Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Krypa.

Takim był Gilliatt.
Dziewczęta mówiły że brzydki.
Brzydkim on nie był, a może nawet był pięknym. W profilu miał on coś starożytno-barbarzyńskiego. Gdy był nieruchomy, podobny był do Daka z kolumny Trjana. Ucho miał małe, delikatne, nieobwisłe i wybornej formy akustycznej; między cezami miał wyraźną prostopadłą zmarszczkę, znamionującą odwagę i wytrwałość. Kąty ust szły do dołu, co oznacza gorycz; łuk jego czoła czynił je szlachetnem i pogodnem źrenica wydatna dobra była do patrzenia chociaż drgała, jak to zwykle u rybaków z powodu odbijania się światła od fal. Uśmiech jego był dziecięcy i wdzięczny; zęby jak najbielsza kość słoniowa. Ale spiekota zamieniła go prawie w negra; bo nikt bezkarnie nie zadaje się z oceanem, burzą i nocą; miał lat trzydzieści, a wyglądał na czterdzieści pięć. Chmurna maska morza twarz mu osłoniła.
Przezwano go złym Gilliattem.
Jedna bajka indyjska mówi: Raz Brama zapytał Siły: co jest mocniejsze od ciebie? Siła odpowiedziała: Zręczność. Przysłowie chińskie mówi: Czego by nie dokazał lew gdyby był małpą? Gilliatt nie był ani lwem ani małpą, ale to co robił stwierdzało chińskie przysłowie i baśń indyjską. Średniego był wzrostu i siłę miał zwyczajną, ale z pomocą zręczności wynalazczej i potężnej umiał podnosić olbrzymie ciężary i dokonywać prac herkulesowych.
Gimnastykiem był też cokolwiek; wszystko mu było jedno używać ręki prawej, czy lewej!
Nie polował, ale zajmował się rybołóstwem. Oszczędzał ptastwo, a nie ryby. Biada niemym. Gilliatt był także doskonałym pływakiem.
Samotność stwarza talenta lub niedołęgów. Gilliatt okazywał się pod obiema temi postaciami. Czasami miewał minę bydlęcia, w innych znowu chwilach wzrok jego był szczególnie głęboki. W starożytnej Chaldei bywali tacy ludzie; niekiedy ciemnota pastusza rozjaśniała się i tworzył się mędrzec.
Gilliatt nie umiał więcej, jak czytać i pisać, prawdopodobnie umysł jego był na granicy marzyciela od myślącego człowieka. Człowiek myślący chce, marzyciel poddaje się. Samotność wszczepia się prostaczkom i komplikuje ich w pewien sposób. Bezwiednie przejmują się oni świętem przerażeniem. Tuman otaczający umysł Gilliatta, składał się w równych prawie częściach z dwóch żywiołów, równo ciemnych lecz wcale różnych: wewnątrz mego była nieświadomość; i ułomność zewnątrz tajemnica, przestworze.
Wdzierając się na skały i urwiska, żeglując przy wszelkiej pogodzie po archipelagu, sterując pierwszym lepszym przybywającym statkiem, narażając się we dnie i w nocy w przejściach najniebezpieczniejszych, stał się on zadziwiającym marynarzem, niekorzystając zresztą z tego, i jedynie dla własnej przyjemności i fantazji.
Urodził się na sternika. Prawdziwy sternik myśli więcej o głębi, niż o powierzchni. Fala to rzecz zewnętrzna, zawsze zależna od podwodnego ukształtowania miejsca, które okręt przebywa. Widząc Gilliatta żeglującego po mieliznach, pomiędzy skałami archipelagu normandzkiego, zdawało się, iż człowiek ten ma pod czaszką mapę dna morskiego. Wiedział o wszystkiem i zawsze dawał sobie radę.
Znał pale umieszczone dla przestrogi w pewnych miejscach na morzu lepiej, niż kormorany siadające na nich. Różnice zaledwie widzialne między palami stojącemi przy Creux, Alligande, Tremies i Sardette i w wiele jeszcze innych miejscach były dlań najzupełniej jasne i widoczne; nawet podczas mgły, nigdy się z ich powodu nie zawahał.
Niepospolita jego biegłość w marynarce zaświetniała szczególniej w dniu, w którym odbywały się w Guernesey wyścigi morskie, zwane regatą. Zadanie było następujące: samemu, na statku o czterech żaglach, dopłynąć z Saint-Sampson do wyspy Herm, leżącej w odległości mili, a potem powrócić z Herms do Saint-Sampson. Niema ani jednego rybaka, któryby nie potrafił sam jeden sterować żaglowym statkiem: trudność więc nie zdaje się być wielką; ale oto co ją zwiększało: najprzód sam statek, była to potężna i szeroka brzuchata szalupa dawnej formy, zbudowana według rotterdamskiej mody, jakie marynarze zeszłego wieku nazywali hollenderskiemi pinassami. Jeszcze i teraz można czasami spotkać na morzu taką odwieczną gabarę hollenderską, płaską i wydętą, ze skrzydłami po obu stronach, które spuszczając się i podnosząc; stosownie do kierunku wiatru, utrzymują statek w równowadze. Powtóre: powrót z wyspy Herm utrudniony był ładunkiem kamieni. Tam płynęło się statkiem próżnym, a obciążonym napowrót. Nagrodą była taż sama szalupa. Służyła ona przedtem za łódź retmańską; sternik, który jej dwadzieścia lat używał był jednym z najsilniejszych marynarzy kanału. Po jego śmierci nie znalazł się nikt zdolny do kierowania krypą, więc postanowiono zrobić z niej wyścigową nagrodę. Statek ten, chociaż bez pomostu, miał swe zalety i mógł znęcić marynarza. Maszt miał na przedzie, co zwiększało siłę żaglów; korzystne też to było i z tego, że maszt nie zawadzał ładunkowi. Tułów sam był mocno zbudowany, ciężki, ale szeroki i dobrze trzymający się na otwartem morzu. Wielu więc stawiło się do wyścigów by ją posiąść; zadanie było trudne, ale nagroda piękna. Wystąpiło naprzód siedmiu, Czy ośmiu najsilniejszych na wyspie rybaków. Próbowali kolejno: żaden nie mógł dopłynąć do Herm. Ostatni z nich, o którym wiedziano, że raz podczas wzburzonego morza przepłynął, wiosłem się tylko posługując straszliwą cieśninę morską między Serii i Brecy-Hon, powrócił z krypą zlany potem mówiąc: niepodobieństwo! Wówczas Gilliatt wstąpił do łodzi; najprzód pochwycił za rudel, potem za sznur żaglowy i wypłynął na morze. W trzy kwadranse dostał się do Herm, po trzech godzinach pomimo południowego wiatru wiejącego wpoprzek, łódź kierowana przez Gilliatta powróciła do Saint-Sampson z ballastem kamieni. Przez junactwo zabrał on jeszcze z sobą z Herm małe bronzowe działko, z którego strzelano corocznie w dniu 5 listopada, radując się śmierci Guy Fawkesa. Guy Fawkes, powiedzmy mimochodem, zmarł przed dwustu sześćdziesięciu laty; niema co mówić — długa radość.
Otóż choć tak obciążony, chociaż mu wiatr południowy dął w żagiel, odprowadził Gilliatt, a możnaby powiedzieć, odniósł krypę do Saint-Sampson.
Widząc to mess Lethierry zawołał: To dzielny marynarz!
I podał rękę Gilliatowi.
O tym mess Lethierry pomówimy jeszcze.
Krypę przysądzono Gilliatowi.
Okoliczność ta nie oddziałała na nadany mu przydomek Złego.
Niektóre osoby oświadczyły, iż w powodzeniu Gilliatta podczas owej podróży do Herm nie było nic dziwnego, gdyż ukrył w łodzi gałązkę niespliku. Ale nie dowiedziono mu tego.
Od owego, dnia Gillatt nie miał innego statku tylko krypę. W tej ciężkiej łodzi udawał się na połów ryb. Trzymał ją w malej własnej przystani tuż przy swym domu. Z nadejściem nocy zarzucał na ramiona sieci, szedł przez swój ogród, przełaził przez kamienny płot, skakał ze skały na skałę, wsiadał do łodzi i dalej na morze.
Ryb łowił mnóstwo, ale mówią że zawsze miał w łodzi gałązkę niespliku. Nikt jej nie widział, ale wszyscy temu wierzą.
Zbywających od potrzeby własnej ryb nie sprzedawał, tylko je rozdawał.
Biedni przyjmowali ryby, a jednak nie mogli mu przebaczyć owej gałązki niespliku. Takich rzeczy nienależy robić. Z morzem nie wypada szachrować.
Gilliatt był rybakiem i nie tIko rybakiem. Sam, dla rozrywki, wyuczył się trzech czy czterech rzemiosł. Był stolarzem, kowalem, kołodziejem, umiał zatykać szpary okrętowe, a nawet był cokolwiek mechanikiem. Nikt tak, jak on nie umiał naprawić koła. Zrobił sobie wszystkie rybackie przyrządy według własnego pomysłu. W jednym kącie swego domu miał małą kuźnię i kowadło; tu dorobił drugą kotwicę do swojej krypy, która dotąd jednę tylko miała. Była to doskonała kotwica; kółko do liny miało pożądaną siłę. Gilliatt, chociaż nikt mu tego nie pokazywał, sam wynalazł i nadał jej zakrzywionym ramionom odpowiednie wymiary, by się nie przewracała.
Cierpliwie pracował nad przemienieniem wszystkich gwoździ wiążących dyle na kołki drewniane, żeby rdzy nie dać przystępu.
Tym sposobem o wiele podniósł dobre przymioty krypy; używał jej do wycieczek niekiedy kilkomiesięcznych na jaką samotną wyspę. Mówiono wtedy: Patrzcie, niema Gilliatta. Ale nikt za nim nie tęsknił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.