Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Śmierć się zmieści w dwóch stopach bez sześciu cali.

Gilliatt włożył skrzynkę do pasa, a pas włożył w kieszeń swych spodni.
Kościotrupa pozostawił krabom wraz z zabitym głowonogiem.
Podczas, gdy Gilliatt zajmował się potworem i kościotrupem, przypływ morza zatopił wejście do pieczary. Gilliatt nie mógł wyjść, jak dając nurka pod arkadą. Dokonał tego bez trudności. Znał wyjście i był mistrzem w morskiej gimnastyce.
Można domyśleć się dramatu, który tu się odbył przed dziewięcioma tygodniami. Jeden potwór pochwycił drugiego. Głowonóg złapał Clubin’a.
W pośród nieubłaganych cieniów spotkały się, że tak powiemy, dwie obłudy. W głębi otchłani zetknęły się dwie istności utworzone z oczekiwania i ciemni i jedna z nich będąca zwierzęciem, spełniła wyrok na drugiej, będącej duszą. Straszna sprawiedliwość!
Krab żywi się ścierwem, głowonóg żywi się krabami.
Głowonóg chwyta jakiekolwiek zwierzę pływające: wydrę, psa, człowieka jeżeli się uda — pije krew, a ciało pozostawia w wodzie. Kraby są to oskorupiali karawaniarze morza. Gnijące mięso przywabia ich; przybywają, jedzą trupa, a głowonóg je zjada. Nieżywe szczątki znikają w krabach, a kraby znikają w głowonogu. Jużeśmy wspomnieli o takiem prawie natury.
Clubin stał się pastwą głowonoga.
Pochwycił go i utopił, kraby pożarły — fala zugnała do pieczary w zagłębienie, gdzie go znalazł Gilliatt.
Powróciwszy, Gilliatt począł szperać po skałach, wyszukując niedźwiadki i muszle, wyrzekając się już krabów. Zdawałoby mu się, że je ludzkie mięso.
Zresztą myślał tylko o tem, jakby należycie podjeść przed odpłynięciem. Nic go już nie zatrzymywało. Po wielkich burzach zawsze następuje cisza, nieraz długie dnie trwająca. Ze strony morza nie było teraz żadnego niebezpieczeństwa. Gilliatt postanowił odpłynąć nazajutrz. Z powodu przypływu morza należało zachować przez noc przegrodę urządzoną między skalami Douvres, ale wraz ze świtem Gilliatt zamierzał ją zniszczyć, wyprowadzić krypę poza skały i rozpuścić żagle w drogę ku Saint-Sampson. Łagodny wiatr południowo-wschodni był mu właśnie na rękę.
Zaczynała się pierwsza kwadra majowa; dnie były długie.
Gdy Gilliatt po zakończeniu swych poszukiwań i nasyceniu żołądka, powrócił do cieśniny między dwiema skałami Douvres, gdzie stała krypa, słońce już zaszło, zmrok mieszał się z półświatłem nowiu; przypływ, doszedłszy do swego szczytu, począł opadać. Komin maszyny, sterczący na krypie, od piany burzą miotanej pokrył się warstwą soli, która bieliła się przy księżycu.
To przypomniało Gilliattowi, że taż sama burza wrzuciła w krypę wiele wody deszczowej i morskiej, i że jeżeli chce jutro odpłynąć, należy wodę tę wylać.
Przekonał się, gdy opuszczał krypę, udając się na połów krabów, że było około sześciu cali wody na dnie łodzi. Więc zwykłą szuflą swoją mógł wodę tę wyrzucić.
Przybywszy do łodzi, zadrżał z przerażenia. W krypie było wody przeszło dwie stopy.
Straszna rzecz! krypa zaciekała.
Podczas jego nieobecności napełniała się powoli. Przy obecnem przeciążeniu krypy, dwadzieścia cali wody było dodatkiem niebezpiecznym. Jeszcze trochę, a zatonęłaby. Gdyby powrócił o godzinę później, prawdopodobnie ujrzałby nad wodą tylko komin i maszt.
Nie było do stracenia ani chwili. Należało wyszukać szparę, przez którą wciskała się woda, zatkać ją, potem łódź wypróżnić, albo przynajmniej ulżyć jej. Pompy Durandy zginęły podczas rozbicia. Gilliatowi pozostawało tylko szufla.
Przedewszystkiem trzeba było wynaleźć szparę. To było najnaglejsze.
Gilliatt wziął się natychmiast do roboty, nie ubierając się nawet i drżący. Nie czuł już ani zimna, ani głodu.
Krypa napełniała się ciągle. Na szczęście nie było wcale wiatru. Najmniejsze wstrząśnienie zatopiłoby ją.
Księżyc zaszedł.
Gilliatt po omacku, schylony, więcej jak do połowy zamoczony w wodzie, szukał długo. Nakoniec odkrył uszkodzenie.
Podczas burzy, właśnie w owej krytycznej chwili, gdy krypa się wygięła, potrąciła dość silnie o skałę. Jedna z wypukłości mniejszej skały Douvres zrobiła w prawym boku łodzi otwór.
Na szczęście, szpara ta, jakby na zdradę, zrobiła się przy połączeniu dwóch balów; dlatego, gdy podczas największej burzy Gilliatt oglądał krypę pośpiesznie i pociemku, nie mógł dostrzec uszkodzenia.
Tem niebezpieczniejszy był otwór, że szeroki — ale przynajmniej w miejscu niezagłębiającem się w wodę przy dobrym stanie statku. Teraz jednak kiedy się wody nabrało, zeszło ono pod poziom powierzchni morza.
W chwili, gdy się ta szpara zrobiła, woda była mocno rozkołysana w cieśninie i poziom właściwie nie istniał; woda zatem wciskała się w krypę, która pod tym. ciężarem zagłębiła się o kilka cali, a po uspokojeniu się fal, sam już ciężar znajdującej się w statku wody, zagłębiając łódź, trzymał szparę pod wodą. W tem też było niebezpieczeństwo. Woda wzrosła w krypie z sześciu cali do dwudziestu. Ale gdyby udało się zatkać szparę, możnaby było wylać wodę z krypy; raz wypróżniona wróciłaby do stanu normalnego zagłębienia, szpara wyszłaby z wody, a wtedy na sucho naprawa była łatwa, a przynajmniej możebna. Gilliatt, jak powiedzieliśmy, miał jeszcze swoje ciesielskie narzędzia, i w dobrym stanie.
Ale iież to niepewności nim się dojdzie do tego! ile niebezpieczeństw! ile zawad! Gilliatt słyszał jak niemiłosierna woda sączyła się. Lada wstrząśnienie, a wszystko pójdzie na dno. Okropność! być może, że już zapóźno ratować.
Gilliatt gorzkie robił sobie wyrzuty. Powinien był natychmiast domyśleć się, że statek jest uszkodzony. Sześć cali wody na dnie, dowodziło tego jasno. Głupim był przypisując je deszczowi i pianie. Wyrzucał sobie że spał, że jadł, że był znużony, — prawie że była burza i noc. Wszystkiemu był winien.
Że jednak robienie sobie wyrzutów do niczego nie doprowadzi, więc Gilliatt łając się, krzątał się zarazem przy robocie.
Wynalazł szparę, więc najpierwsze było zrobione — teraz należało ją zatkać. Na razie nic więcej nie można było zrobić. Pod wodą ciesielstwo nie idzie.
Dobrze jeszcze, że dziura była w miejscu między dwoma łańcuchami przytrzymującemi komin maszyny do prawego boku krypy. Łańcuchy mogłyby może nacisnąć szpontowanie.
Woda jednak przybywała. Było jej teraz przeszło na dwie stopy.
Gilliatt miał je do kolan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.