczywał, krążąc dokoła, raz pełny, raz znów pusty, tak, iż zdało się, że jedne z dwóch skór koźlich, winem napełnionych, wkrótce opróżniony zostanie.
Don Kichot, dobrze swój brzuch naładowawszy, wziął w garść pełno żołędzi i, przyglądając im się pilnie, zaczął mówić w te słowa[1]:
— Szczęśliwy opoko i wieku szczęśliwy, którymi starcy miano złotego nadali, nie dla tej racji, aby złoto (które w naszym wieku tak znaczną cieszy się estymą) można było zdobywać bez trudu, lecz przeto, że ci, którzy wówczas żyli, nie znali, co znaczą słowa: moje i twoje. W tych świętych czasach wszystkie dobra wspólne były i człekowi, troszczącemu się o środki do życia, dość było rękę wyciągnąć ku rozłożystym gałęziom, które dobrotliwie zapraszały, aby zrywać z nich słodkie i soczyste owoce. Jasne strumyczki i rzeki rwące dostarczały wielkiej obfitości wonnych i przeźroczych wód. W szczelinach skał i dziuplach drzew pracowite a zabiegliwe pszczółki zakładały swoje rzeczypospolite, ofiarując każdemu piękne zbiory swego słodkiego trudu. Drzewa korkowe zrzucały uprzejmie na ziemię kawałki lekkiej i szerokiej kory, którą zaczęto pokrywać domy, stojące na palach. Schrony te zabezpieczać miały jeno od niebios niełaskawości. Wszystko, ach wszystko tchnęło wówczas spokojem, przyjaźnią i zgodą. Jeszcze ciężki lemiesz pługa nie śmiał krajać świętych wnętrzności matki naszej, ziemi, która bez nijakiego przymusu ze swego bujnego i szerokiego łona wywodziła płody, służące do utrzymania, i nakarmienia; dzieci, co, ją wówczas posiadały tylko dla siebie. W on czas niewinne i piękne pastereczki biegały po dolinkach i górach, mając włosy we wstęgi splecione i tyle tylko ciała kryjąc odzieniem, ile tego przyzwoitość i statek wymagał. Ozdoby ich inne były, niż samów dzisiejszych stroje, które piękne i wspaniałe się wydają, przez one tyryjskie purpury a jedwabie strzępione i na tysiąc kształtów układane. W liściach łopianu i bluszczu girlandach równie wspaniale i pięknie wyglądały, jak nasze dzisiejsze kortezanki, hołdujące wymyślnym i dziwacznym wynalazkom, które próżniactwo na myśl przywodzi. Tkliwe duszy uczucia prosto a szczerze się wyrażały, w tej formie, w jakiej na świat przyszły, nie szukając w zmyślonych słówkach ozdoby dla siebie. Oszustwo, złość i obłuda nie bruździły niewinności i prawdzie. Sprawiedliwość nie wyszłe ze swej kluby, nie wiedły jej na szwank fortele i sztuczki, ku prywatnym profitom i względom nakłonione, które dziś tak ja prześladują, I w tak niskiej cenie ją mają.
Młode niewinne dziewczątka biegały, jak już rzekłem, wszędzie same, będąc paniami swej woli i nie lękając się, aby czyjaś rozkiełznana swoboda, albo laścivia miała uszczerbek ich dziewictwu zadać.
Nikt na nie nie dybał, a ich zgubą jeno wówczas się rodziła, gdy własnym chuciom folgować chciały... Teraz zaś w tych czasach zepsutych ani jedna bezpieczną być nie może, choćby ją zamknięto do labiryntu, jak ów labirynt Krety, gdyż przez szpary i szczeliny, z powietrza prosto, śpiesząc się skwapliwie, wciska się zaraza rozpasty i srogą rzeź sprawia nad ich panieństwem i przystojnością. A gdy zdrożności i szkaradzieństwa wciąż na siłach wzrastały, ustanowiono z biegiem czasu zakon rycerstwa błędnego, aby bronić czci dziewic, nieść pomoc wdowom, ochraniać sieroty i nieszczęśliwych. Trzeba wam wiedzieć, bracia możni pasterze, że ja do tego zakonu należę. Dziękuję wam, żeście mi i memu giermkowi tak serdeczną gościnę zgotowali, choć bowiem z prawa przyrodzonego to wynika, że każdy człek winien mieć rycerzy błędnych w należytej czci i zachowaniu — wy, o tej powinności wcale nie wiedząc, przyjęliście mnie jednak otwartem sercem. Słuszną więc jest rzeczą, że z najlepszą wolą, na jaką mnie tylko stać, faworom moim za uprzejmość waszą zapłacę.
Nasz rycerz wypowiedział tę orację jednym tchem, patrząc na żołędzie, które mu podano, a które mu na pamięć wiek złoty przywiodły. Niezbyt potrzebną tę przemowę, dając folgę swojej fantazji, obrócił do pasterzy, którzy, nie pisnąwszy ani słówka, słuchali z rozdziawionemi gębami. Sanczo także się nie odezwał, jeno gryzł żołędzie i co raz zaglądał do zawieszonego na gałęzi bukłaka, w którym się wino chłodziło.
Don Kichot mówił i mówił przez cały ciąg wieczerzy, przy końcu której jeden z pasterzy rzekł:
— Abyście, Panie rycerzu, naprawdę rzec mogli, że przyjęliśmy Was tak godnie, jak to tylko w naszej mocy leżało, chcemy Wam teraz sprawić ukontentowanie i rozweselić trochę; Jeden z towarzyszy, który tutaj wkrótce przybędzie, uraczy Was swoim śpiewem. Jest to młody pasterz, bardzo uczony i bardzo zakochany; umie on czytać i pisać, a na skrzypcach tak pięknie gra, że prawdziwa rozkosz go słuchać.
Wkrótce nadszedł grajek, młody chłopak, około dwudziestu lat liczący, a na gębie bardzo wdzięczny. Towarzysze zapytali go, czy już wieczerzał; gdy odpowiedział, że tak, ów pasterz, który rozmawiał przed chwilą z Don Kichotem, rzekł:
— A więc teraz, mój Antosiu, musisz nam sprawić uciechę i zaśpiewać trochę, aby nasz pan gość wiedział, że w górach i lasach także i muzyce się hołduje. Opowiadaliśmy mu o twoich zaletach i obiecaliśmy, że sam je mu na jaśnię podasz, aby nas snadnie za łgarzy nie wziął. Proszę cię usilnie, abyś zaśpiewał nam romanco twej miłości, ułożony przez twego wuja — księdza, ów romans, co to we wsi powszechny aplauz zyskał.
— Zaśpiewem chętnie — odparł młody pastuszek i, nie dając się zbytnio prosić, usiadł na pniu dębowem, naciągając strunę i po chwili z wielkim wdzikiem zanucił:

Ja wiem, Olallo, że mnie ubóstwiasz,
Chociaż mi o tem nie powiedziałaś,
Nie powiedziałaś nawet oczyma,
Niememi usty miłości twej.[2]


Wiem, że nie zbywa ci na mądrości,
Wiem także o tem, że kochasz mnie.
Miłość, co żar swój wyrazić zdolna,
Nigdy nieszczęsną nie jest miłością.

I chociaż nieraz, moja Olallo,
Jawnie dawałaś mi do poznania,
Że dusza twoja, jak bronz, jest twarda,
A twoje białe łono, jak skała,

To jednak mimo twojej odmowy,
Którą dziewczęca skromność dyktuje,
Nieraz nadzieja mi odsłaniała
Rąbek swej szaty, zielonej wiecznie.

Na moje wargi cisną się słowa
Wiary, co jeszcze nie przywołana,
Zginąć nie mogła, choć też nie może
Kwitnąć, gdy brak jej zachęty słowa.

Jeśli miłości prawa są dworne,
To z twej miłości wnosić wypada,
Że me pragnienia dojdą do kresu,
W myśli oddawna upragnionego.

Jeśli usługi, starania tkliwe
Mogą zjednywać serca łaskawość
Każda z tych usług, które oddałem,
Musiała zwiększyć nadzieję moją!

Gdybyś patrzyła z większą uwagą,
Nieraz, Olallo, jużbyś spostrzegła,
Że w poniedziałek chodzę ubrany
W najlepsze swoje szaty niedzielne.

Ponieważ miłość i strój ozdobny
Zwykłe są kroczyć tą samą drogą,
Więc też pragnąłem, by w twoich oczach
Pięknym i dwornym wydać się wielce.


Dla ciebie, miła, rzuciłem taniec,
Wzgardziłem śpiewem przy lutni drżącej,
Którą słyszałaś o późnej porze,
Lub wśród rannego kogutów piania.

Nie będę liczył hołdów i pochwał,
Piękności twojej składanych w darze,
Które, choć samą prawdę mówiły,
Srogi gniew dziewcząt ściągnęły na mnie.

Raz mi Teresa Bezzacol rzekła,
Będąc przytomna, gdym sławił cię,
„Ten sobie myśli, że czci anioła,
A jeno brzydką małpę uwielbia.

Ślicznie dziękuję Za takie fiołki,
Fałszywe kosy i róż na twarzy,
Za wszystkie sztuczki wrzkomej piękności,
Co samą miłość oszukać mogą“.

Zadałem kłamstwo oszczerczym słowom,
Wówczas jej gaszek wstawił się za nią,
Wyzwał mnie... później wiesz, co się stało,
Com ja uczynił i co on uczynił.

Miłość w mem sercu nie jest oszustwem,
Nie chcę twej cnoty wieść na osławę,
Ani cię moją czynić kochanką
Zamysły moje są bardziej prawe.

Kościół ma świętych więzów ogniwa,
Więzów tak gładkich, jak nić jedwabiu;
Pod słodkie jarzmo poddaj swą głowę,
Ujrzysz, że chętnie ja poddam swoją.

Jeśli nie zechcesz — przysięgam tobie
Na Najświętszego ze wszystkich Świętych,
Że chyba poto z tych odbiegę,
By włożyć na się suknię zakonną.


Gdy pastuszek skończył, Don Kichot poprosił go, aby jeszcze coś zaśpiewał, ale Sanczo, który miał większą ochotę spać, niż piosenek słuchać, sprzeciwił się temu, mówiąc do swego pana:

— Czas byłby już najwyższy, gdzieś się na nocleg przytulić i stosowne miejsce sobie upatrzyć, gdyż ci ludzie, cały dzień ciężko pracujący, nie mogą przecie nocy na śpiewie trawić.
— Rozumiem cię, mój Sanczo, — odparł Don Kichot. — Tak tęgo łykałeś sobie z bukłaka, że teraz bardziej snu, niż muzyki ci potrzeba.
— Chwała Bogu, proszę pana, wszyscyśmy łykali i nikt się nie wzdragał — rzekł Sanczo.
— Nie będę w tem z tobą sporu trzymał — odparł Don Kichot. — A teraz legnij sobie, gdzie chcesz, ja zaś czuwać będę, gdyż ludziom takim, jak ja, czuwanie bardziej, niż sen przystoi. Ale wprzód mi ucho opatrz, gdyż, dailipan, więcej mi dokucza, niż myślałem.
Sanczo chciał spełnić polecenie, ale jeden z pasterzy, ujrzawszy ranę, rzekł do Don Kichota, by się o nią nie turbował, gdyż ją zaraz zagoi. Nazbierał trochę liści rozmarynowych, których w tem miejscu była wielka obfitość, posiekał je, domieszał do nich trochę soli i przyłożył je do ucha, upewniając, iż innego plastru rycerz już potrzebować nie będzie — jakoż całkiem się to sprawdziło.




  1. Jest to nieco humorystyczna, aczkolwiek szczera, gloryfikacja złotego wieku, będącego przeciwieństwem smutnych czasów Don Kichota. Przypomina nam tradycyjne i konwencjonalne pochwały Owidjusza (Metam. I. 105). Wergiljusza (Georg. I) oraz Tassa (chór! w pierwszym akcie l‘Aminta: „O bella eta dell‘oro“).
  2. W tym śpiewie pastuszym nie ma fałszywego idealizmu poezji bukolicznej, tyle razy wyszydzanej przez Cervantesa, który jednak był autorem Galatei. Szyderstwo to rozbrzmiewa najsilniej w „Coloquio de los perros“.
    W oryginale wiersz biały:

    Yo sé Olalla que me ádoras
    Puesto que no me lo has dicho,
    Ni aun eon los ojos siguiera,
    Mudos lenguos de amorios“.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.