Powrót do gniazda/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Gdy wojewodzina objawiła życzenie, które dla Dubrowiny było rozkazem, iż syna widzieć musi, starsza pani zadrżała cała, myśląc co pocznie i jak tego dokazać potrafi. Nigdy się nie trafiło jeszcze w Rochowie, ażeby sama pani coś bez wiedzy męża chciała uczynić i od ludzi żądała tajemnicy. Całe jej życie jawnem było i posłusznem, pierwszy raz w niem dwa uczucia walczyły z sobą.
Nie wiedziała też użyta za powiernicę kobieta, jak się do tego wziąść, i zdało się jej, że każdy krok, każde słowo ją zdradzi. Szarego mroku doczekawszy, wyszła, nie wiedząc co ma czynić, ku bramie. Gdyby ją tam wojewoda był spotkał a spojrzał groźno, sądziłaby, iż tajemnica się wydała, tak się lękała zdradzić sama siebie. Kołując ostrożnie dostała się do miejsca, gdzie burgrabia wsparty o mur stał zadumany w oczekiwaniu, bo mu się zdało, iż wojewoda próbę posłuszeństwa uczyniwszy, syna uwolnić musi. Nikogo na szczęście nie było, mogła się więc zbliżyć ku niemu niepostrzeżona. Zdziwił się stary zobaczywszy nadchodzącą, ale łatwo się domyślił o co szło, i że o panicza zagadnąć go pewnie chciała.
Pozdrowili się skinieniem głowy.
— O mój panie Wawrzyńcze, czegośmy to dożyli! — odezwała się pani starsza.
— Dopust Boży, straszny — krótko odparł staruszek. — Za pamięci ludzkiej nic nigdy takiego nie było.
— Miarkujecie co się z panią dzieje, — mówiła Dubrowina — biedna, święta pani nasza mdlała, że ją ledwie docucić było można; przecie się wojewoda skruszyć tem nie dał.
To już panu Wawrzyńcowi nic odpowiedzieć nie było można; bo na pana nie śmiałby był i najlżejszego wyrzec słowa.
— Litość bierze nad nią! — mówiła ciągle dalej kobieta — bo ją to najwięcej boli, że nawet od przyjazdu syna tak jak nie widziała a sam na sam z nim rozmówić się nie mogła. Możeby było inaczej się to obróciło.
— A cóż na to radzić! — westchnął stary.
Zbliżyła się jejmość i rękę położyła na dłoni namulonej burgrabiego...
— Nie zdradzisz mnie ani pani naszej? — odezwała się — ona nocą chce do więzienia synowskiego wnijść, aby z nim mówić mogła.
Burgrabia pobladł, głowa mu na piersi zwisła, uszy zatknął.
— Nie mówcie — mruknął — nie kuście; a gdyby się wojewoda dowiedział, on co nikogo tu wpuszczać nie kazał!
— Aleć matka!
— Nie mówcie, — powtórzył burgrabia — wiecie, żem i ja i moja rodzina w mocy tego strasznego człowieka. Chcecie li ich zguby?
— Pani współwinną będzie, więc was obroni.
— Niech każe, nie prosi — rzekł burgrabia. — Pana i panią znam tu jako równych. Rozkazanie jej drzwi otworzy.
Dubrowina ucieszyła się odpowiedzią.
— Toście rozumni, — rzekła — i więcej mi nie trzeba. Ku północy przyjdziemy.
— A zginąć przyjdzie — dodał zamyślony starzec — dla niej, dla tej świętej pani naszej, choćby życie poświęcić przyszło... nie pożałuję.
Prędzej tedy niż myślała, zwyciężywszy słaby opór stróża, powróciła z równemi ostrożnościami pani starsza do zamku i wcisnęła się do pokoju wojewodziny. Tu jednak zastała wojewodę i nic jej powiedzieć nie mogła. Podniosła we drzwiach zasłonę, zajrzała i prędko ją opuściwszy czekać musiała, aż wojewoda odszedł do siebie.
W chwilę potem była już u łoża pani, przy którem przyklęknęła.
— Pani droga, rzekła zniżając głos — wejście mamy: burgrabia pomimo trwogi otworzy, chce tylko rozkazania waszego. Lecz jakże wśród nocy, mimo stróżów zamkowych, podwórze przejść i niewidzianym się stąd wymknąć i niespotrzeżonym powrócić!
Nic już nie odpowiedziała na to wojewodzina, bo jej nadzieja widzenia dziecka sił dodała. Poczęła wstawać z łoża i odziewać się, choć godzina jeszcze była daleką, o której bez niebezpieczeństwa wyjść mogły. Cały ten czas niemal spędziły na modlitwie. Dubrowina wyglądała niekiedy oknem w podwórze ciemne i śledziła kroki stróżów, którzy się w szerz i wzdłuż przechadzali. Przestrzeń dzieląca zamek od bramy nie była wielka, można ją było przebyć niepostrzeżonym, a pod ciemnem sklepieniem niktby ich nie mógł zobaczyć. Obie wzięły suknie czarne i pochowały rąbki białe, aby ich nic zdradzić nie mogło.
Wojewodzina długo wycierpieć oczekiwania nie mogła, dobrze więc przed północą przez tylne drzwi cicho roztworzone wysunęły się kobiety obie i drżąc przemknęły ku bramie. Wojewodzina osłabła ledwie na nogach utrzymać się mogła.
Stary Wawrzyniec oczekiwał już pod sklepieniem i w milczeniu ująwszy rękę wojewodziny, pomógł ją prowadzić wśród ciemności tych, w których on tylko sam drogę mógł znaleźć. Dopiero w boczne zagłębienie wszedłszy, skąd do lochu drzwi były w murze ukryte, odsłonił latarkę małą, któraby wydać ich mogła. Dubrowina musiała u progu pozostać. Z męstwem, które siły jej przechodzić się zdawało, wojewodzina spuściła się w głąb ku okutym drzwiom, które burgrabia otworzył i wprowadził ją do lochu.
Janusz siedział wsparty o ścianę, w oknie u kraty stał na dworze Józiak, który, ujrzawszy blask wewnątrz, cofnął się wylękły.
Wojewodzina weszła, potykając się, z rękami załamanemi, oczyma szukając syna.
Ujrzawszy ją, a raczej domyśliwszy się matki, Janusz podbiegł ku niej, obejmując jej kolana. Ona zniżyła się ku niemu i płakała, powtarzając wśród łez:
— Dziecko moje! dziecko moje! — I nie mogąc się dłużej utrzymać tak, poczęła szukać gdzieby paść lub usiąść mogła.
Syn podprowadził ją ku tej ławie kamiennej, na której dlań ubogie rzucono posłanie.
Przy słabem świetle latarki matka zaczęła wpatrywać się w zbladłą twarz dziecięcia. Smutek na niej walczył z męstwem, które zrodziło prześladowanie.
— Dziecko moje! — powtórzyła wojewodzina — widzisz mnie tu, pomimo ojca woli; pierwszy raz w życiu dla ciebie stałam się mu nieposłuszną, rozkazom się jego oparłam... grzech wzięłam na sumienie. Lecz potrzeba mi było widzieć się i mówić z tobą, pocieszyć ciebie i siebie. Wymówek ci czynić nie będę, młodość twa i obcych ludzi urok tłómaczą ciebie; miałżeś serce z nami wszystkimi wziąć rozbrat, nas wszystkich się wyrzec, nawet grobów, w których śpią dziadowie twoi?
Janusz spuścił głowę i wziął rękę matki zbliżając ją do ust.
— Matko moja — rzekł, — ty co tak miłujesz Boga, który prawdą jest, możeszże mi za złe mieć, iż za tem co mi nią jaśnieje, idę? Godziłożby się, bym kupił spokój fałszem i kłamał?
— Tyś to kłamstwem nazwał, coby może cnotą było! — odpowiedziała wojewodzina. — Możeszże ręczyć, iż to co ci dziś prawdą się wydaje, zawsze nią dla ciebie będzie? A jeśli to złudzenie i obłęd, a ty dla niego święcisz co najdroższe w życiu: miłość rodziny, wierność jej Bogu, domowy spokój... wszystko?
I znowu była milczenia chwila.
— Nie skarż na ojca — dodała, — on jest stróżem domowego ogniska, on głową odpowiedzialny za nas, na niego Bóg zlał sam władzę nad rodziną.
— Nie skarżę — cicho odezwał się Janusz — jest panem moim, lecz nie sumienia mojego.
— Dziecię kochane! on sumieniowi gwałtu nie zadaje, lecz zgorszenie ukryć musi... i dać czas do opamiętania.
Tu łzy jej przerwały.
— A! — zawołała — nie moja rzecz nawracać cię; modlić się będę za ciebie, aby tego większa nad moją, najpotężniejsza siła łaski dokonała. Mnie zostały łzy i miłość dla ciebie... Janie... powiedz, nie zatrujeż ci to życia, jeśli mnie losem swym do grobu wtrącisz?... Ja nie czuję sił... jam słaba, ja tobą żyłam tylko, ja twoją karą konać będę... jam matka... każdy jęk twój w mojem się sercu odbije.
Rzucił się przed nią Janusz na kolana, z rozpromienioną twarzą.
— Ale ja nie cierpię — zawołał — ale ja nie wydam jęku, ja z rozkoszą zniosę wszystko... choć więcej mam na tem sercu niż ty, matko droga, przeczuwać możesz i domyślać się nawet. Ja tam, za sobą, w tym kraju, w którym mi spłynęły ciche chwile młodości, zostawiłem...
Zabrakło mu głosu. Wojewodzina pobladła, oczy jej zajaśniały blaskiem strasznym, i drżenie porwało ją; nie śmiała się odezwać, czuła nadchodzące nieszczęście nowe...
— Ty jedna zrozumieć i uniewinnić mnie możesz, — mówił klęcząc ciągle Janusz. — Byłem sam, otaczali mnie ludzie obcy; Opatrzność zesłała mi pociechę — anioła.
Rysy wojewodziny oblekały się coraz surowszym wyrazem.
— Nie rozumiem cię — odezwała się — znów trzymasz mnie na mękach. Jeszczeż więcej nad to co jest, potrzeba było — utrapienia...
A po cichu dodała, jakby krusząc się za to mimowolne narzekanie:
— Bądź wola twoja... o Panie!
Januszowi słów zabrakło, myślał długo.
— Nie — rzekł — przed tobą, matko, nie godzi się mieć tajemnic. Znalazłem tam kobietę, piękną jak anioł, godną by się córką twą nazwać mogła; przywiązałem się do niej, ona do mnie, dałem jej słowo, że ją poślubię... i słowa mojego dotrzymam.
Usłyszawszy to wyzwanie, jakby piorunem rażona, wojewodzina zamilkła. Cios to był niemal sroższy dla niej nad ten, który już zniosła.
— Janie — odezwała się — ani sobą, ani sercem rozporządzać ci w tym wieku nie przystało. Żona twoja, to matka rodu, to przyszła domu głowa, to córka dla mnie i ojca być musi... i tyś śmiał sam uczynić wybór?
— Ja ją kocham, matko droga! — rzekł Janusz.
— Więcej niż rodziców, niż imię i poczciwość swą? Lecz któż ona jest? kto ona jest?
Januszowi wyrazów zabrakło, ręką zakrył oczy.
— Jest nie wysokiego rodu — odezwał się, — ale szlachectwo ojcu nadał cesarz... i majętności mają wielkie.
— Obca? Niemka? — podchwyciła matka — obca nam, jakże ona być może córką naszą!! Janie! oni cię z rozumu zwiedli. Żal mi cię. To być nigdy nie może! Znasz ojca. Ja cię kocham, lecz i dla mnie za wielkąby była ofiara.
Zakryła oczy i płakała wojewodzina; nie spodziewała się tego nowego spadającego na nią nieszczęścia. Miała nadzieję nawrócenia dziecięcia — teraz się ono oddalało od niej. Sama odwaga, z jaką syn wyznawał jej obłęd swój, świadczyła o jego gwałtowności. W głowie nieszczęśliwej matki straszne obrazy przyszłości przesuwały się, napełniając ją grozą. Czuła, że traciła syna — i łzy lały się z pod jej powiek a jęk przerwał mowę. Janusz całował ją po rękach.
— Matko moja, uspokój się, — mówił w uniesieniu, — ona będzie najlepszą córką, najpokorniejszą sługą twoją; łagodną jest i dobrą i jak dziecię posłuszną.
— Nie mów mi o niej — przerwała z za łez matka, — mnie i sobie nie krwaw serca. Nieszczęśliwa to godzina, gdyś dom rodzicielski i kraj opuścił rodzinny; gdyś poszedł między obcych szukać tego, co mogłeś zdrowszem znaleźć w domu, nie zatruwając nam i sobie życia. A! jestże mądrość, któraby wartą była cnoty...? Cóż nam po nauce twej, gdyś wrócił chłodnym, ostygłym i obcym tu gdzie gorące serca tęskniły po tobie.
Słysząc wymówki, Janusz zwolna puścił ręce matki.
— Cóż mam powiedzieć na obronę moją, — odezwał się — jeśli ty bez litości potępiasz mnie, ty, matko moja, coś dla mnie była miłosierdziem i miłością a łaską...? Jeśli z twych ust taki wyrok wychodzi, jakiegoż się mam z ojcowskich spodziewać?
Wstał wojewodzic, odstąpił kroków kilka i oparł się o słup więzienny. Spojrzała nań matka, litość w niej obudził; wstała i rzuciła się ku niemu łkając a ściskając go namiętnie.
— Wszystko, nawet twe serce mi odebrali! — zawołała — jakże ich nie mam nienawidzić i przeklinać!
— Ale ja cię kocham, matko moja — rzekł Janusz, — trzebaż lepszego dowodu nad to, żem ci najdroższą chciał zwierzyć tajemnicę?...
— Gdybyś mnie kochał, poświęciłbyś tę nową miłość dla świętszej a tej, którą Bóg sam serca nasze połączył.
Janusz nie odpowiedział nic, schylił się do jej kolan znowu — płakali. Wojewodzinę ogarniała trwoga i niemal rozpacz, siły ją opuszczały, czuła że już dziecięcia ku sobie nie skłoni... Pochwyciła namiętnie głowę jego i okryła ją pocałunkami. Chwiejącym się krokiem, nie oglądając za siebie, skierowała się ku drzwiom. Janusz szedł za nią.
Czuwający przy progu Wawrzyniec usłyszał kroki i drzwi otworzył szybko. Wojewodzina zwróciła się ku synowi, w milczeniu krzyż zakreśliła nad głową jego i wyszła.
Dubrowina, która czekała na nią, uczuła cały ciężar osłabłego jej ciała zwieszającego się na jej ramię. Skinęła na Wawrzyńca, aby podtrzymał niemal omdlałą; i tak we dwoje wyprowadzili ją ku wrotom, gdzie chwilę, rzeźwiąc się, stać musiała.
Burgrabia, który pozostał u bramy, ujrzał je znikające w ciemnościach i powrócił na swe stanowisko.
Jakie ta scena uczyniła wrażenie na umyśle i sercu Janusza, odgadnąć było trudno. Stał długo u słupa, patrzał za matką. Zapominać się zdawał co się z nim działo; zwlókł się potem ku barłogowi swojemu i rzucił na posłanie.
Nazajutrz niktby nie był dojrzał najmniejszej w zamku zmiany, ktoby o wypadkach zaszłych tu nie wiedział. Wojewoda panował nad sobą tak, iż nie chciał dać poznać co cierpiał. Życie musiało płynąć raz oznaczonem korytem, godziny wołały na modlitwę, do pracy, a on sam, choć z bolem w sercu, nie uwolnił się od żadnego obowiązku.
Wojewodzina tylko pozostała w łóżku, nie mogąc już powstać z niego. Przebudzona po nocy w gorączkowych przebytej marzeniach, chciała dźwignąć się i z trwogą uczuła, iż ją siły opuściły. Nie pomógł wysiłek żaden; rozpłakana musiała być posłuszną Dubrowinie i posłała ją oznajmić wojewodzie, że słabą się tak czuje, iż ruszyć się z łóżka nie może. Posłyszawszy to zbladł starzec i natychmiast poszedł do łoża żony.
Ona starała mu się uśmiechnąć i okazać spokój, jakiego w duszy nie miała. Z łagodnością mówiła z nim, nie wspominając o niczem bolesnem; oczyma tylko zdawała się go błagać za dzieckiem.
Wojewoda też nie mówił o Januszu. Chciał po królewskiego lekarza słać do Knyszyna lub Krakowa. Nie pozwoliła na to wojewodzina.
— Słabą się tylko czuję, to przejdzie samo — odezwała się starając uśmiechać, — nie trwóż się, daj mi tylko spocząć.
Tak zszedł dzień ten smutnie. Kilka razy przychodził dowiadywać się wojewoda, kilkakroć wstać usiłowała chora, aby choć w krześle siąść i panu swemu się okazać już silniejszą; ale za każdym razem mdłości nie dopuściły jej się podźwignąć.
Wieczorne modlitwy odmówiła tak wsparta na poduszkach, otoczona swoim dworem, z obawą wpatrującym się w zmienione pani oblicze. Noc przeszła niespokojnie. Zrana wojewoda znalazł żonę słabszą, lecz spokojniejszą. Zdawało mu się, iż przecierpiawszy pierwsze chwile, zwolna do sił powracać zacznie.
Każdego z tych dni burgrabia stawił się przed wojewodą, który pytał czy rozkazy jego były spełnione, ale nic w nich nie zmienił.
Trzeciego rana, jeszcze przed pobudki godziną, burgrabia blady jak trup zastukał do pańskiej sypialni. Było w tem coś tak niezwyczajnego, iż pan wojewoda, który nie spał, zerwał się w pierwszej chwili zapomniawszy na powagę swoją. Gdy burgrabia wszedł na próg chwiejąc się, padł na kolana i złożył ręce.
— Karz mnie, panie, — lecz, Bóg świadek, jam niewinien!
— Co się stało? — hamując głos zapytał wojewoda.
— Wojewodzic uszedł! — rzekł stłumionym głosem stary.
Na obliczu wojewody odmalował się gniew hamowany.
— Jakim sposobem ujść mógł?
— Okno wyłamane.
Narzuciwszy opończę, która przy łożu leżała, wojewoda, nie mówiąc słowa, wyszedł wskazując Wawrzyńcowi, aby go prowadził. Otworzył stary drzwi lochu. Wygięte kraty, na pół połamane, wisiały jeszcze trzymając się muru. Kilka kamieni, które z góry stoczono, pomogły do wdrapania się ku wązkiemu oknu. Oczywiście ucieczce ktoś z zewnątrz pomagać musiał.
Stary spojrzał tylko, jak zwykle zachowując krew zimną i nie wywnętrzając się przed burgrabią, który w tej chwili myślał tylko czy mu będzie niedozór przebaczony. Klucz od kuny, w której wprzódy zamknięty był Janusz, miał wojewoda, leżały tam papiery i odzież podróżna wojewodzica; nie zabawiwszy długo, kazał się stary prowadzić na górę. Tu znaleziono drzwi wyparte i rzeczy zabrane. Ucieczka więc była zawczasu obmyślaną i wykonaną z wyrachowaniem; ona razem świadczyła o buncie i wyłamaniu się samowolnem z pod władzy ojcowskiej i oporze dziecięcia.
Podejrzenie o daną pomoc do ucieczki padło na towarzysza podróży, na wiernego Jóźka; lecz myśli pierwszej nikt poddać nie mógł, tak władza pańska była tu szanowaną, nikt inny oprócz zepsutego syna. Wojewoda był tego pewny, kazał jednak szukać chłopca i burgrabia rozesłał czeladź po niego.
Widziano go u okna lochu, co tem więcej dawało do myślenia, iż był wspólnikiem zbiega.
Jakiemi uczuciami napełniła się dusza ojca, nikt z jego oblicza nie wyczytał; surowemi, krótkiemi kilku słowy wybadał ludzi, rozkazał loch i kunę zamknąć, padającego mu do nóg burgrabiego zbył milczeniem i powrócił do mieszkania.
Słyszano go potem chodzącego cały ranek żywymi kroki po niem. Nie przywołał nikogo, słowa się nie odezwał, zamknięty pozostał aż do godziny modlitwy, na którą gdy się ludzie zgromadzili, wyszedł i pokląkł jak zwyczajnie. Twarz tylko miał bledszą i wyraz surowszy jeszcze.
Po modlitwach przywołać kazał Dubrowinę i spytawszy jej czy wojewodzina wiedziała o ucieczce, — o której nikt jej nie śmiał oznajmywać — zakazał pod grozą największą, by mówić o tem nie śmiano.
— Ja sam powiem jej o tem — rzekł cicho — gdy uznam, że znieść będzie mogła.
Gdy Dubrowina odeszła, posłano po księdza staruszka na plebanię.
Wojewoda rzadko się kogo radził, w ważnych jednak wypadkach nie gardził zdaniem doświadczonych ludzi, a szczególniej szacował starca tego i piękny spokój jego duszy. Na chwilę tylko poszedłszy z pozdrowieniem do żony, której zapytań się obawiał, pospieszył do własnego pokoju i tu na plebana oczekiwał. Zjawił się on, już po drodze uwiadomiony o tem co zaszło we dworze. Przeczuwał rozmowę swą z wojewodą, i powoli idąc a nie kwapiąc się do zamku, zdawał się w sobie ważyć co powie, jeśli na radę wezwany zostanie.
Stary czekał nań chodząc po izbie. Gdy ksiądz wszedł, pospieszył ku niemu... i — w milczeniu posadził go przy stole. Sam też zajął miejsce naprzeciw niego. Ból, który przezwyciężyć się starał, tryskał z oczów i wyrazu całej twarzy od dnia wczorajszego zmienionej straszliwie. Sam bój wewnętrzny i praca aby nic nie okazać po sobie, złamały go widocznie.
— Mój ojcze, — rzekł — Bóg dotknął srodze dom nasz. Święta wola Jego, nie szemrzę, lecz jęknąć muszę. Miałem jedno dziecię, straciłem je. Część winy spada na mnie, wielka, największa może. Wszakżem się zgodził wyprawić go tam, skąd tylko z zarazą mógł powrócić. Stało się czegom się lękał. Obcym, innym przyszedł do rodzicielskiego domu. Byliście świadkami wypadków. Postąpiłem sobie surowo, tak mi kazało sumienie; nic, zdaje mi się, do wyrzucenia sobie nie mam. Byłem sędzią, lecz powinien był we mnie czuć serce ojcowskie. Zamiast posłuszeństwa i poddania się w pokorze, podniósł bunt — uszedł, wyłamał się z pod mej władzy i opieki. Wszystko poprzednie jest niczem obok tej winy jego. Nie mam syna! nie mam dziecka! Jestem zmuszony wydziedziczyć go i wyrzec się!
Wojewoda zamilkł. Ksiądz podniósł leżący na stole krucyfiks i pokazał go wojewodzie.
— To moja odpowiedź cała — rzekł, — patrz na Ukrzyżowanego: On był przebaczeniem, miłosierdziem i dobrocią, On odpuścił grzesznicy, On łotrowi na krzyżu słał wyrazy pociechy, On modlił się za swych katów, On nigdy nie potępiał, bo znał słabą naturę ludzką. Piotrowi, który go się zaparł trzykroć, dał przecie klucze królestwa swojego. Mówimy ciągle o naśladowaniu Chrystusa Pana a czemuż nie chcemy przejąć się duchem Jego?
— Mój ojcze, mój ojcze, — spuszczając oczy odparł wojewoda. — Serce moje i w tej chwili przebaczyć jest gotowe, lecz skrucha jest pierwszym zmazania winy warunkiem. Właśnie tej nie znalazłem w synu. Przykład nieposłuszeństwa zerwie wszystkie węzły rodzinę łączące; cóż wtedy będzie? Syn powstanie przeciwko ojcu, brat przeciwko bratu, pękną te święte więzy, co nas w jedną dzieci Bożych gromadzą czeladkę, jaka przyszłość dla ludzkości? Jeśli ja pobłażę... winnym będę przeciw wszystkim: ojcowskiej władzy mej się zaprę.
— Czyńcie co wam własne sumienie nakazuje, — rzekł ksiądz — lecz jeśli spytacie mnie, kapłana, ja nie znajdę innych nad wyrazy miłosierdzia. Dla czegożbyście spieszyć się mieli z potępieniem nieodwołanem dziecka? Dajcie mu czas do opamiętania.
Mówił stary cichym głosem, drżącym, a wojewoda słuchał go potrząsając głową.
— Nie ja będę sędzią jego, on sam się nim stał — odezwał się. — Uszedł, niema więc między nami wspólnego nic. Nie chciał być synem, ja ojcem być nie mogę.
— Młodość! — rzekł staruszek.
— Tem większe zuchwalstwo, gdy w takim wieku już do otwartego buntu przychodzi.
— Panie wojewodo — po chwili zamknął kapłan — milczę, rada moja nie potrzebna snadź.
— Cóżbyście uczynili na mem miejscu?
— Czekałbym opamiętania.
— I puścił go bezkarnie? — wybuchnął wojewoda powstając. — Spójrzcie, co się po świecie dzieje i jakie się nam zwiastują czasy, i czy pora pobłażać, gdy wszystko się rwie i pęka? Żony odchodzą mężów, duchowni rzucają ołtarze, dzieci się rodziców wypierają, rodzeństwo zagryza się o kości. Jeśli ci, co stoją przy prawach starych, nie pójdą w obronie ich, — bezbrzeżna rozpusta świat ogarnie.
— Nie — rzekł powoli kapłan — przypomnijcie sobie czasy, gdy Zbawiciel na świat przychodził. Byłoż naówczas lepiej? Nie gorszeż jeszcze rozpasanie panowało nad światem? nie obrzydliwszaż jadła ludzkość zgnilizna? Czemże ją Chrystus pokonał? nie klątwą ani chłostą, ani potępieniem... ale miłością i przykładem cnoty.
Wojewoda zamyślił się ponuro.
— Więc jabym miał — zawołał — zostać zwyciężonym i milczeć, dać się sobie urągać i znieść szyderstwo z mej władzy? Od kogo? od własnego dziecka mojego! Nie, to nie może być; jutro mi wypowie posłuszeństwo co żyje podemną, a skarać nie będę śmiał buntu, pobłażywszy najwinniejszemu. Nie! nie! ja nie mam dziecka! ja go nie znam i znać nie chcę!
Ksiądz poruszył się na siedzeniu.
— Panie wojewodo — począł mierząc go wzrokiem spokojnym — nie o jedno dziecię tu chodzi, ale razem o najdroższą ci towarzyszkę żywota. Zniesież ona ten cios, potrafiż ona wyrzec się dziecka swojego? Pomyśl, czy nie wydałbyś też na nią wyroku śmierci. A cóż ona jest winną, ta święta istota? Nad nią, jeśli nie nad dzieckiem, litość mieć powinniście.
Stary drgnął.
— Chora jest i o niczem wiedzieć nie będzie. Wydałem rozkazy. Nie zapyta mnie, bo wie, że pytaniem zakrwawiłaby mi serce. Będę czekał aż odzyska siły, lecz pewien jestem hartu jej duszy; przyjmie ona słuszny wyrok i uzna jego sprawiedliwość.
— Stoicie przy swojem — odezwał się ksiądz — na nic się tu rada moja nie zdała. Pozwijcie, zawołajcie, rozkażcie wrócić, zagroźcie, ale nie karzcie niewysłuchanego! Sąd schwytanemu na uczynku złoczyńcy daje obrońcę i słucha go: komuż jeśli nie ojcu przystało wyczerpać wszystko, nim się rozłączy z własnem dziecięciem i powoła na głowę jego pomstę Bożą idącą za niebłogosławieństwem?
— Jam tylko cichy sługa Boży — dodał proboszcz — ja więcej z ubogimi niż z wami możnymi tego świata mam do czynienia. Wy stoicie na świeczniku i nawykliście w surowość tylko wierzyć i grozę; rachujcie się z sumieniem, abyście jej nie nadużyli, dajcie przystęp miłości do duszy waszej!! nie kupujcie sobie zgryzot, a dziecku nie zamykajcie drzwi do powrotu. We wszystkiem co czynicie surowości zbytek, miłości za mało, — mówił poruszony staruszek. — Chcieliście prawdy, kapłan nie mógł jej zamilczeć; a czy ściągnie na siebie gniew wasz... byle Bożego nie miał nad sobą, cóż mu z tem??
Wojewoda zbladły stał jak słup. Ubodło go co starzec powiedział, zmieszał się i nie odpowiedział nic. Pleban skłonił się nizko, pozdrowił zwykłem chrześcijańskiem: Niech będzie pochwalony! — i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.