Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Kuźnia.

Urządziwszy skład, Gilliatt urządził kuźnię.
Drugie zagłębienie, które sobie wynalazł, przedstawiało zakątek, rodzaj dość długiego korytarza. Z razu sam on chciał się tam umieścić; ale ponieważ wiatr ciągle wznawiający się dął tam bezustannie i uporczywie, musiał się wyrzec tego zamiaru. Ale wiatr podszepnął mu myśl urządzenia tam kuźni. Kiedyć jaskinia nie mogła być jego pokojem, to niech służy za pracownię. Umieć posługiwać się przeszkodą to wielki krok do zwycięstwa. Wiatr był nieprzyjacielem Gilliatta i Gilliatt zamierzył uczynić zeń swego sługę.
Mówią o ludziach, — że są do wszystkiego, a na nic się nie zdali; można było toż samo powiedzieć o wydrążeniach skalnych. Nie dają one tego co obiecują. Ta oto, naprzykład, skała jest jak wanna, ale woda ucieka z niej szparami; inna jak pokój, ale bez sufitu; w innej jest łoże mchem usłane, ale mokre, inna jest jak krzesło, ale kamienne.
Kuźnia, którą Gilliatt chciał urządzić, była już z gruba wyrobiona przez naturę; ale owładnąć tem, co było wyrobione, by miejsce zrobić dogodnem, przemienić tę pieczarę w pracownię — przykra to była i mozolna robota. Z trzech czy czterech szerokich kamieni, tworzących rodzaj lejka i dotykających do ciasnej rozpadliny, wypadek utworzył rodzaj ogromnej dmuchawki, niezgrabnej, nierównie potężniejszej aniżeli owe staroświeckie miechy kowalskie, długie na czternaście stóp, wyrzucające za każdem poruszeniem dziewięćdziesiąt ośm tysięcy calów kubicznych powietrza. Tu było inaczej. Wymiary huraganu nie dają się obliczyć.
Ten nadmiar siły stanowił przeszkodę i trudno było zawładnąć tym miechem.
Jaskinia miała dwie niedogodności; wiatr przewiewał ją z końca w koniec, i zaciekała do niej woda.
Nie była to fala, ale bezustanne drobne ściekanie, podobniejsze do sączenia niż do płynięcia.
Piana ciągle rzucana przez odbijające się od skały fale, niekiedy na sto stóp i więcej w górę, napełniła w końcu wodą naturalną kadź znajdującą się w skałach panujących nad pieczarą. Nadmiar wody w tym zbiorniku, tworzył nieco dalej na stromej pochyłości drobny wodospad, grubości około cala, spadający z wysokości czterech do pięciu sążni. Łączyła się z tem woda deszczowa. Od czasu do czasu przechodnia jaka chmura wylewała się w ten zbiornik niewyczerpany i zawsze przepełniany. Woda była cuchnąca, na napój nieprzydatna, ale przejrzysta, chociaż słona. Wodospad ten dźwięcznie spadał kroplami po krawędziach kadzi, niby włosy rozpuszczone.
Gilliattowi przyszło do głowy użyć tej wody dla ujęcia w karby owego wiatru w jaskini. Za pomocą lejka, dwóch czy trzech wyrobionych z desek i dopasowanych naprędce rur, z których jedna opatrzona została kranem i wielkiego cebra ustawionego pod niemi jako rezerwoar — bez użycia podpór i siły przeciw-ważącej, a tylko z pomocą czopa u góry i otworów w dole. Gilliatt, będący, jak powiedziano dawniej, cokolwiek kowalem i mechanikiem, potrafił utworzyć zamiast brakującego mu kowalskiego miecha, przyrząd nie tyle odpowiadający swemu przeznaczeniu co dziś używane maszyny dmące, ale poprawniejszy od owych, któremi niegdyś posługiwano się w Pireneach.
Miał mąkę żytnią i zrobił z niej klajster; miał liny nie maczane w smole, narobił z nich pakuł. Pakułami i klajstrem tudzież kilkoma drewnianemi klinami, pozatykał szczeliny w skałach, jeden tylko pozostawiając otwór; w nim osadził kawał rurki metalowej, znaleziony na Durandzie, który niegdyś służył do przechowywania lontu od sygnałowego działka. Rurka ta skierowana była poziomo na szeroki kamień, na którym Gilliatt urządził kowalskie ognisko; w razie potrzeby otwór mógł być zamkniętym.
Na to ognisko nałożył Gilliatt węgla i drzewa, wykrzesał ogień z samejże skały, iskrę pochwycił na pakuły, a zapaliwszy je, zapalił następnie drzewo węgiel. Puści na to swą dmuchawkę — działała doskonale.
Poczuł w sobie dumę cyklopa; był panem powietrza, wody i ognia.
Panem powietrza — gdyż dał wiatrowi rodzaj płuc, utworzył w grocie narząd oddechowy, zmienił go w miech kowalski.
Panem wody — z małego bowiem wodospadu zrobił przyrząd do poruszania swego miecha. Panem ognia — bo z mokrej skały wydobył płomień.
Całe prawie owo zagłębienie znajdowało się pod odkrytem niebem; dym swobodnie odchodził, czerniąc prostopadłe ściany. Te skały, które zdawały się na wieczne czasy stworzone dla piany, poznają teraz co to są sadze.
Za kowadło użył Gilliatt wielkiego gładkiego kawała granitu bardzo twardego i mającego mniej więcej kształt odpowiedni. Było to kowadło bardzo niebezpiecznej mogło bowiem się rozprysnąć od silnego uderzenia. Jeden brzeg tego kowadła, ostro zakończony mógł po części służyć do przecinania żelaza, tylko zginać je nie było na czem. Starożytni troglodyci takiego musieli używać kamiennego kowadła. Powierzchnia jego falą wygładzona, była prawie tak równa jak stalowa.
Gilliatt żałował, że nie wziął ze sobą swojego kowadła. Ponieważ nie wiedział, iż Duranda była przez burzę przełamana na dwoje, spodziewał się więc, iż znajdzie się na niej wszystkie przyrządy okrętowego cieśli, mieszczące się zwykle na spodzie statku od przodu. A właśnie ten spód burza porwała.
Dwa zagłębienia, zdobyte w skale przez Gilliatta, leżały blisko siebie. Skład i kuźnia łączyły się ze sobą.
Co wieczór, po ukończonej robocie, Gilliatt zajadał kawałek suchara, rozmoczonego w wodzie, parę muszli lub morskich orzechów — co jedynie można było znaleźć w tych miejscach — i drżąc od zimna, powracał spać do swej nory na większej skale.
Rodzaj duchowego oderwania, w jakiem żył Gilliatt, zwiększał się jeszcze materjalizmem jego zajęć. Ciągły realizm do szału doprowadza. Niezliczone szczegóły pracy fizycznej niczem były w porównaniu z osłupieniem Gilliatta, będącego w owem właśnie miejscu i oddającego się owym zajęciom.
Zazwyczaj znużenie cielesne jest nicią, przyciągającą człowieka ku ziemi; ale sama nadzwyczajność dzieła, przedsięwziętego przez Gilliatta utrzymywała go niejako w uroczym obrazie marzeń. Chwilami zdawało mu się, że młotem uderza w chmury, to znowu, że jego narzędzia są orężem. Miewał szczególne przeczucia jawnego napadu, który odpierał, albo uprzedzał. Skręcać liny, wyparskiwać płótno żaglowe, robić wiązanie z balów, to to samo co budować wojenne przybory. Tysiące drobnych kłopotów przy tem ratowaniu statku zamieniało się nakoniec w coś podobnego do zabezpieczenia się przeciw obmyślanej napaści, nieukrywanej prawie i bardzo widocznej. Niekiedy Gilliatt nie wiedział, jak wypowiedzieć myśli, ale je pojmował, stopniowo coraz mniej czuł się rzemieślnikiem, bojownikiem coraz więcej.
Był jako pogromca. Sam to prawie rozumiał. Dziwnie się jego umysł rozszerzył.
Oprócz tego, dookoła, jak okiem zajrzeć, miał przed sobą olbrzymi sen straconej pracy. Nic więcej nie mąci myśli, jak widok sił rozprzężonych, poruszających się w przestworzu niezgłębionem i bezbrzeżnem. Nam celu potrzeba. Przestrzeń wiecznie ruchoma, niezmordowana woda, chmury, rzekłbyś: bardzo czemś zajęte, ogromne jakieś a bezwiedne wysilenia, wszystkie te konwulsje — to zagadka. Co robi to wieczne drżenie? co budują te wichry? co wznoszą te wstrząśnienia? Te uderzenia, te łkania, ten ryk, co one tworzą? nad czem pracuje ten gwar. Pytania te wiecznie przybywają i uciekają, jak wieczny jest przypływ i odpływ morza. Gilliatt wiedział, co robi, ale ten niepokój przestrzeni ciągle stawał przed nim, jak ciemna zagadka. Bezwiednie, machinalnie, bezwładnie, wskutek nacisku i przenikliwości, bez żadnego innego wyniku, jak olśnienie nieświadome i prawie dzikie, marzyciel Gilliatt łączył ze swą własną robotą, niezmierną bezużyteczną pracę morza. Bo i gdzie, jeśli nie tam, trzeba było uledz wpływowi; szukać zbadania przerażających tajników pracującej wody? Jak nie zastanawiać się całą potęgą zastanawiania się własnego nad falowaniem wody, zawziętością piany, niedostrzegalnym skał rozkładem, szalonem tchnieniem czterech wiatrów. Co to za męczarnia dla myśli, owo ciagle: od początku, ten ocean, jak studnia mgły, jak Danaidy — cały ten skład dla niczego!
Dla niczego — nie! Ale dlaczego? sam tylko wiesz, o, ty Nieznany!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.