Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM L
W KTÓRYM WYJAŚNIA SIĘ, KIM BYLI CZARNOKSIĘŻNICY I KACI, KTÓRZY WYCHŁOSTALI DONNĘ RODRIGUEZ I DON KICHOTA, A TAKOŻ MÓWI SIĘ O PAZIU, KTÓRY ODDAŁ LIST TERESIE PANSY

Cyd Hamet, pilny objaśniacz najmniejszych szczegółów tej prawdziwej historji, opowiada, że gdy pani Rodriguez podniosła się nocą ze swego łoża, aby udać się do komnaty Don Kichota, inna ochmistrzyni, co pospołu z nią spała, usłyszała jej kroki. A jakoże wszystkie ochmistrzynie chcą wszystko wywęszyć, wszystko usłyszeć i o wszystkiem się dowiedzieć, tedy poszła w jej tropy, skradając się tak cichutko, że pani Rodriguez wcale jej nie spostrzegła. Ujrzawszy ją wchodzącą do pokoju Don Kichota, pobiegła zaraz o tem donieść księżnej, aby dokazać, że jest białogłową, czyli plotkarką i donosicielką. Księżna powiedziała o tem księciu i poprosiła go, aby przyzwolił pójść jej wraz z Altsidorą. chciała bowiem dowiedzieć się, czego dama Rodriguez żąda od Don Kichota. Gdy książę dał swe przyzwolenie, przekradły się cichutko, idąc omackiem i na palcach do drzwi komnaty i stanęły tak blisko, że całą rozmowę usłyszeć mogły. Księżna, posłyszawszy, że dama Rodriguez wyjawia tajemnicę jej apertur, nie mogła tego ścierpieć, jako i Altsidorą. Zapalone gniewem i żądzą zemsty dyszące, wtargnęły do komnaty i jęły prać Don Kichota i walić ochmistrzynię, jakeśmy o tem już powiedzieli. Obrazy zadane piękności białogłowskiej i dobremu rozumieniu o sobie kobiet, budzą w nich kolerę i wielką chęć zemsty. Księżna opowiedziała później księciu o wszystkiem, co zaszło, z czego książę wielką uciechę odniósł. Trwając w zamyśle czynienia sobie zabawy z Don Kichota, wyprawiła księżna pazia, tegoż, co udawał osobę Dulcynei, w ułożeniu jej odczarowania (o czem Sanczo zajęty teraz rządzeniem, nie pamiętał wcale) do Teresy Pansa, żony Sanczy, z listem Sanczy i swoim, oraz z pięknym sznurem korali w przydatku. Historja powiada, że paź był bardzo obrotny i zdatny i że chcąc dobrze państwu swemu usłużyć, ochotnie puścił się w drogę do wsi Sanczy. Wjeżdżając tam, obaczył wiele kobiet, piorących chusty w strumieniu[1]. Przystąpił do nich i zapytał, zali w tej wsi mieszka białogłowa, zwana Teresą Pansą — żona Sanczo Pansy, giermka rycerza błędnego, Don Kichota z Manczy?
Na to pytanie podniosła się młoda dziewka, co wraz z innemi prała i rzekła: Ta Teresa Pansa jest moją matką, ten Sanczo jest moim panem ojcem, a ten rycerz naszym panem.
— Pójdź zatem moja panno — rzekł paź — i zaprowadź mnie do swojej matki. Przywożę jej list i upominek od twego ojca właśnie.
— Chętnie to uczynię, WPanie — odparła młódka, która mogła liczyć lat czternaście najwięcej. Ostawiła chusty, co je prała, jednej ze swych towarzyszek, i nie poprawiając włosów, ani trzewików nie wdziewając (była boso, zaś włosy w wielkim miała nieładzie) jednym skokiem podbiegła do wierzchowca pazia i rzekła: — Jedźcie Wasza Miłość, nasz dom stoi u wjazdu do wsi. Moja matka jest srodze zasmucona, bowiem oddawna nie ma już nijakich wieści od mego ojca — Przywożę tak dobre nowiny — odparł paź — że będzie miała słuszną przyczynę Bogu dziękować. W końcu młódka idąc, biegnąc, podskakując, dopadła do domu i, stanąwszy w drzwiach, zawołała wielkim głosem: — Wychodźcie, matko Tereso, coprędzej, wychodźcie, jest tu jegomość jeden, co przywiózł listy i inne rzeczy od pana ojca. Na te słowa wybiegła Teresa Pansa, z kądzielą w ręku.
Miała na sobie kieckę burą, tak krótką[2], iż zdać się mogło, że ją z przodu obcięto i kaftan takiejże barwy; Teresa nie była zbyt stara, choć wnosząc z pozoru można jej było dać przeszło czterdzieści lat wieku. Była silna, zsiadła, a do tego prosta i wyschła.
Ujrzawszy swoją córkę i pazia na koniu, rzekła: — Cóż tam moja córko? Kim jest ten jegomość?
— Jest to sługa WPani Teresy Pansy — odparł pokojowy i w tej chwili, zeskoczywszy z konia, upadł na kolana przed panią Teresą, ciągnąc dalej na ten kształt: — Zezwólcie mi Wasza Miłość swoje ręce ucałować, pani Tereso, żono prawa mego pana, Sanczo Pansy, prawdziwego rządcy wyspy Baratarji.
— Hej, Mości Panie, nie czyńcie tego, powstańcie na nogi, nie jestem ja żadną damą ze dworu, jeno biedną chłopką, córką najmity, i żoną giermka biednego, nie żadnego wielkorządcy.
— Jesteście Wasza Dostojność — odparł paź — wielce godną małżonką arcygodnego gubernatora, na dowód tej prawdy, przyjmijcie ten list i ten upominek.
To rzekłszy dobył zaraz z kieszeni łańcuch ze złotemi ziarnami, który na szyję jej włożył, mówiąc:
— List ten jest od pana gubernatora, ten zaś wraz z koralami od księżnej jejmości.
Teresa i jej córka zadziwiły się srodze. Wreszcie młódka rzekła:
— Bogdajbym tu trupem padła, jeśli nasz pan Don Kichot nie wdał się w tę sprawę. Musiał dać memu ojcu to grabiostwo, co mu je tyle razy obiecywał.
— Tak jest w samej rzeczy — odparł pokojowy — z łaski pana Don Kichota, pan Sanczo jest teraz rządcą wyspy Baratarji, jako i w tym liście jest wyrażone.
— Przeczytajcież mi go Wasza Dostojność — rzekła Teresa — prząść i szyć umiem, ale nie przeczytam ani krztyny.
— Ani ja — odezwie się córka — ale zaczekajcie trochę, pójdę i sprowadzę kogoś, co list przeczyta; samego plebana, lub bakałarza Samsona Karrasco, którzy ochotnie tu przyjdą, aby dowiedzieć się nowin o moim ojcu.
— Nie trzeba nikogo sprowadzać — odparł paź — gdyż chocia prząść nie umiem, lecz czytać potrafię.
Przeczytał tedy od góry do dołu ten list, którego zawartość jużeśmy przedstawili, tak iż go tutaj powtarzać nie będziemy. Później wydobył list księżnej, który brzmiał:

LIST KSIĘŻNEJ DO TERESY PANSY.

Dobre przymioty serca i umysłu Waszego męża Sanczy, były mi powodem do uproszenia księcia mego małżonka, aby mu powierzył rządzenie jedną z tych wysp, które mamy. Jestem uwiadomiona, że rządzi jak sokół; wielką z tego ja i książę pociechę mamy. Stokrotne dzięki Bogu składam, że nie omyliłam się, wybierając go na ten urząd. Chcę, aby pani Teresa wiedziała, że trudno jest na tym świecie znaleść człowieka zdatnego do rządów. Niechże mi Bóg tyle dobra udzieli, jak dobrze Sanczo rządzi.
Z tym listem posyłam Wam łańcuch koralowy ze złotemi ziarnami. Radabym, aby się składał z pereł wschodnich, ale kto się z tobą kością dzieli, ten cię nie chce na marach oglądać. Przyjdzie czas, gdy się poznamy i pomówimy z sobą; jeden Bóg zna przyszłość. Polećcie mnie Sanczyce, waszej córuchnie, i rzeknijcie jej odemnie aby była gotowa, bowiem zamyślam dać ją w stadło znamienite, kiedy się tego najmniej spodziewać będzie. Powiedziano mi, że w Waszej okolicy znajdują się wielce wspaniałe żołędzie, przyślijcie mi ze dwa tuziny, miły mi będzie ten podarek od Was pochodzący.
Napiszcie mi obszernie o swojem zdrowiu i powodzeniu. Jeżeli Wam czego potrzeba, należy tylko gębę otworzyć, już się ją napełni. Niech Was Bóg zachowa! Z tego miejsca. Wasza oddana przyjaciółka

KSIĘŻNA.

— Ach! — zawołała Teresa — wysłuchawszy listu — jakaż to dobra, szczera i skromna pani! Oby mnie pochowano z takiemi paniami właśnie, a nie z szlachciankami tutejszemi, które mniemają, że wiatr ich nawet dotknąć nie powinien, dlatego, że są szlachciankami. Idą do kościoła z takiem napuszeniem, jakby królowemi były; za wstydby sobie miały spojrzeć na wieśniaczkę. A tu księżna, dobra pani, zwie mnie swoją przyjaciółką i zwraca się do mnie, jakbym jej równa była. Obym ją widziała tak wyniesioną, jak najwyższa wieża w całej Manczy. Co się żołędzi tyczy, WPanie, poślę Jej Dostojności pół korca tak wielkich, że je jako cud podziwiać można. Teraz zaś niech Sanczyka ma staranie o należyte ugoszczenie WPana; zawiedź konia do stajni, poszukaj jajec, odkraj dobry połeć słoniny, a podejmiemy gościa strawą książęcą. Dobre nowiny, które przynosi i jego mina warte są wszystkiego. Ja zaś pójdę powiedzieć o naszej radości sąsiadom, a takoż ojcu naszemu plebanowi i majstrowi Mikołajowi, balwierzowi, którzy zawsze byli wielkimi przyjaciółmi ojca twego. — Niczego nie zaniedbam — odparła Sanczyka — ale zważcie pani matko, że winniście mi oddać połowę tych korali, bo jak myślę, pani księżna nie była tak głupia, aby wam cały sznur darować.
— Wszystko to dla ciebie, moja córko! — odparła Teresa — daj mi tylko przez kilka dni w tych koralach pochodzić, bo zaprawdę, duszę i serce mi radują.
— Jeszcze się więcej uradujecie — rzekł paź — gdy obaczycie zawinięcie, co je mam w tłomoczku. Jest to suknia z przedniej materji. Pan Wielkorządca tylko raz ją nosił na polowaniu, a teraz ją przysyła całą pannie Sanczyce.
— Niechże tysiąc lat żywię mój ojciec — odparła Sanczyka — jako i ten, co mi ją przywozi. A nawet dwa tysiące lat, jeżeli będzie potrzeba!
Teresa wyszła z domu, z koralami na szyji i z listami w ręku. Uderzała palcami po listach tak, jakby bębnem były. Trafiwszy przypadkiem na plebana i Samsona Karrasco jęła podskakiwać z radości, mówiąc:
— Zaprawdę odtąd nie mamy już ubogich krewnych, posiadamy urzędzik naschwał! Niech mi się tu nawinie napuszona żona hidalga, już ja ją oprządzę!
— Cóż to za brednie, Tereso Panso, i te listy, co je masz w ręku? — zapytał pleban.
— Nie są to brednie — odparła Teresa — tylko listy od księżnych i gubernatorów, a to, co mam na szyji, to korale przednie na Ave Maria i Ojczenaszki z kutego złota, ja zaś jestem pani rządczyni.
— Jeden chyba Bóg cię rozumie — odparł Samson — my nic nie pojmujemy z tego, co mówisz.
— Możecie to wszystko obaczyć, WPanowie — rzekła Teresa i rzekłszy to, podała im listy.
Pleban przeczytał je, tak, aby i Samson Karrasco mógł posłyszeć. Ksiądz i bakałarz spojrzeli na siebie, zadziwieni srodze tem, co przeczytali. Wreszcie bakałarz zapytał, kto te listy przyniósł?
Teresa rzekła, aby udali się do jej domu, a obaczą posłańca, młodego dzieciuka, pięknego, jak złoty klejnocik. Posłaniec ten przyniósł jej jeszcze inny dar, więcej niż ten szacowny.
Pleban zdjął Teresie z szyji korale, obejrzał je kilka razy, zaś upewniwszy się, że są prawdziwe, od nowa się zadziwił i rzekł:
— Na sukienkę duchowną, którą noszę, nie wiem jakie mieć porozumienie o tych listach i upominkach. Z jednej strony widzę i dotykam ręką przednich korali, z drugiej czytam, że księżna przysyła po dwa tuziny żołędzi!
— Złożymy to jakoś do kupy — odparł Karrasco. Pójdziemy obaczyć tego umyślnego, aby dowiemy się może od niego czegoś, co w tych zatrudnieniach nas oświeci.
Poszli zatem z Teresą. Zastali pazia, gdy owies przetakiem dla swego konia przesiewał i Sanczykę, krającą słoninę, aby ją z jajami usmażyć na posiłek dla posłańca. Jego pozór kształtny i piękne przybranie wielce im do smaku przypadły. Gdy się już nawzajem pozdrowili dwornie, Samson spytał go o nowiny o Don Kichocie, a takoż o Sanczo Pansie, gdyż chocia i czytali listy księżnej, oraz Sanczy, przecie w zadziwieniu i niepewności ostają, nie wiedząc, co myśleć o welkorządstwie Sanczy, zwłaszcza zaś o wyspie, gdyż przecie wszystkie wyspy, albo część ich znaczna, znajdująca się na morzu Śródziemnem, należą do Jego Królewskiej Mości. Na to paź odparł:
— Nie ma najmniejszej wątpliwości, że pan Sanczo Pansa jest gubernatorem. Nie będę się jednak w to wdawał, czy to jest wyspa, czy nie wyspa, którą rządzi. Dość będzie jeśli powiem, że sprawuje władzę nad miastem, liczącem przeszło tysiąc rodzin. Co zaś względem żołędzi, to pani moja księżna jest skromna i nie pyszna wcale... nietylko może się przydarzyć, że pośle do chłopki prosić o żołędzie, ale i że od sąsiadów grzebienia pożyczy. Należy, abyście wiedzieli, że najznaczniejsze damy z Aragonu, gdy się im zbliska przypatrzyć, nie są tak pyszne, jak Kastylijki; odznaczają się większą poufałością i prosto ze wszystkimi postępują.
Gdy tak rozmawiali, weszła Sanczyka, niosąc fartuch pełen jajec, poczem rzekła do pazia:
— Powiedzcie mi, Mości Panie, zali mój ojciec nosi spodnie tasiemką ściągnięte od czasu, gdy został gubernatorem?
— Nie zważyłem tego — odparł posłaniec — ale jest do podobieństwa, że je nosi!
— Ach mój Boże! — rzekła Sanczyka — cóż by to było, gdyby ujrzano mego ojca w spodniach podkasanych. Nie pięknieby to było! Odkąd się urodziłam, zawsze pragnęłam widzieć mego ojca w spodniach, u dołu tasiemką ściągnionych.
— Wasza Miłość — odparł posłaniec — ujrzy go w tem wszystkiem, w czemby go ujrzeć pragnęła, jeśli ją tylko Bóg przy życiu zachowa! Przysięgam na Boga, że jeśli tylko wielkorządstwo dwa miesiące potrwa, obaczymy go z kapuzą u płaszcza.
Pleban i bakałarz wkrótce postrzegli, że paź drwinki sobie stroi.
Jednakoż wielka szacowność korali i suknia myśliwską, którą Sanczo przysłał, a którą już im Teresa pokazała, trzymały ich w wątpliwości. Nie mogli się wstrzymać od śmiechu, posłyszawszy życzenia Sanczyki i to, co Teresa wyraziła:
— Mości Księże Plebanie, zali nie znacie kogoś jadącego do Madrytu, albo do Toledo? Chciałabym, aby mi kupił robron okolisty, co teraz jest w modzie, najpiękniejszy z tych, które napotka, gdyż zaprawdę chciałabym ze wszystkich sił przydać uczczenia urzędowi mego męża. Myślę, choćby mnie to siła kłopotu kosztować miało, udać się do stolicy. Będę miała karocę, jak inne. Ta, której mąż jest gubernatorem, musi zasiadać w kolasie, gdyż ją stać na to.
— Ha, moja matko! — rzecze Sanczyka — niech Bóg zwoli, aby się to raczej dziś niż jutro stało. Ci, co ujrzą mnie siedzącą w karocy, obok pani matki, będą musieli rzec: „Patrzajcie no na tę, córkę tego, co żre czosnek, rozwala się w kolasie, niby jakaś papieżyca. Niech się tam w kałuży nurzają, ja będę siedziała w karecie, trzymając nogi wysoko podniesione. Niech zła pora przyjdzie na tych wszystkich złośliwych przygadywaczy, co są na świecie! Niech się śmieje, komu ochota, byleby się nam tylko dobrze działo! Czy dobrze mówię, moja matko?
— Dobrze, moja córko! — odparła Teresa. Mój poczciwy Sanczo nieraz mi przepowiadał tę fortunę, a i większą jeszcze. Obaczysz córuchno, że nie spocznie, aż mnie grabinią uczyni! Wszystko na tem się zasadza, aby dobrze zacząć i mieć szczęścia krztynę. Jako słyszałam nieraz od twego ojca (który jest także ojcem wszystkich przysłowiów) „gdy ci dają jałówkę, biegnij po postronek, gdy ci dają urząd, bierz go, a gdy darzą grabiositwem, dobrze go schwyć w łapy“
Jeśli nie chcecie tego uczynić, śpijcie i nie odpowiadajcie, gdy fortuna puka do drzwi waszego domu.
— Nie wiele dbam o to — dodała Sanczyka — iż ten, kto mnie ujrzy napuszoną, rzecze: „Pies widząc się w złotej obroży już drugiego psa nie poznaje“.
Pleban usłyszawszy to, rzekł: — Zdaje mi się, że cały ród Pansów musiał przyjść na świat, z brzuchami, nadzianemi przysłowiami. Jeszczem żadnego Pansy nie widział, któryby nie siał niemi co chwila, w każdej rozmowie.
— To prawda — odparł paź — JWPan gubernator używa ich na każdym kroku, i acz nie wszystkie są dobrze użyte, przecie dają powód do uciechy, zaś księżna pani wielce je chwali.
— Zatem WPan utrzymuje — rzekł bakałarz — że gubernatorstwo Sanczy jest prawdziwe i że jest na świecie księżna, która Teresie przysyła upominki i pisze do niej listy. Nie możemy temu dać wiary, chocia upominków dotykamy ręką i listy czytamy. Mniemamy raczej, że jest to jedna ze sztuczek naszego rodaka, Don Kichota, który sądzi, że wszystko przytrafia mu się przez omamienia. Chciałbym tedy dotknąć i pomacać WPana, aby upewnić się, że jesteście człekiem z krwi i ciała, a nie posłańcem wyimaginowanym.
— Tyle tylko powiedzieć mogę — odparł paź, — że w samej rzeczy posłańcem jestem, że pan Sanczo Pansa naprawdę gubernatorstwem się para, że księstwo mogli mu dać i że mu dali to wielkorządstwo i że jak słyszałem, ten Sanczo Pansa dobrze się na urzędzie sprawia. Jeżeli w tem tkwi jakieś zaczarowanie, albo i nie, osądźcie WPanowie sami. Ja nic nie wiem nadto i mogę się zakląć na życie moich rodziców, którzy jeszcze żyją, których miłuję i dobrze im życzę.
— Wszystko to być może — odparł bakałarz — jednakoż dubitat Augustinus.
— Niech wątpi, kto chce — rzecze paź — prawdą jest to, co rzekłem, prawda zaś zawsze unosi się nad kłamstwem, jak oliwa nad wodą. Jeżeli nie, operibus credite et non verbis. Niechaj jeden z WPanów jedzie ze mną, a obaczy na własne oczy to, czemu wierzyć nie chce.
— Ja jechać winnam — rzekła Sanczyka — weźcie mnie panie na grzbiet swego konia. Pojadę wielce ochotnie, aby zobaczyć mego pana ojca.
— Córki gubernatorów nie powinny jeździć inaczej jak w karocach, lektykach i z wielką gromadą sług.
— Ha, na Boga! — odparła Sanczyka — równie dobrze pojadę na grzbiecie konia, jak i w kolasie. Owóż i znaleźli wybrednicką.
— Stul gębę, córuchno — rzekła Teresa — nie wiesz sama, co gadasz i ten pan ma rację. Wedle stawu grobla. Póki twój ojciec był Sanczą, ty byłaś Sanczyką, teraz, gdy jest gubernatorem, jesteś wielką damą. Zali się mylę?
— Pani Teresa rzekła lepiej, niż przypuszcza — odparł paź. A teraz dajcie mi coś do zjedzenia i odprawcie mnie rychło, gdyż dzisiejszego wieczora chcę jeszcze powracać.
— Pójdźcie WPanie na umartwienie do mnie — rzekł pleban. Pani Teresa ma więcej chęci niż sposobności ugoszczenia tak zacnego gościa.
Posłaniec wymawiał się jak mógł, ale wkońcu przystał. Pleban chętnie go z sobą zabrał, chcąc dowiedzieć się czegoś dokładniej o Don Kichocie i o jego przedsięwzięciach.
Bałakarz Karrasco chciał wyręczyć Teresę w odpisaniu na listy, ale Teresa nie chciała, aby się mieszał do jej spraw, gdyż miała go za przedrwiwacza. Dała placek i dwa jaja klerykowi, który pisać umiał. Ów napisał jej dwa listy, jeden do męża, drugi zaś do księżnej; przepowiedziała mu je z własnej głowy. Nie są najgorsze z tych, co w tej wielkiej historji pomieszczone zostały, jako to zaraz obaczym.




  1. Trudno przełożyć dosłownie wyrażenia „Aranjuez y sus tuentes“. Nazwa „Aranjuez“, miejscowości koło Madrytu gdzie królowie bawili zwykle na wiligjaturze, stała się dla wielu pisarzy synonimem „Raju i Edenu“. W tym wypadku mamy do czynienia z grą słów. Słowo „fuente“ — źródło oznacza tutaj źródło zepsutej wilgoci.
  2. W starożytnych „romances“ krótka suknia była oznaką hańby. W „romance“ „Dia era de los reyes“ donja Jimena skarży się królowi na groźbę Cyda, który chce ją w podobny sposób zawstydzić: „Envióme a amenazare, que me cortaré mis faldas, por vergonzoso lugare“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.