Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM LV
O NIEKTÓRYCH PRZYTRAFIENIACH, CO SIĘ PODCZAS DROGI SANCZO PANSY ZDARZYŁY

Sanczo, straciwszy wiele czasu na rozmowie z Rikotem, nie mógł już tegoż dnia odjechać do książęcego zamku. Noc go zaskoczyła w drodze, o pół mili od zamku. Noc ta była ze wszystkiem mroczna i zachmurzona. Sanczo zbytnio się nie turbował, gdyż pora letnia była. Ujechał na bok z traktu, aby dnia się doczekać. Zły i twardy jego los zdarzył, że szukając wygodnego legowiska, wpadł, pospołu z osłem, w głęboką i czarną jamę, znajdującą się pośród ruder. Nieborak, upadając, polecił się z całego serca Bogu, bowiem mniemał, że bez zatrzymania na samo dno piekieł spadnie. Przecie się tak nie stało, gdyż, na głębokości trzech sążni, osioł już grunt namacał, zaś Sanczo żadnego szwanku nie poniósł. Pomacał się po całem ciele i oddech wstrzymał, chcąc doświadczyć, jeżeli nie był skaleczony. Atoli, czując się całym i we wszystkich członkach zdrowym, jął wysławiać Boga za miłosierdzie, jakie mu uczynił, bo rozumiał, że na kawałki rozpaść się może. Dotknął rękami ścian tego dołu, aby doświadczyć, czy uda mu się stamtąd wydobyć, bez niczyjej pomocy, ale znalazł je gładkie i spadziste, bez żadnego występu.
Wielce się z tego zasmucił, osobliwie kiedy osioł zaczął ubolewać żałosnym i słabym rykiem. Niema się czemu dziwować, bowiem biedne bydlę miało słuszną przyczynę użalania się, znalazłszy się w etanie smutnym nad wyraz.
— Ach — zawołał wówczas Sanczo Pansa — jakież to niespodziane przypadki zdarzają się tym, co żyją na tym świecie omylnym! Któżby rzekł, iż ten, kto wczoraj jeszcze zasiadał na krześle gubernatora wyspy, rozkazywał sługom i hołdownikom, dzisiaj ujrzy się za żywa zakopany w jamie i pomocy wszelkiej pozbawiony. Pomrzemy tutaj z głodu, ja i mój osioł, jeżeli już i prędzej żywota nie damy, on z potłuczenia, a ja z frasunku i ze strapienia. Gdybym przynajmniej był tak szczęśliwy, jak mój pan Don Kichot, wówczas, gdy się spuścił do jaskini czarownika Montesinosa. Znalazł tam osoby, co go przyjęły wdzięcznie i lepiej niźliby się to stało w jego własnym domu; czekał już nań stół nakryty i łoże usłane. Miał tam miłe i cudne widzenia, tymczasem ja ujrzę tutaj tylko ropuchy, żmije i węże. Ha, ja nieszczęsny! Do czegóż to przywiodły mnie moje głupie zapędzenia! Wydobędą z tej jamy moje kości, kiedy się już niebu podoba, że na ich ślad trafią, moje kości, powiadam, czyściuchne, bielutkie i obrane z ciała, a takoż i kości mego osła. W ten sposób poznają, kim byliśmy, przynajmniej dorozumieją się tego ci, co słyszeli, że Sanczo nigdy nie rozstawał się z swym osłem, zaś osioł z Sanczą. O my nieszczęśni! Dlaczegóż przeciwny los nie pozwala nam umierać we wsi, między swymi! Gdyby już nieszczęściu naszemu zabieżyć nie można było, przynajmniej znaleźlibyśmy ludzi, coby nam pożałowania nie skąpili i zamknęli nam oczy w ostatniej naszego życia godzinie.
— O drogi przyjacielu i towarzyszu mój wierny! Jakże ci źle odpłaciłem za służby twoje! Przebacz mi i proś fortunę, najgoręcej, jak tylko możesz, aby nas dobyła z tego niezmiernego utrapienia, w którem pospołu się znajdujemy. Przyrzekam, że ci łeb wawrzynami uwieńczę, abyś wyglądał jak poeta laureat, a takoż że dam ci podwójną porcję owsa.[1]
Tak lamentował poczciwy Sanczo. Jego osioł słuchał pilnie tego wszystkiego, nie odpowiadając ani słowa, takie było bowiem strapienie i ból, które nieborak odczuwał. Całą noc na próżnych użaleniach i lamentach straciwszy, ujrzeli wreszcie światło dnia. Wówczas Sanczo przekonał się, że całkiem niepodobna jest wyleść z tej studni, bez pomocy czyjejś. Jął więc znów utyskiwać i wołać na wszystek głos, aby go ktoś usłyszał. Ale wszystkie te krzyki przepadały w pustkowiu, bowiem w tej okolicy nie było żywej duszy. Rozumiał się już martwy i pogrzebiony na wieki. Osioł leżał z mordą opuszczoną. Sanczo tyle dokazał, że go podniósł na nogi. Siwiec z wielką trudnością na nich się utrzymywał. Giermek dobył z sakiew, które pospołu z nim do jamy wpadły, kromkę chleba, aby ją dać osłu. Osłu chleb posmakował, zaś jego pan rzekł:
— Przy chlebie wszystkie nieszczęścia są znośne!
Nagle po jednej stronie jamy odkrył dziurę tak sporą, że człek schylony, ścieśniwszy się, mógł przez nią przeleść. Sanczo na czworakach wlazł tam i ujrzał, że otwór był dość szeroki od wewnątrz. Dobrze to mógł zważyć, gdyż przez to, co dachem nazwaćby było można, przenikały promienie słońca, całą dziurę oświetlając. Ujrzał takoż, że wykrot wydłużał się i rozszerzał, łącząc się z inną jakąś rozpadliną. Sanczo powrócił do swego osła i kamieniem jął ryć i grzebać ziemię koło dziury, tak iż wkrótce powstał otwór zdatny do pomieszczenia osła. Wziąwszy swego siwca za postronek, jął Sanczo posuwać się naprzód, w wnętrzu tej grotv, chcąc doświadczyć, czy nie znajdzie jakiegoś wyjścia na świat. Szedł tak, w ciężkim strachu pośród ciemności, które czasem ustępowały nikłemu światłu dnia. „Niech Bóg wszechmocny mi dopomoże — mówił do siebie. To przytrafienie nieszczęsne byłoby przygodą naschwał dla mego pana Don Kichota. Ani chybi poczytałby zaraz te jamy i doły, pełne nieprzeniknionego mroku, za ogrody, pełne kwiatów i za pałace Galiana.[2] Mniemałby — powiadam — że z tego ciemnego więzienia wychynie odrazu na ukwieconą łąkę. Ale mnie, nieszczęśnikowi, pozbawionemu męstwa i przyrodzonej bystrości umysłu, zdawa się, że pod memi nogami ziemia się rozstępuje, otwierając jeszcze większą niż za pierwszym razem przepaść, która mnie całego pochłonie. „Witam cię nieszczęście, jeśli samo przychodzisz“. Żaląc się tą modłą i w takich myślach ponurzony, przeszedł już, jak mu się zdało, dobre pół mili, aż wreszcie ujrzał nikłe światło, światło dnia, które z wierzchu gdzieś przenikało. Było to jawną oznaką, że ów korytarz, co był dlań drogą do innego świata, gdzieś swój otwór znajduje.
Tutaj Cyd Hamet pozostawia Sanczę i wraca do Don Kichota. Nasz dzielny rycerz, z równą niecierpliwością jak i ukontentowaniem, czekał dnia spotyczki z tym, co osławił cześć córki pani Rodriguez, wierząc niezachwianie, że, dzięki jego osobnemu męstwu, naprawiony zostanie błąd i krzywda, jej wyrządzona. Owóż gdy wyjechał któregoś dnia w pole, dla wprawienia się do zwrotności i biegłości w rycerskiej zabawie, których dowody miał złożyć nazajutrz w pojedynku, zdarzyło się, że gdy Rossynanta na wyskok puścił, ten przedniemi nogami zawisł nad przepaścistym dołem. Gdyby Don Kichot ze wszystkich sił cugli nie zawściągnął, ani chybi musieliby wpaść do jamy, Jednak, mocnem mundsztuka targnieniem, sprawił to, że nie wpadli. Zbliżywszy się później do jamy, zważył jej głębokość, nie zsiadając z konia. Gdy tak wdół spoglądał, usłyszał nagle głośne krzyki, z wnętrza dołu dochodzące, i te słowa rozróżnił: „Hej, czy tam w górze jest jaka dusza chrześcijańska, co mnie słyszy, albo może jakiś rycerz miłosierny, co się zmiękczy litością dla mnie, grzesznika, żywcem tu pogrzebionego, nieszczęśliwego rządcy, co sam sobą rządzie nie umie!
Don Kichotowi zdało się, że słyszy głos Sanczy, z czego wielkie zadziwienie odniósł. Potem jął wołać ze wszystkiej siły:
— Kto tam w dole tak się żali i utyskuje?
— A któż ma być — brzmiał respons — jeżeli nie nieszczęsny Sanczo Pansa, co z wyroku przeciwnego losu swego i dla swych grzechów został gubernatorem wyspy Baratarja, Sanczo Pansa, dawny giermek znamienitego rycerza Don Kichota z Manczy.
Don Kichot, usłyszawszy to, jeszcze bardziej się zadziwił i pomieszał, bowiem przyszło mu na myśl, że banczo Pansa snać już umarł i że jego dusza tam w dole czyśćcową pokutę odprawia.
W tem uprzedzeniu będąc, zawołał:
— Zaklinam cię na wszystko, na co jako katolik i chrześcijanin zakląć cię mogę, abyś mi rzekł, kim jesteś. Jeżeliś duszą w czyśćcu będącą, rzeknij mi, co chcesz, abym dla cię uczynił. Powołaniem mojem jest dawać wspór potrzebującym i dźwigać uciśnionych, tedy chciałbym dopomóc udręczonym na tamtym świecie, co sobie sami przyjść z pomocą nie są zdolni.
— W tym wypadku — odparł głos z pod ziemi — musicie być Wasza Miłość panem Don Kichotem z Manczy. Po głosie uznaję, że kto inny być nie może.
— Jestem tym samym — odparł Don Kichot — którego powinnością jest żywych i umarłych w ich ucisku ratować. Rzeknij mi zatem ty, co mnie w niepewności utrzymujesz, kim jesteś? Jeśli w samej rzeczy jesteś mym giermkiem Sanczo Pansą, zeszłym z tego świata (bez tego, aby cię czarci porwać mieli) i teraz przez miłosierdzie Boskie w czyśćcu się znajdującym — rzeknij mi jeno, gdyż nasz Święty Kościół Rzymsko-Katolicki zna dość sposobów na odkupienie cię i wydobycie z mąk, jakie cierpisz. Ja z mojej strony niczego w tej sprawie uczynić nie zaniedbam i będę robił wszystko, co w mojej mocy leży. Wyjaw mi się przeto coprędzej i oświadcz dokładnie kim jesteś?
— Klnę się na Boga i na życie tego, kogo Waszą Miłość wskaże, klnę się i przysięgam, WPanie Don Kichocie z Manczy, że jestem giermkiem Sanczo Pansą i że, odkąd jak żyję, ani razu nie byłem umarły. Opuściwszy wielkorządstwo dla przyczyn, o których siłaby gadać trzeba, wpadłem zeszłej nocy do jamy, gdzie razem z moim osłem leżę. Osioł, który nigdy mi zełżyć nie dozwoli, znajduje się tu, pospołu ze mną, dla lepszego prawdy świadectwa.
Możnaby było rzec, że osioł słowa te zrozumiał, gdyż właśnie w tej chwili beczeć i ryczeć zaczął tak silnie, że się po całej jamie rozlegało.
— To jest świadek niezawodny — rzekł Don Kichot — poznaję to ryczenie, jakby ono mojem było, poznaję takoż twój głos, Sanczo mój miły. Miejże trochę cierpliwości; pojadę do książęcego zamku, co jest stąd niedaleko i przyprowadzę z sobą ludzi, którzy cię dobędą z jamy, gdzie wpadłeś widać, dla swoich grzechów.
— Jedźcie Wasza Miłość — odparł Sanczo — zaklinam Was na Boga Najwyższego, abyście powrócili prędko, gdyż już nie wytrzymam tu dłużej, będąc za życia pogrzebiony i wpółumarły ze strachu.
Don Kichot opuścił Sanczę i pospieszył do zamku. Tam opowiedział o przygodzie swego giermka księciu i księżnej, którzy niemałe zadziwienie z tego odnieśli. Dorozumieli się przecie, że Sanczo musiał wpaść do pieczary, od niepamiętnych czasów tam się znajdującej. Nie mogli tylko pojąć tego, że Sanczo rzucił wielkorządstwo i że przybywa bez uwiadomienia. Przyniesiono tedy sznury i powrozy — jak przysłowie powiada i wydobyto Sanczę i osła, nie bez wielkiego trudu, z tych ciemności na światło dnia. Młodzik jeden szkolny, tam się znajdujący, rzekł:
— Wszyscy źli gubernatorzy winni wychodzić ze swych rządów, jak ów nędznik z tego głębokiego abisu: wółumarły z głodu, zbielały na obliczu, i jak mi się zdaje, bez grosza w kieszeni.
Sanczo, usłyszawszy te słowa, odparł:
— Przed ośmiu, czy dziesięciu dniami dopiero, Mości szyderco i przygadywaczu, objąłem rządy wyspy, którą mi dano i przez ten wszystek czas nigdy nie miałem chleba poddostatkiem. Lekarze mnie prześladowali, wrogowie żebra i kości mi przetrącili, nie miałem sposobu zgarnąć grosiwa, z tytułu mi należnego, czy też z wziątku. Jeśli tak jest, jak jest istotnie, nie zasługuję, według mego rozumienia, na wyjście z rządów w podobny sposób. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi! Wie Bóg najlepiej z nieba, czego komu trzeba! Na każdy czas inna troska! Niechaj nikt nie mówi: tej wody pić nie będę. Często uchwyci się kij miast kiełbasy. Bóg mnie rozumie. Dosyć na tem, więcej mówić nie będę, choćbym i mógł wiele powie
— Nie gniewaj się, miły Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie frasuj się tem, co usłyszysz, bowiem nigdybyś się trapić nie skończył. Jeśli masz tylko sumienie spokojne i czyste, niech mówią, co chcą. Zatkać gęby szydercom znaczy to samo, co chcieć bramy na środku pól ustawiać. Gdy gubernator ze swych rządów bogaczem powraca, powiadają o nim, że złodziej, gdy powraca biedakiem, powiadają znów, że głupi i do niczego niezdatny.
— Zapewne — odparł Sanczo — tym razem będą mnie poczytywali raczej za głupca, niż za złodzieja.
Taką rozmową się bawiąc, przybyli do zamku, otoczeni mrowiem chłopaków i wielą ludzi. Księstwo znajdowali się na ganku, czekając na Don Kichota i na Sanczę. Sanczo nie chciał stanąć przed obliczem księcia, wpókiby osła do stajni nie zaprowadził, gdyż, jak powiadał, jego siwiec-nieborak bardzo złą noc spędził na gościńcu. Później udał się na pokoje i, rzuciwszy się na kolana przed parą książęcą, rzekł.
— Z rozkazu Waszych Dostojności i bez mojej zasługi udałem się na wielkorządstwo wyspy Baratarji. Goły tam wszedłem i gołym być się widzę. Jeżelim źle, albo dobrze rządził, są na to świadkowie, którzy powiedzą, co będą chcieli. Objaśniałem zawiłości, spory rozsądzałem, wiecznie przymierając głodem, gdyż tak chciał doktór Pedro Rezio, rodem z Wynochastąd, medyk wyspiarski i gubernatorski.
Nieprzyjaciele napadli na nas nocą i w wielkie nas niebezpieczeństwo wprawili. Mieszkańcy wyspy powiadają, że nieprzyjaciół odparli i zwycięstwo odnieśli, dzięki waleczności ramienia mojego. Pan Bóg wie, jaką prawdę powiadają. Słowem, w ciągu tego czasu dźwigałem ciężary i obowiązki, które rządzenie za sobą sprowadza, aż wreszcie poznałem, że ramiona moje są za słabe do sprostania takowym brzemionom. Nie są to ciężary dla moich lędźwi, ani strzały dla mego sajdaka. Zatem, nimby mnie rządy zgubić zdołały, ja je zgubić wolałem. Wczoraj rano opuściłem wyspę w stanie, w jakim ją znalazłem: z temi samemi ulicami, i dachami, jak przedtem. Od nikogo niczem nie pożyczył i pożytku żadnego sobie nie przysporzył. Chocia myślałem wydać ustawy pożyteczne, przecieżem ani jednej nie ogłosił, obawiając się, że przestrzegana nie będzie. Zatem wydawać, czy nie wydawać, to już na jedno wychodzi.
Wyjechałem z wyspy, jak już namieniłem, bez żadnego orszaku, tylko z wiernym moim osłem.
Wpadłem do jamy i przebierałem się lochem naprzód, aż wreszcie tego rana ujrzałem światło słoneczne i wyjście, ale tak ciasne, że gdyby łaska nieba ma sprowadziła mego pana, Don Kichota, mógłbym w tej jamie do końca świata pozostać. Owóż, Mości Księstwo, stoi przed wami Wasz gubernator, Sanczo Pansa, który przez dziesięć dni sprawowania urzędu, nauczył się tego, że winien nie dbać nie tylko o gubernatorstwo wyspy, ale i całego świata. Dobrze to wszystka zważywszy, całuję nogi Księstwu Ichmościom, zaś naśladując igraszki otroków, którzy mówią: „Skakaj ty, później na mnie kolej“, przeskakuję przez ten urząd i wracam na służbę mego pana, Don Kichota. Tutaj chocia jem chleb, drżąc ustawnie ze strachu, przecie się najadam do sytności. Abym tylko brzuch czem napchał, mało dbam o to, czy to będzie marchew, czy też przepiórka.
Sanczo Pansa na tem swoją długą mowę zakończył, z wielką pociechą Don Kichota, który drżał ciągle. aby tysiąca bredni nie wybajał. Upewniwszy się, że skończył, tak mało ich wypowiedziawszy, z głębi serca dzięki niebu złożył. Książę uściskał Sanczę i rzekł mu, iż żałuje niezmiernie, że tak prędko rządy opuścił, ale że postara się dać mu jakiś inny urząd w swojem państwie, który mu mniej kłopotu sprawi, a więcej profitu przyniesie. Księżna także go uściskała, rozkazując, aby należyte o nim mieli staranie i dobrze go nasycili, gdyż w bardzo złym stanie być się wydawał.




  1. Także i Orlando Boiarda przemawia do rumaka, jak do rozumnej istoty:

    „Deh, dimmi, buon destrier, ov‘é Rinaldo?
    Ov‘éne il tuo signor? non mi mentire
    Cosi diceva Orlando, ma il ronzone
    No potea dar risposta al suo sermone“.

  2. Według legendy była to księżniczka maurytańska, córka króla Galafrone. Zakochał się w niej Karol Wielki. W Toledo wznosiły się jej wspaniałe pałace. „Palacios de Galiana“ było to pojęcie najpiękniejszych gmachów. Nazwę tę noszą dzisiaj ruiny rzymskie w Toledo, na brzegu Tajo, w pobliżu mostu Alcantara. „Dos palacios de Galiana“ — jest także tytułem jednej ze sztuk Lole de Vega.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.