Przejdź do zawartości

Powszechne braterstwo/Rozdział XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI.
Dom Zgody.

O godzinie pół do jedenastej tegoż wieczora Stefan szedł wyłożoną kamiennemi płytami, drogą do domu brata.
— Czy mogę się widzieć z panią Hilarową?
— Pan Hilary wyjechał dziś zagranicę, a pani Hilarowa jeszcze nie wróciła, proszę jaśnie pana.
— Zechciejcie jej wręczyć ten list. Albo nie, poczekam. Wszak mogę poczekać na nią w ogrodzie?
— O, naturalnie, proszę jaśnie pana.
— Doskonale.
— Zostawię drzwi otwarte, na wypadek, gdyby jaśnie pan chciał wejść do domu.
Stefan skierował się ku ławie ogrodowej i, zadumany, wpatrywał się po przez mrok w swoje obuwie, a od czasu do czasu uderzał w spodnie listem, który trzymał w ręku. Na tonący w cieniu ogród, gdzie zwieszały się ciche, nie poruszane najlżejszym powiewem, gałęzie, spływało jasnym strumieniem światło z otwartego okna p. Stone’a; a w tym strumieniu wirowały komary, znęcone jego ciepłem i blaskiem.
Stefan z rozdrażnieniem patrzył na postać p. Stone’a, którą widział pochyloną i zupełnie nieruchomą przed biurkiem; tak widać przez otwór w drzwiach celi więziennej przestępcę, który stoi, wpatrzony w swoją pracę, bez ruchu, jakby skamieniały w samotności.
„Podupadł strasznie w ostatnich czasach“, myślał Stefan. „Biedny stary! Te jego idee zabijają go. Są i zawsze będą przeciwne naturze ludzkiej“. I znów uderzył listem o spodnie, jakgdyby ten dokument potwierdzał jego myśl. „Nie mogę jednak oprzeć się współczuciu dla tego niezwykłego zwarjowanego starca!“
Wstał, chcąc przyjrzeć się lepiej nieświadomej postaci teścia. Wyglądała, jak pozbawiona życia, jakgdyby p. Stone, idąc za biegiem swoich myśli, zeszedł pod ziemię i w pokoju pozostawił swoje ciało, by czekało na jego powrót. Ta postać przejmowała Stefana dręczącym niepokojem.
„Możnaby dom podpalić“, myślał, „a on nie zauważyłby nawet“.
Postać p. Stone’a poruszyła się; odgłos przeciągłego oddechu wybiegł w cichy ogród. Stefan odwrócił oczy z nagłem uczuciem, że nie należy w ten sposób obserwować starca; poczem wszedł do domu. Stanął w gabinecie brata przed biurkiem i przesuwał bezmyślnie drobiazgi na jego, biurku.
„Ostrzegałem Hilarego, że sobie poparzy palce“, myślał.
Na dźwięk zgrzytającego w zatrzasku klucza wrócił do przedsionka.
Jakkolwiek od początku potępiał w duchu postępowanie Bianki, uważając ją za kobietę trudną w pożyciu i dręczącą, niemniej rozpaczliwy wyraz jej twarzy przejął go do głębi; jakby uświadomił sobie naraz, że jest bezradna, wobec swojej natury. Zmieszało go to i wytrąciło z równowagi, me zgadzało się bowiem z jego trzeźwym poglądem na bieg rzeczy.
— Jesteś widocznie zmęczona, Bi, — rzekł. — Przykro mi, ale uważam, że lepiej wręczyć ci to dzisiaj.
Bianka spojrzała na list.
— To do ciebie, — odezwała się. — Nie chcę tego czytać, dziękuję ci.
Stefan zacisnął usta.
— Ale ja chcę, żebyś wysłuchała, — rzekł. — Przeczytam ci, jeśli pozwolisz.

— „Stacja Charing Cross.
— „Drogi Stefku!

— „Powiedziałem Ci wczoraj rano, że jadę sam. Później zmieniłem zamiar — chciałem ją zabrać ze sobą. W tym celu poszedłem do jej mieszkania. Ale, zbyt długo żyłem ideałami i uczuciem? niepodobna mi pogodzić się z taką rzeczywistością. Poczucie odmiennej klasy uratowało mnie; odniosło zwycięstwo nad moimi najpierwotniejszymi instynktami.
— „Wyjeżdżam sam — wracam do swego świata. Nie wyrządziłem Biance zniewagi — ale, ponieważ moje pożycie małżeńskie stało się szyderczem mamidłem, przeto już doń nie powrócę. Znajdziesz mnie pod załączonym adresem i poproszę Cię o przysłanie mi moich bogów domowych.
— „Proszę Cię, podaj treść listu niniejszego do wiadomości Bianki.

Twój zawsze kochający Cię brat
Hilary Dallison“.

Ze zmarszczonem czołem złożył Stefan list i wsunął go do bocznej kieszeni.
„Przejście jest dla niego cięższe, niż przypuszczałem“, rozmyślał; „a jednak inaczej postąpić nie mógł“.
Bianka stała oparta łokciem na kominku, twarz zwróciła do ściany. Milczenie jej drażniło Stefana, którego przywiązanie do brata pragnęło znaleźć ujście:
— Ten list przyniósł mi, oczywiście, wielką ulgę, — rzekł. — Byłoby to fatalne.
Nie poruszyła się a Stefan stopniowo uświadamiał sobie coraz bardziej, jak dalece przykre jest omawianie sprawy podobnej.
— Oczywiście, — zaczął znów. — Ale, Bi, sądzę, że powinnabyś... może... myślę... — i znów urwał, wobec jej zupełnego milczenia, jej zupełnego znieruchomienia. Poczem, niezdolny odejść, nie wyraziwszy w jakikolwiek sposób swojego przywiązania do Hilarego, zaczął raz jeszcze: — Nie znam człowieka równie dobrego, jak Hilary. Nie jego to wina, że jest taki oderwany od życia rzeczywistego... że nie umie podjąć walki z faktami. Ma naturę bierną!
I, określiwszy tak, ku własnemu zdumieniu, w trzech słowach brata, wyciągnął rękę.
Dłoń, którą Bianka na niej złożyła, była rozpalona, jak w gorączce. Stefana ogarnęła nagle skrucha.
— Cała ta sprawa jest mi bardzo przykra, — wyjąkał. — Przykro mi strasznie, ze względu na ciebie.
Bianka cofnęła dłoń.
Stefan, z lekkiem wzruszeniem ramion, odwrócił się.
„Co tu począć z podobnemi kobietami?“ pomyślał i, rzekłszy suchym tonem: — Dobranoc. Bi, — wyszedł.
Bianka przez dłuższą chwilę siedziała w fotelu Hilarego. Poczem, przy bladem światełku, które wpadało przez uchylone drzwi, zaczęła chodzić po pokoju, dotykając ścian, książek, obrazów, tych wszystkich, dobrze znanych, rzeczy, śród których on żył przez tyle lat.
W tej cichej, nieustającej wędrówce wyglądała jak niespokojny duch, krążący w powietrzu ponad miejscem, gdzie spoczywa jego, ciało.
Drzwi skrzypnęły za nią. Głos odezwał się ostro;
— Co robicie, w tym domu?
P. Stone stał obok popiersia Sokratesa. Bianka zbliżyła się do niego.
— Ojcze!
P. Stone wpatrzył się w nią błędnym wzrokiem.
— To ty! Myślałem, że to złodziej! Gdzie Hilary?
— Wyjechał.
— Sam?
Bianka pochyliła głowę.
— Już bardzo późno, ojczulku, — szepnęła.
Ręka p. Stone’a poruszyła się, jakgdyby chciała ją pogłaskać.
— Serce ludzkie, — szepnął, — jest grobem wielu uczuć.
Bianka objęła go ramieniem.
— Trzeba się położyć, ojczulku, — rzekła, usiłując doprowadzić go do drzwi, bo czuła, że dłużej serca opanować nie zdoła.
P. Stoue potknął się; drzwi się zatrzasnęły; pokój zatonął w ciemnościach. Dłoń, zimna jak lód, przesunęła się po jej licu. Bianka całą silą stłumiła krzyk.
— Jestem tutaj, — odezwał się p. Stone.
Ręka jego, osuwając się, dotknęła jej ramienia a ona pochwyciła ją w swoją rozpaloną dłoń. I tak złączeni wyszli, po omacku, przez pasaż do jego pokoju.
— Dobranoc, drogi ojcze, — szepnęła Bianka.
W świetle otwartych teraz drzwi swego pokoju p. Stone usiłował ujrzeć twarz córki, ale ona nie chciała mu jej ukazać. Zamknąwszy drzwi pocichu, wysunęła się na schody.
Siedząc w sypialni przy otwartem oknie miała wrażenie, że pokój jest pełen ludzi — nerwy jej były zupełnie rozprzężone. Zdawało się, że tej nocy ściany nie mają siły powstrzymania obecności natrętów. Krążące lub nieruchome, teraz wyraźne, to znów nagle okryte gęstą zasłoną, snuły się dokoła jej cichej postaci, leżącej z zamkniętemi oczyma w fotelu. Dokoła mglistych cieni pełzających w pokoju, unosił się szelest, podobny do tarcia suchej słomy lub do brzęczenia pszczół śród koniczyny. Gdy Bianka podnosiła się, cienie znikały a dźwięki zamieniały się na odległy gwar ruchu ulicznego; lecz z chwilą, gdy opadała wgłąb fotelu i zamykała oczy, przybysze zaczynali znów zakradać się dokoła niej z tym samym suchym, tajemniczym szelestem.
Wreszcie zasnęła ale niebawem przebudziła się z lękiem. Tam, w smudze bladego światła, stała mała modelka tak, jak na owym nieszczęsnym obrazie. Twarz dziewczyny była kredowo-biała, pod oczami miała sinawe cienie. Zdawało się że oddech ulatuje z jej rozchylonych, zaledwie zaróżowionych, ust. Na kapeluszu widniało pawie piórko obok dwóch purpurowych róż. Od całej postaci szła woń, — ale bardzo słaba, jak najdelikatniejszy zapach kwiatu cykorji. Jak długo tam stała? Bianka zerwała się na równe nogi — zjawa znikła.
Zbliżyła się do owego miejsca. Nie było w tym rogu nic oprócz poświaty księżycowej; woń, jaką poczuła, był to zapach, który szedł od drzew w ogrodzie.
Ale zjawa była taka żywa, że Bianka stała w oknie, z trudnością chwytając powietrze, przesuwając gorączkowo dłoń po oczach.
Nad ciemnym ogrodem księżyc zawisł w pełni złocistą kulą. Jego blade, żółtawe światło padało na najdrobniejszy krzew i listek, na każdy śpiący kwiat. Łagodna, drżąca poświata zlewała wszystko w jedną tajemniczą, kojącą całość tak, że żadna pojedyncza postać, żadna drobna istota nie miała sama przez się znaczenia.
Bianka stała długo, wpatrzona w potok poświaty księżycowej, padający na kobierzec, niby grad kwiatów, wyssanych i rozsypanych przez pszczoły. Wtem ujrzała na rozświetlonej przestrzeni w ogrodzie cień, dążący śpiesznie po, trawie i, ku jej przerażeniu, powstał głos, drżący i donośny, który jakby usiłował wyzwolić się z za muru ciemnych drzew:
— Umysł mój osnuła chmura. Wielki Wszechświecie! Nie mogę pisać! Nie mogę już dłużej ujawniać moim braciom, że są jedną duszą i jednem ciałem. Nie jestem godzien dłużej tu przebywać. Pozwól mi rozpłynąć się w Tobie i umrzeć!
Bianka widziała jak wątłe ręce ojca wyciągają się z rękawów białej szaty, jakgdyby spodziewał się, że niezwłocznie wstąpi w świat Powszechnego Braterstwa w przestworzu.
Poczem nastąpiła chwila, kiedy, za sprawą siły czarodziejskiej, wszelkie, najdrobniejsze nawet rozdźwięki, stopiły się w harmonję ciszy, jakgdyby nadeszła śmierć jaźńi na ziemi.
I nagle, przerywając ten czar, rozległ się znów, śród nocy, drżący głos p. Stone’a, niby powiew wiatru w sitowiu.
— Bracia! — zawołał.
Po za szpalerem krzaków bzowych Bianka spostrzegła u bramy ciemny hełm policjanta. Stał, patrząc bacznie w stronę, z której szedł ten głos. Podniósłszy latarkę rzucił nią smugi światła we wszystkie zakątki ogrodu, szukając tych, do których wezwanie było skierowane. Zadowolony widocznie, że nikogo nić było, zwrócił ją jeszcze w prawo i w lewo, obniżył do poziomu piersi i, wolnym krokiem, poszedł dalej.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.