Powszechne braterstwo/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
Hilary słyszy zew kukułki.

Nietylko Cecylja sama zauważyła, jak mizernie wyglądał w tych dniach p. Stone.
Potężna moc, która corocznie nawiedza świat, pędząc przed sobą, z łagodną przemocą, chmury śniegowe i ich ponure cienie, rozrywając wszystkie osłony i zapory i obejmując ziemię namiętnym uściskiem; potężna moc, która przemienia wszystkie barwy i kształty i miljonami latorośli, rączych, jak lot jaskółki i bieg strzał deszczowych, zniewala wszystko do miłosnego połączenia — ta wszechwładna potężna moc życia wszechświata, Wiosną zwana, spłynęła na p, Stone’a, jak młode wino do starej butelki. A Hilary, który również odczuł jej siłę, śledząc bacznie teścia, wychodzącego co rano z ręcznikiem kąpielowym na ramieniu, zapytywał siebie, czy nie zdarzy się dzisiaj właśnie, że tylko już duch starca pływać będzie w chłodnej wodzie Serpentyny — wydawało się bowiem, że duch ten jest już niesłychanie bliski opuszczenia swej wątłej powłoki.
Cztery dni minęły od rozmowy, którą Hilary pożegnał małą modelkę a życie w jego domu — tej cichej toni, na której lilje tłumiły wir, co szalał w głębi — powróciło do spokojnego biegu, jakim się toczyło przed tem wtargnięciem brutalnego życia. Papierowa bladość twarzy p. Stone’a była jedynym jawnym dowodem, że zaszło coś niepokojącego — ta bladość i pewne uczucia, o których zachowywano najściślejsze milczenie.
Rano dnia piątego, widząc jak starzec szedł chwiejnym krokiem po płytach kamiennych w alei ogrodowej, Hilary z pośpiechem dokończył się ubierać i podążył za nim. Dogonił go pod świecznikami kasztanów w pełnym rozkwicie — p. Stone wlókł się z trudnością, a śnieżne kulki gradowe okrywały bielą jego wysokie ramiona. Przyłączył się do niego, nie powitawszy go — bo p. Stone nie dbał zupełnie o formy — i rzekł
— Przecież pan chyba nie zamierza się kąpać poodczas burzy gradowej! Niech pan zrobi ten jeden raz wyjątek. Tak pan niedobrze wygląda.
P. Stone potrząsnął głową; poczem, snując widocznie w dalszym ciągu myśl, którą Hilary przerwał, zauważył:
— Uczucie, które ludzie nazywają honorem, ma wątpliwą wartość. Nie udało mi się jeszcze dotychczas ustalić łączności tego uczucia z powszechnem braterstwem.
— Jakto?
— O ile polega na wierności zasadom, można uważać je za godne tej łączności. Trudność powstaje wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, naturę zasady... Jest w ogrodzie rodzina młodych drozdów. Jeżeli, jeden z nich znajdzie robaka, zauważyłem, że wierność zasadzie samozachowania, którą kierują się wszystkie istoty żyjące różnego gatunku, nie pozwola mu dzielić tego robaka z którymkolwiek innym młodym drozdem.
P. Stone zapatrzył się w dal.
— Tak samo jest, obawiam się, z „honorem“ — ciągnął dalej. — W owych dniach kobiety były dla mężczyzn tem, czem robaki dla drozdów...
Urwał, szukając widocznie słów. Hilary zaś, spytał z bladym uśmiechem:
— A czem byli mężczyźni dla kobiet?
P. Stone spojrzał nań zdumiony.
— Nie zauważyłem ciebie, — odparł. — Muszę unikać wszelkiego natężenia umysłu przed kąpielą.
Przeszli teraz przez drogę, dzielącą ogród od parku, a Hilary, zauważywszy, że p. Stone spostrzegł wodę, w której ma się kąpać i pewny, że już teraz nic innego widzieć nie będzie, — zatrzymał się pod małą samotną brzozą.
Ta dziko rosnąca, pełna wdzięku osadniczka, która dosyć długo już kąpała się zimą, zaczęła powoli przystrajać obnażone członki w szatę zieleni. Hilary oparł się o jej chłodne, pstrokate ciało. U jej stóp migotała chłodna woda, to szarym, to szafirowym odblaskiem, i snuły się postacie, piętnastu czy dwudziestu kąpiących. Stał, drżąc na zimnym wietrze a słońce, przedarłszy się przez chmurę gradową, paliło mu lica i dłonie. I nagle usłyszał wyraźny lecz daleki odgłos, który, silniej niż każdy inny, porusza serce człpwieczę: „Ku — ku, ku — ku!“.
Cztery razy dobiegł go zew niespodziewany. Zkąd przyfrunął ten przemądrzały, ciekawy szary ptak do wielkiej siedziby ludzi i cieni? Dlaczego przybył w strzelistym locie, by drwiącym krzykiem przeszywać serce i bólem je rozrywać? Wszak dosyć jest po za miastem drzew i ciemnych w nich dziupli, ponad któremi pędzą chmury, dosyć rozkwitających właśnie krzaków janowca, gdzie może śledzić, jak wiosna wszechwładnie obejmuje w posiadanie świat. Jakiż tajemniczy kaprys sprawił, że ptak przyleciał tutaj i wzywa człowieka, który już z wiosną nie ma nic wspólnego?
Z sercem, dotkliwym bólem ściśniętem, Hilary odwrócił myśli od dalekiego ptaka i zeszedł nad brzeg wody. P. Stone pływał lecz wolniej niż pływał kiedykolwiek człowiek. Widoczna była tylko jego srebrzysta głowa i obnażone ręce, słabo poruszające się w wodzie; nagle znikł. Był zaledwie o 10 metrów oddalony od brzegu; a gdy po krótkiej chwili nie wypłynął, Hilary wbiegł do wody. Nie była głęboka. P. Stone siedział na dnie, czyniąc próżne wysiłki, żeby wstać. Hilary schwytał go za ubranie kąpielowe, podniósł i wyprowadził na ląd. P. Stone ledwie mógł utrzymać się na nogach. Przy pomocy policjanta Hilary owinął go w ubranie i wsadził do dorożki. Starzec odzyskał nieco sił żywotnych, ale widocznie nie miał świadomości tego co zaszło.
— Nie byłem w wodzie tak długo jak zwykle, — rzekł, gdy wjeżdżali w ulicę.
— Przeciwnie, zupełnie jak codzień.
P. Stone zmieszał się.
— To dziwne, — rzekł. — Nie pamiętam, żebym z wody wychodził.
I nie odezwał się aż do chwili, kiedy, przy pomocy Hilarego, wysiadał z dorożki.
— Chcę tego człowieka wynagrodzić. Mam w domu pół korony.
— Już ja to załatwię, — rzekł Hilary.
P. Stone, który skoro tylko stanął na nogach, zaczął drżeć gwałtownie, zwrócił twarz ku dorożkarzowi.
— Niema nic szlachetniejszego nad konia, — rzekł; — strzeżcie go dobrze.
Dorożkarz uchylił kapelusza.
— A jakże, panie, — odparł.
Idąc o własnych siłach, ale bacznie strzeżony przez Hilarego, dotarł p. Stone do swego pokoju. Macał wokoło siebie, jakgdyby nie mógł dostatecznie rozróżnić otaczających go przedmiotów.
— Na pana miejscu, — odezwał się Hilary — położyłbym się do łóżka na kilka minut; pan drży z zimna.
P. Stone, który istotnie drżał tak, że zaledwie mógł utrzymać się na nogach, pozwolił Hilaremu, żeby mu dopomógł położyć się i otulić szczelnie kołdrą.
— Muszę o dziesiątej być przy robocie, — rzekł Hilary, drżący również, podążył spiesznie do pokoju Bianki. Schodziła właśnie a na jego widok krzyknęła z przerażeniem. Gdy opowiedział co zaszło, dotknęła jego ramienia.
— A ty co?..
— Wezmę gorącą kąpiel, napiję się coś ciepłego i będzie dobrze. Idź lepiej prędko do ojca.
Zwrócił się w stronę pokoju kąpielowego, gdzie stała Miranda z jedną białą łapką podniesioną. Zacisnąwszy usta, Bianka zbiegła ze schodów. Opowieść męża tak ją przeraziła, że byłaby pochwyciła w objęcia jego mokrą postać, gdyby nie stały między nimi upiory niezliczonych chwil. Minęła tędy i ta chwila i również stała się upiorem.
P. Stone, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, nie zdołał powrócić do pracy o dziesiątej godzinie. Nie mogąc poprostu utrzymać się na nogach, oznajmił, że zamierza zaczekać do pół do czwartej, a potem wstanie, żeby się ubrać przed przyjściem małej dziewczynki. Ponieważ oparł się stanowczo wezwaniu doktora i zmierzeniu temperatury, przeto niepodobna było wiedzieć jak wysoką ma gorączkę. Policzki jego, wysunięte z pod kołdry, były nadmiernie zaczerwienione; oczy, utkwione w sufit, jaśniały podejrzanym blaskiem. Ku przerażeniu Bianki — która usiadła najdalej, jak tylko mogła, żeby jej nie widział i nie przypuszczał, że mu wyświadcza przysługę — wypowiadał głośno swoje myśli:
— Słowa... słowa... wymazali braterstwo! — Bianka zadrżała, słuchając tych niesamowitych dźwięków. — W owych dniach panowania słów, nazywali to śmiercią... bladą śmiercią... mors pallida. Słowo to było dla nich niby olbrzymi, zawieszony nad nimi i opuszczający się zwolna, głaz granitowy. Niektórzy, podniósłszy twarze ku niemu, drżeli przerażeni, w oczekiwaniu swego zniszczenia. Inni, niezdolni, za życia, stanąć oko w oko zmyślą o nicości, opanowani przez jakiś duchowy powiew i, myśląc tylko zawsze o swojej postaci indywidualnej, wołali ustawicznie, że ich własne Ja przeżyje i musi przeżyć owo słowo; że w jakiś sposób, którego żaden człowiek zrozumieć nie zdoła każda świadoma siebie istność gromadzi się na nowo po rozproszeniu. Upojeni tą myślą i ci również mijali. Niektórzy czekali z suchem ponurem okiem, spostrzegłszy, że ten cały przebieg jest tylko rozpadem a i oni również stanęli w obliczu tak zwanej śmierci.
Głos starca ucichł, natomiast rozległ się odgłos jego języka zwilżającego podniebienie. Bianka, stojąc za łóżkiem z tyłu, podsunęła mu do ust szklankę, z chłodnym wywarem jęczmienia. Wypił powolnymi, głośnymi łykami, poczem, widząc rękę, trzymającą szklankę, spytał:
— Czy to ty? Jesteś gotowa? A więc pisz: „W owych dniach nikt nie śpieszył na spotkanie przybywającej śmierci; nikt nie widział w jej obliczu, że jest wcieleniem braterstwa; nikt z sercem lekkiem, jak włókna babiego lata, nie całował jej stóp, i uśmiechnięty, przeszedł we Wszechświat“. — Głos jego skonał, a gdy się znów odezwał, był to szybki, ochrypły szept: — Muszę... muszę... muszę... — Nastąpiło milczenie; poczem dodał: — Daj mi spodnie.
Bianka położyła je przy łóżku. Widok ich uspokoił go. Milczał.
Przez godzinę przeszło leżał taki cichy, że Bianka wstawała ciągle i patrzyła nań z niepokojem. A on leżał z oczami szeroko otwartemi, wpatrzonemi w drobną ciemną plamkę na suficie; na twarzy jego zaś malował się wyraz osobliwej stanowczości, jakgdyby duch jego powoli, nieubłaganie, odzyskiwał moc nad rozgorączkowanem ciałem Nagle odezwał się:
— Kto tu jest?
— Bianka.
— Pomóż mi wstać.
Palący rumieniec znikł z jego twarzy, w oczach zagasł gorączkowy blask; wyglądał, jak widmo. Bianka z lękiem w sercu, dopomagała mu wstać. To niesamowite ujawnienie milczącej, potężnej siły woli miało w sobie coś nadziemskiego.
Gdy się już ubrał w wełnianą bluzę i usiadł przed ogniem na kominku, Bianka podała mu filiżankę mocnego rosołu z koniakiem. Połknął napój chciwie.
— Chciałbym jeszcze, — rzekł i zasnął.
Niebawem przyszła Cecylja i siostry strzegły jego snu, a czuwając tak nad ojcem czuły się bliższe siebie wzajemnie niż od lat wielu. Zanim odeszła, Cecylja szepnęła:
— Bi, jeżeli pytać będzie jeszcze o tę dziewczynę, czy nie sądzisz, że, dopóki jest w takim stanie, powinnaby przyjść?
Bianka odparła:
— Nie wiem gdzie jest.
— Ja wiem.
— A! — rzekła Bianka; — oczywiście! — I odwróciła głowę.
Zmieszana drwiącym tonem tych kilku słów, Cecylja zrazu nie odpowiedziała; poczem, zbierając całą odwagę, rzekła:
— Tu jest jej adres, Bi. Wypisałam go dla ciebie, — i, z wyrazem niepokoju na twarzy, wyszła.
Bianka, siedząc w starym, pozłacanym fotelu, wpatrywała się w głębokie doły na skroniach śpiącego, śledziła dmuchanie głębokiego oddechu, poruszającego jego usta. Uszy jej płonęły. Na widok tej, droższej jej sercu, niż przypuszczała, starczej postaci, która staczała wielką walkę w imię swej idei — Bianka wzniosła się ponad własny ból, a w jej rozedrganej duszy zagościła tkliwość. Skwapliwie powitała poryw poświęcenia siebie. Mniejsza o to, kto pierwszy wyciągnie rękę do zgody, ona czy Hilary. Jej dusza tem właśnie objawi zdolność do poświęcenia, że ona będzie pierwsza, przez prostą szlachetność. W tej chwili byłaby niemal mogła wziąć w objęcia tę gminną małą dziewczynę i ucałować ją. Skończyłyby się wówczas wszelkie niepokoje! Jakiś dobroczynny goniec spłynął ku niej na sekundę — złotoskrzydły ptak pokoju. W tem duchowem podnieceniu nerwy jej drgały, jak struny skrzypiec.
Gdy p. Stone się obudził, było już po trzeciej i Bianka podała mu niezwłocznie drugą filiżankę rosołu.
Wypił ją równie chciwie, jak pierwszą, i spytał:
— Co to jest?
— Rosół.
P. Stone spojrzał w pustą filiżankę.
— Nie powinienem tego pić. Krowa i jagnię są równe człowiekowi.
— Jakże się czujesz, ojczulku?
— Czuję, — odparł p. Stone, — że będę mógł podyktować to, co już napisałem... nic więcej. Czy przyszła?
— Nie jeszcze; ale pójdę i przyprowadzę ją, jeżeli chcesz.
Stone spojrzał bacznie na córkę.
— To zabierze ci czas.
Bianka odparła:
— Mój czas nie ma żadnego znaczenia.
P. Stone wyciągnął ręce do ognia.
— Nie zgodzę się być ciężarem dla kogokolwiek — mówił widocznie do siebie. — Jeżeli już do tego doszło, w takim razie muszę odejść!
Bianka uklękła przy nim i przytuliła płonący policzek do jego skroni.
— Ale kiedy nie doszło, ojczulku.
— Mam nadzieję, że nie. Pragnę najpierw skończyć książkę.
Niespodziewana, bolesna łączność myśli między temi ostatniemi słowami a poprzedniemu przeraziła Biankę więcej niż wszystkie jego gorączkowe majaczenia.
— Liczę, że będziesz siedział zupełnie spokojnie, — rzekła, — a ja pójdę jej poszukać.
I, mając w sercu uczucie, jakgdyby dwie ręce pochwyciły je i rozrywały, Bianka wyszła.
W jakie pół godziny później Hilary wsunął się cichaczem, stanął przy drzwiach i patrzył na starca. P. Stone siedział na brzegu fotelu, ręce oparł na poręczach i wstawał zwolna i wolno znów opadał; tak kilkakrotnie próbował stanąć na nogach. Gdy Hilary wszedł w pole jego widzenia, starzec rzekł:
— Udało mi się dwa razy.
— Bardzo się cieszę, — odparł Hilary. — Może pan teraz odpocznie?
— To wina kolan, — rzekł p. Stone. — Poszła po nią.
Hilary z przerażeniem niemal usłyszał te słowa i, usiadłszy na drugim fotelu, czekał.
— Wyobraziłem sobie, — rzekł p. Stone. patrząc bacznie na niego, — że gdy opuszczamy życie, zamieniamy się w wiatr. Czy i ty jesteś tego zdania?
— To dla mnie myśl zupełnie nowa — odparł Hilary.
— Nie wytrzymuje krytyki, — mówił p. Stone. — Ale jest uspokajająca. Wiatr jest wszędzie i nigdzie, i nic nie może się przed nim ukryć. Gdy mi zabrakło tej małej dziewczynki próbowałem, w pewnem znaczeniu, stać się wiatrem. Ale nie zdołałem... za trudno.
Odwrócił oczy od twarzy Hilarego, nie zauważywszy jego smutnego uśmiechu, i utkwił je w jasnym ogniu na kominku.
— „W owych dniach“ — zaczął mówić »stosunek ludzi do wiecznych powiewów był stosunkiem biljona drobnych oddzielnych przeciągów, dmących przeciw południowo-zachodniemu wiatrowi. Nie chcieli zatonąć w tem łagodnem westchnieniu księżyca, lecz dmuchali w jego oblicze przez szczeliny i szpary i dziurki od klucza, i zostali w biegu tej podróży w przestworzu zmieceni, gwiżdżąc głośno swoje protesty“.
Próbował znów wstać, pragnąc widocznie podejść do biurka, by tę myśl zapisać, ale doznał nowej porażki i spojrzał smutnie na Hilarego. Zdawało się, że chce go o coś prosić, ale się powstrzymuje.
— Jeżeli będę się wprawiał usilniej, to się w końcu przemogę.
Hilary wstał i przyniósł mu papier i ołówek. Schylając się spostrzegł, że oczy p. Stone’a zamglone były wilgocią. Ten widok przejął go tak do głębi, że rad był, iż mógł się odwrócić po książkę, na podkładkę do pisania.
Gdy p. Stone skończył, wsunął się w fotel i zamknął oczy. Najgłębsza cisza panowała w obszernym pokoju ponad tymi dwoma mężczyznami różnych pokoleń i takich szczególnie odmiennych charakterów. Hilary przerwał milczenie.
— Słyszałem dzisiaj wołanie kukułki, — rzekł niemal szeptem, na wypadek, gdyby p. Stone spał.
— Kukułka, — odparł p. Stone, — nie ma poczucia braterstwa.
— Przebaczam jej to.,.. w imię jej wołania, — szepnął Hilary.
— Wołanie jej, — rzekł p, Stone, — wabi; pobudza pęd płciowy.
Poczem dodał, mówiąc do siebie:
— Nie przyszła jeszcze!
W tejże chwili, gdy wymawiał te słowa, Hilary usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Wstał i otworzył je. Przed niemi stała mała modelka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.