Prokurator Alicja Horn/Rozdział 26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Tom drugi
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 26

— O, niech pan patrzy — powiedziała Zośka, podając Druckiemu jakiś niemiecki tygodnik ilustrowany — jak ta pani z fotografji jest podobna do tej, co tu do pana dawniej przychodziła. Ten żurnal przychodzi do jednych państwa z trzeciego piętra, co to teraz na letniakach siedzą. Wietrzyłam tam wczoraj i akurat listonosz oddał.
Drucki szeroko otworzył oczy. Miał przed sobą podobiznę Alicji, a podpis głosił: „Gwiazda polskiej służby sprawiedliwości, podprokuratorka Alicja Horn objęła w tych dniach szefostwo prokuratury warszawskiego Sadu Okręgowego, zastępując udającego się na urlop prokuratora Martynowicza. Oto nowe stwierdzenie aksjomatu, że kobieta w każdym zawodzie może zwycięsko rywalizować z mężczyzną i jego samego zmusić do uznania jej wyższości nad wieloma współzawodnikami płci, uzurpującej sobie...“
Drucki odłożył pismo. Przyszło mu na myśl, że Alicja musi być bardzo zadowolona z postępów swojej kariery i że z biegiem czasu, napewno wogóle zapomni o nim i o miłości do niego, którą dziś jeszcze uważa za wieczną. Od czasu ostatecznego zerwania, telefonowała doń raz jeden pod pretekstem prośby, by zniszczył wszystkie jej listy (wiedziała przecie, że dawno to zrobił), i napisała doń bardzo długi list, z powtórzeniem tych samych zaklęć i obietnic, z błaganiem o danie jej bodaj małej cząstki jego czasu, który rozdaje między pierwsze lepsze przygodnie napotkane kobiety... Nie odpisał, a po kilku dniach, otrzymał nowy list, zawierający tylko jedno zdanie: — „Pamiętaj, że ja nie umiem przebaczać“.
Wiedział o tem, lecz zajęty był teraz dwiema sprawami, które pochłaniały zbyt wiele uwagi, by miał czas myśleć o Alicji.
Bandyci, wynajęci przez Fajersonów, wciąż deptali mu po piętach, a nie było sposobu pozbycia się ich inaczej, jak przez zawiadomienie policji, co byłoby równoznaczne z aresztowaniem zarówno Fajersonów, jak i Załkinda. Oczywiście taki sposób działania ani przez myśl Druckiemu nie przeszedł, tembardziej, że Załkindowi groziło długoletnie więzienie za udział w machinacji teścia Fajersonów, o której Drucki nic pozytywnego nie wiedział i wiedzieć nie chciał.
Pozatem przygotował „królika“ dla Brunickiego.
Była to młoda manicurzystka, pozostająca obecnie bez zajęcia, a pochodząca z tego samego małego miasteczka, co i matka Zośki. Wypytując tę o ową dziewczynę, nieznacznie wydobył wiele potrzebnych mu informacyj. Manicurzystka nazywała się zachęcająco: Cieplik, Irena Cieplik. Miała lat dwadzieścia i mieszkała na Grochówie. Właściciel zakładu fryzjerskiego, w którym pracowała, miał z nią romans i wydalił ją z chwilą, gdy miała zostać matką, sam zaś przeniósł się gdzieś na Pomorze.
Drucki bez trudu odszukał na Grochówie mały domek z ogródkiem, należący do emerytowanego konduktora kolejowego i do jego siostry, również wiekowej staruszki. Cieplikówna odnajmowała od nich facjatkę. Jeździły tamtędy kilkakrotnie, zanim udało mu się zawrzeć z dziewczyną znajomość. Zrobił to i poprostu, wyzyskując to, że domek stał na odludziu, i w znacznej odległości od innych. Mianowicie, gdy spostrzegł dziewczynę w ogródku, zatrzymał wóz i poprosił o szklankę wody. Po trzeciej wizycie, był już z nią w najlepszej komitywie. Poznał też staruszków, którym przedstawiła go, jako dawnego klijenta z fryzjerni i widocznie dała im do zrozumienia, że ten pan chce się z nią żenić. Za czwartą jego bytnością przyznała mu się sama do kłamstwa, tłumacząc je tem że zalega z komornem i, że pozatem stara zaczyna podejrzewać ją.
Tym razem Drucki zdecydował się na zupełnie proste i jasne postawienie sprawy. Wytłumaczy dziewczynie, że mógłby jej wprawdzie dać pieniądze na spędzenie płodu, ale na to szkoda jej zdrowia, a pozatem, jeżeli zgodzi się urodzić dziecko, to zarówno sama, jak i jej dziecko, znajdą gorliwą opiekę u pewnego bardzo bogatego profesora, który i posadę później dla niej zrobi i posag da. Trzeba tylko, by w domu powiedziała, że wyjeżdża do innego miasta, na przykład do Krakowa i by ani słowem nie wspomniała o profesorze.
Namyślała się przez dwa dni, aż wreszcie zgodziła się. Żegnając się wieczorem ustalili, że Drucki jutro o dziesiątej wieczór przyjedzie po nią. Starzy wszystkiemu wierzą i o jej „narzeczonym“ wyrażają się z zachwytem.
Zaraz po powrocie do domu Drucki telefonicznie zawiadomił profesora, że jutro o dziesiątej trzydzieści dostarczy „królika“. Brunicki wyraził swoją radość, lecz poprosił o opóźnienie transportu jeszcze o pół godziny, gdyż chce osobiście pojechać na dworzec po Piotra, który przyjeżdża z Zakopanego właśnie o dziesiątej z minutami, a profesor wołałby być już w domu, w chwili przybycia pacjentki.
Nazajutrz Drucki o umówionej godzinie zajechał, przed furtkę ogródka na Grochowie. Nie postawił jednak „Foulda“ przed samą furtką, jak robił zawsze, gdyż zwieszały się tu nad drogą gałęzie drzew, mokrych od wieczornego deszczu. Tylko dlatego odprowadził wóz o kilkadziesiąt kroków dalej i zatrzymał pod parkanem, nie przeczuwając, jak bardzo to zaważy na przebiegu wypadków.
Dziewczyna powitała go z radością, jednakże staruszce, która uparła się przygotować jej coś z prowiantów na drogę, dla ukrycia swej gotowości, powiedziała, że jeszcze namyśla się, czy ma jechać, czy zostać:
— Pi, proszę pani, on powiada, że mnie kocha i że bezemnie żyć nie może. Ale ja tam wcale na niego nie lecę i nie pojechałabym, gdyby nie to, że się go boję.
Oboje staruszkowie zburczeli ją za to, a Drucki zaśmiewał się, siedząc na ganku i słysząc całą rozmowę. Gdy Cieplikówna wyszła do niego i zapytała, wyjrzawszy za furtkę, gdzie jest auto, podprowadził ją do tylnego parkanu.
— Czy tu aby zmieści się mój koszyk? — zażartowała.
— Kto wie, poczciwa gospodyni tyle mi szykuje... No, może tymczasem posiedzimy na ławeczce? Już pewno obeschła...
— Cicho — chwycił ją za rękę Drucki i stanął jak wryty. Byłby przysiągł, że słyszał skrzypnięcie furtki i przyczajone kroki. Lecz znowu zaległa zupełna cisza.
— Zdawało mi się — powiedział — tak ciemno... To tu ta ławeczka?
— Tu, pod jaśminem... Jezu!!!
W tejże chwili huknął strzał, drugi, trzeci... Z krzaków skoczył jakiś cień, obok przemknął drugi... Drucki błyskawicznym ruchem dobył rewolwer i strzelił czterokrotnie za uciekającym. Chciał biec za nim, lecz potknął się i omal nie upadł. Pociemku namacał ramię leżącej na ziemi dziewczyny. Pod palcami poczuł krew. Kule z krzaków musiały ją trafić. Jest[1] ranna...
Pochylił się nad nią, by ją podnieść, gdy nagle poczuł potężny cios w ramię i upuścił rewolwer. Jednocześnie uczuł na karku czyjeś żylaste ręce i tuż obok usłyszał stłumione gwizdnięcie. Od strony krzaków odpowiedziało takież.
Drucki zrozumiał, że jedynem wyjściem, jest ucieczka i to wprost do tylnego parkanu. Jednym podrzutem uwolnił się z chwytu i, wymierzywszy przeciwnikowi szybki cios w szczękę, skoczył przez klomb, w kilku susach dopadł parkanu, przeskoczył i w pięć sekund był już w aucie. Nacisnął starter i ruszył właśnie w chwili, gdy reszta bandy czatująca na drodze przy furtce, zorjentowała się i okrążała biegiem ogród, by go dopędzić. Nie zapalając reflektorów skręcił w boczną drogę i dał pełny gaz.
Musieli dobrze obstawić się tym razem. Było ich pięciu, lub nawet sześciu — obliczał — i gdyby nie ta ciemność, jużby mnie mieli. A dziewczyna, albo jest ranna i zemdlała ze strachu, albo... Psiakrew... Nagle zatrzymał wóz: — a jeżeli to była policja?... Nonsens... Oczywiście, ludzie Fajersonów. Jeżeli jednak zdołali zbiec, a napewno tu nikt ich nie mógł zatrzymać, jeżeli dziewczyna nie żyje...
Z całą wyrazistością zrozumiał niebezpieczeństwo, jakie może nań teraz spaść. Oczywiście, jeżeli Cieplikówna nie żyje. A nawet w innym wypadku. Przecie przed policją będzie musiał wyjaśnić, dokąd to zamierzał zabrać tę dziewczynę... Kiepska sprawa.
Nie pojechał do domu, lecz wprost na Nowolipie. Przedewszystkiem należało naradzić się z Załkindem. Na szczęście był w domu. Drucki poprosił, by go zostawiono samego przy telefonie i zadzwonił do Brunickiego.
— Karolu, nie czekaj na mnie — powiedział — wyszła bardzo paskudna historja. Narazić będę musiał ukrywać się przez kilka dni, póki nie wyjaśni się, czy wpadną na mój ślad, czy nie. Nie pytaj teraz o nic i, o ile można, miej się na baczności.
— To fatalne — odezwał się Brunicki — ja muszę jutro wyjechać do Paryża, bo pojutrze mam ten odczyt w Sorbonie... Hm... Wszystko trzeba zostawić tu na odpowiedzialność doktora Kunoki. W
każdym razie, nie przypuszczam, by policja mogła zainteresować się moim domem?
— Narazie stanowczo nie, ale później djabli wiedzą. Zresztą Kunoki nie będzie przecie sam, jest twój syn, a jeżeli mnie nie przyłapią, to też w razie czego będę o nim pamiętał.
— Byłbym ci obowiązany, tembardziej, że Piotra absolutnie nie mogę w nic wtajemniczać.
Zamienili jeszcze kilka zdań i pożegnali się. Drucki zawołał Załkinda i zasiedli do długiej narady. W godzinę później, gruntownie rozważywszy sytuację, przyszli do wniosku, że tymczasem, póki nie będzie wiadomo, czy policja wpadła na jego ślad, „Fould“ zostanie odprowadzony przez jednego z zaufanych ludzi Załkinda do garażu na Nalewkach.




  1. Brak części tekstu. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania Zakładu Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych. Warszawa 1996.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.